26 listopada 2024

Od Bernarda – Pył

Wszystko go bolało. Ale Bernik zawsze miał wrażenie, że jest pół sekundy od implozji, kiedy tylko zostawał sam na sam z Arturem. Nic nie miało sensu, świat stawał na głowie, kompasy świrowały. I wszystko go bolało.

Kwestia bólu, z perspektywy czasu i diagnozy, miała całkiem sporo sensu. Lekarz miała chłodne, niebieskie oczy, które gdyby zmrużyć powieki, mogłyby robić za szarość tęczówek Artura. Ale ona miała miłą twarz, która nie sprawiała bólu.
– Nie jest w zaawansowanym stadium, co oznacza, że jest szansa na łatwą rekonwalescencję. Znaczy się, z tego stanu. Bo na fibromialgię nie ma lekarstwa. Ale dzięki zdrowemu trybie życia łatwo złagodzić objawy choroby. To też pozwala zatrzymać problem na tym poziomie, na którym jest teraz. Żeby nie rozwinął się w… większy problem.
To w ogóle nie był problem, chciał powiedzieć. Ot tam, odczuwał taki ból mięśni przed koncertem, że napchał się tyloma przeciwbólowymi, że zbierali go ze sceny. Nie pierwszy, nie ostatni raz. Fakt, że spędził noc na kanapie i nie pozwoli nikomu zmrużyć oka przez swoje zawodzenie, to też nic. To, że mięśnie i stawy tak go bolały, jakby ktoś obdarł go ze skory i wbijał grube gwoździe w jego ciało? E tam, pewnie będzie gorzej. Przemiany, choć krócej, bolały bardziej. Ten ból to była jego pokuta za te wszystkie sytuacje, które przejebał.
Lekarka odchrząknęła, poprawiła dłoń na tabliczce, która trzymała w rękach. Jeden dokument, spisujący całe jego istnienie na straty.
– Czy używasz jakichkolwiek leków w okresie stałym?
– Rekreacyjnie – burknął pod nosem. Jego głos był zadziwiająco zdarty. Ale w sumie ostatnie, co robił, to krzyczał. A to było ile, dwa dni temu? Czy przez ostatnie dwa dni naprawdę nie wydał z siebie dźwięku?
– Ha – lekarz zaśmiała się nerwowo, poprawiła okulary.
Wywiad przeszedł normalnie, jeżeli wypytywanie o najbardziej intymne zdrowotne mogło zostawić człowieka spokojnym. Ale lekarka zebrała wszystkie informacje, które miała zebrać, obiecała większą dawkę morfiny, kiedy zauważyła jak bardzo Bernik krzywo się przy każdym ruchu, i wyszła.

Mathilde wysłała mu cały koszyk słodyczy i przekąsek z Bharatu. Jak tylko dowiedziała się, że Bernard ma przejść nieplanowaną operacje i przesiedzieć kolejny tydzień w szpitalu, od razu zaczęła szukać lotów. Bernik wybłagał ją, żeby tego nie robiła. Żeby go nie odwiedzała, żeby nie obracała całego swojego życia, bo on zrobił głupstwo. Żeby nie musiała patrzeć na niego w takim stanie. Prawie zignorowała jego prośby, ale ewidentnej zmieniła zdanie, skoro się nie pojawiła. Ale przysłała kosz.
– Nieźle, daktyle i baklawy? Serio cię kocha – rzucił żartem Artur, jak tylko postawił kosz, który przytargał. Kosz od Mathilde. Faktycznie, wyglądało na to, że nie szczędziła na jego zawartości. Bernarda poczuł się nieco winny. Specjalnie nie chciał jej martwić i wymuszać na niej wydanie pieniędzy, dlatego prosił, żeby nie przyjeżdżała. A ona i tak przysłała mu prezent. Obrzydliwie słodki. Tak dosłownie.
Artur usiadł na jedynym krześle w sali, chociaż najpierw przeciągnął je tak, by usadowić się tuż przy pryczy Bernika. Wsadził mu w usta jedną z czekoladek, pełną pistacjowego kremu. Kolejną zjadł sam. Ewidentnie był bardzo dumny z planu dostarczenia kosza, bo mógł również zasmakować jego zawartości.
– Jak się czujesz? – zapytał, jak Bernardowi udało się przełknąć kolejną czekoladkę. Wszystkie maszyny pukały w równomiernym tempie, tworząc wręcz biały szum. Kroplówka sączyła morfinę w powolnym tempie. Bernik miał ochotę poprosić o większą dawkę, ale wiedział, że i tak narzekał pielęgniarkom zdecydowanie za dużo i za często. To jego wina, że przez Wilka ciało budowało mu odporność na co mocniejsze leki. Lata używek pewnie tez zrobiły swoje.
Artur obserwował go tymi swoimi zimnymi, szarymi oczami. Bernik czuł się trochę jak motyl pod lupą. Taki dawno już martwy.
– Jakby – westchnął, odgarnął tłuste kosmyki z twarzy. Jak długo nie mył włosów? Przynajmniej z tydzień. Może dwa? – jakby ktoś próbował zmielić moje ciało na pył. Jakby ktoś pierdolnął mi młotem w lędźwie. Jakby ktoś zmiął mój kręgosłup jak kartkę i próbował ją potem do skutku przywrócić do stanu sprzed zgniecenia.
Artur wydał syknięcie spomiędzy zębów, gwizdnął pod nosem.
– Auć. Ale już ci tam wszystko naprawili, co nie? Powiedzieli, ile masz się kurować? Bez grania?
Bernik wzruszył ramionami, chociaż ledwo zarejestrował ruch, bo był tak drobny. Ale nawet tak drobny gest przesłał igły bólu przez jego plecy.
– Dwa tygodnie i mogę grać na siedząco. Trzy, cztery i powinno wszystko wrócić do normy. Ale mam uważać i – podniósł dłonie w powietrze, nie odrywając łokci od siebie, bo to spowodowałoby jeszcze większy ból.
Artur zrobił minę kopniętego psiaka, jakby to on dostał diagnozę zmieniająca cały jego światopogląd. Bernik, żeby nie przejebać się bardziej, miał teraz zdrowiej jeść, uważać na to, w jaki sposób się porusza, nie nadwyrężać niczego, pilnować stałych godzin snu. Miał zacząć dbać o siebie, trzy słowa, które były dla niego dziwnie obce. Dbanie o innych, rozbicie się na kawałki dla Mathilde czy Artura, czy ogólnie SZCZENIAKA nie było dla niego problemem. Dbanie o siebie? Brzmiało w jego głowie jak czysta samolubność. Bernard nie mógł być samolubny, bo to zbliżałoby go do zachowania rodziców. A w końcu on nie był taki jak oni.
Artur pogładził go po odkrytym przedramieniu, palcami obskakując igłę z kroplówki.
– No cóż. Fani będą zawiedzeni. Ale na szczęście to już koniec trasy. Dobry masz tajming, ha, żeby ci odpierdoliło na ostatnim koncercie – musiał zauważyć grymas Bernika, bo odchrząknął, nastroszył się – No nie tobie, tylko że ci ciało wysiadło, czy coś. Wiesz, o co mi chodzi.
Bernard przewrócił oczami. Problemem było to, że wiedział. Cokolwiek Artur powiedział, nieważne ile warstw ironii czy przeskoków myślowych przeszedł przed otwarciem ust, Bernik wiedział. Znał Artura na wylot, Artur znał go na wylot. Każda warstwa, nie ważne, jak cienka i przezroczysta, elf znał ją na pamięć i na ślepo mógł ją wyciągnąć ze stosu. I chyba to najbardziej bolało. Nieważne, ile masek Bernard próbował założyć, ile ścian ustawiał, Artur jednym spojrzeniem, jednym pstryknięciem, obracał je wszystkie w pył.
– Wiem, że nie możesz grać, ale – Artur zniknął na chwile z pola widzenia Bernika, po chwili wrócił z podejrzanie znanym futerałem. Jego leworęczny akustyk – to nie znaczy, że nie możesz mnie nauczyć.
Bernard próbował zmusić twarz do skrzywienia, ale nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Co prawda zmęczonego, drobnego, ledwo widocznego, ale i tak. Artur znał go tak dobrze, że wiedział, że Bernik nudzi się sam w szpitalu. Wiedział, że ta głupia gitara wkurwi go, ale zajmie mu głowę wystarczająco, żeby nie myśleć o bólu. Żeby znów świat Bernarda obracał się wokół Artura. To miłe, w pewien zjebany, tylko należący do ich dwójki sposób.
Mimo wszystko Bernard nadal czuł ból. Nawet po tym, jak Artur opuścił jego sale.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz