Ignis uwielbiał lato. Co prawda miał wtedy więcej swych boskich obowiązków i mnóstwo czasu spędzał na nieboskłonie, mknąc ognistą kwadrygą wśród rozgrzanego błękitu, ale prawda była taka, że jeśli Ignis nie mógł grać na swej cytrze i śpiewać, to uwielbiał jeździć rydwanem, hojnie obdzielając śmiertelników powodzią światła i gorąca.
— Zima trwa długo, ostatnio coraz częściej się przeciąga — mówił o poranku, gładząc rozdęte chrapy płomienistych rumaków. — Niech mają trochę szczęścia i światła, śmiertelnicy muszą odpoczywać.
Faktycznie, ciepło samego serca lata sprawiało, że śmiertelnicy chętnie wylegiwali się wśród zieleni pastwisk, albo ze znudzeniem obserwowali rozkwitłe drzewka, wciąż niegotowe, by obdzielić ich dojrzałymi pomarańczami. Ci mieszkający w mieście kryli się wśród drewnianych i kamiennych ścian, sięgali po wino i owoce, by schłodzić się nieco w tym upale. Więcej wina i odpoczynku to więcej muzyki, bo przecież co innego można było robić, gdy żar lał się z niebios? Zostawało chwycić swój instrument, wylegiwać się z przyjaciółmi i oddawać słodkiemu lenistwu, wszystko w imię Ignisa, bóstwa muzyki, przychylnie nadstawiającego ucha ku każdej, najprostszej nawet piosence.
Z tym tylko, że nie każdą gałąź sztuki dało się pielęgnować w takim upale.
Seymour najczęściej wypuszczał gwiazdy na nieboskłon, gdy tylko Ignis zajeżdżał kwadrygą do stajni, potem zaś pchał księżyc zaraz za nimi, by leniwie turlał się wśród głębokiej czerni firmamentu, przyświecając nieco śmiertelnikom, lecz nie na tyle, by nie mogli przez to spać. Rozgrzane powietrze stygło, łagodny wiatr tańczył wśród oliwnych gajów, a cała przyroda powoli kładła się do snu, otulona delikatnością srebrzystej łuny. Seymour nie miał wiele do zrobienia, na dobrą sprawę jego boskie obowiązki kończyły się wieczorem. Dzięki temu miał czas posiedzieć z brzdąkającym na cytrze Ignisem, powygłupiać się z resztą podległych mu bóstw i zajmować tym, czym zajmowali się najczęściej bogowie, czyli słodkim nic nierobieniem.
Wszystko szło dobrze, dopóki Ignis nie pochwalił się nowymi rzeźbami.
— Spójrzcie na moją nową świątynię — powiedział, przesunął dłonią nad tańczącymi w koksowniku płomieniami. — Te rzeźby są niesamowite, sami musicie to przyznać.
Tamtej nocy wszyscy znajdowali się w niebiańskim pałacu Ignisa, tak jak zawsze, racząc się winem, ambrozją i nektarem. Bóg spoglądał w tak ukochane przez siebie płomienie, wzrok prześlizgiwał się po widocznym w zaklętym obrazie, starannie wypolerowanym marmurze. Seymour odłożył winogrono, uniósł się na łokciu, spojrzał głębiej w płomienie.
— Myślałem, że Fidiasz już nie żyje — powiedział, unosząc brew.
— To nie Fidiasz — odparł Ignis, kręcąc dłonią wokół ognia, sprawiając, że odbiły się w nim nowe widoki. — Znalazłem jakiegoś rzeźbiarza, kompletnie nieznanego, ale zobacz, jak niesamowite dzieła tworzy.
Seymour popatrywał na coraz to nowe twory nieznanego śmiertelnika, przywoływane wśród języków ognia.
— Tworzy je na moją chwałę — powiedział bóg muzyki, gasząc ognie, wyciągając się mocniej na leżance. — Trochę szkoda, że nie jest muzykiem.
Bóg księżyca rzucił mu spojrzenie.
— Sztuka nie kończy się na brzdąkaniu na kitarze.
— Wiem, wiem — Ignis machnął dłonią. — Ten rzeźbiarz co prawda na niczym nie gra, ale jest muzykalny. To musi pomagać mu z rzeźbami, dzięki temu wychodzą takie piękne.
Bogowie chętnie oddawali się słodkiemu lenistwu, lecz i to lenistwo w końcu się nudziło, potrzeba było nieco odmiany. A jaka odmiana i rozrywka była lepsza, niż namieszanie jakimś śmiertelnikom w życiu i obserwowanie, jak radzą sobie z nagłą boską interwencją.
Rzeźbiarz wydawał się ciekawy. Seymour postanowił, że złoży mu wizytę, lecz wizyta ta miała przebiegać tak, jak bóg księżyca zazwyczaj prowadził swe wizyty.
Ciemność kładła się w warsztacie, czyniąc wyłaniające się z marmuru sylwetki niemożliwymi do opisania kształtami. Sufit pracowni zniknął, zastąpiony pasmami materiału, byle tylko wiatr zechciał odwiedzić pomieszczenie, przynieść ulgę pracującym wewnątrz rzeźbiarzom, lecz widać i to nie pomogło, a upał lata czynił pracę niemożliwą.
Pojedyncza sylwetka, uzbrojona w młotek i dłuto, z pokrytymi pyłem dłońmi pochylała się nad odłamkiem marmuru, starając się oczyścić go z nadmiaru materiału, próbując przygotować do tego, by zimny kamień stał się pełnoprawną rzeźbą. Seymour, okryty całunem boskiej niewidzialności, spłynął z gwieździstego nieboskłonu, przysiadł na jakimś blacie, zwrócił wzrok w stronę rzeźbiarza. Ten zaś, nieświadomy spoczywające na nim spojrzenia, pogrążył się w pracy, korzystając z chłodnego wiatru i spokojnej ciszy.
Seymour obserwował go przez pewien czas, jego wzrok błądził po szczupłych ramionach, precyzyjnych w swojej pracy, lecz silnych, radzących sobie z twardym kamieniem, potem po włosach, ciemnych i kręconych, wchodzących od czasu do czasu do oczu, nim pot nie zlepił pasm, a dłoń nie nakazała im zostać w tym samym miejscu. Grzbiet, wygięty w spracowany łuk, do tego oczy, metaliczne i skupione, nieodrywające się od kruszonego marmuru… Seymour przekrzywił głowę.
Wtem księżyc schował się za zasłoną chmur, pracownia pogrążyła się w mroku nocy, rzeźbiarz zaś wyprostował się, westchnął z rozczarowaniem. Teraz jego marmur ledwie dało się dostrzec w głębi tej ciemności.
Seymour patrzył przez chwilę, nim uniósł dłoń, a na ten jeden boski gest, chmury rozstąpiły się, ukazując srebrny sierp. Może i nie rzucał wiele światła, lecz wystarczyła wola nieśmiertelnego, by srebro zalśniło mocnym blaskiem, skupionym idealnie na tym, co też wychodziło spod tych spracowanych dłoni. Mężczyzna zawahał się na chwilę, popatrzył ze zdziwieniem w stronę firmamentu, nim wrócił do swej pracy, młotek wytrwale stukający o dłuto.
Seymour odwiedzał go od czasu do czasu. Nieznajomy mężczyzna wydobywał życie z zimnego marmuru, kierowany blaskiem lśniącego księżyca, wspierany światłem nieprzeliczonych gwiazd. I wspierany też spojrzeniem, szafirowym i skupionym, podążającym krok w krok za pewnie ściskającymi dłuto dłońmi. Może i Ignis ofiarował śmiertelnikowi to, czego ten pragnął, swym głosem tchnął w niego inspirację, lecz Seymour czuł jakąś niewyjaśnioną potrzebę, by być u boku rzeźbiarza, a te uśmiechy, które czasem pojawiały się, gdy dany fragment udało się ukończyć, sprawiały, że i sam bóg się uśmiechał, a w sercu pojawiało się delikatne ciepło. Zauważył, że zamiast być z Ignisem w jego niebiańskim pałacu, pełnym płonących koksowników, egzotycznych instrumentów, śmiechu i zabawy, Seymour wolał ciszę i skupienie pracowni tego śmiertelnego rzeźbiarza. Cóż, bogowie mieli swoje dziwactwa, a śmiertelnicy żyli tak krótko, więc jeśli któryś z bogów zainteresował się jednym z nich, większość pozostałych przymykała oko na ten wybryk, nie przejmując się nim specjalnie. Co to było, te parę dekad dla nieśmiertelnego?
Seymour siedział na jakimś stole, niezobowiązująco bawił się porzuconym na nim rysikiem. A potem, całun niewidzialności rozpłynął się srebrzystą mgłą, Seymour poprawił się na blacie, okrywający ramiona szafir zalśnił jaśniejszym światłem.
Rzeźbiarz odwrócił się, a dłuto wypadło z ręki, gdy wzrok złowił sylwetkę intruza rozsiadającego się w jego pracowni. Brwi ściągnęły się, a potem oczy błysnęły strachem, gdy płynący z ramion blask zdradził boską proweniencję.
— Panie? — spytał z niepokojem, starając się dostrzec gniew i niezadowolenie w nieznajomym obliczu.
Seymour uśmiechnął się, popatrzył znów na pochyloną sylwetkę wyłaniającą się niespiesznie z marmuru.
— Nad tym teraz pracujesz? — spytał, wskazując dłonią, po chwili zeskakując z blatu i podchodząc bliżej, by obejść dzieło lekkim łukiem.
— Tak — odparł cicho rzeźbiarz, splótłszy dłonie, odsuwając się lekko od swojego dzieła. — To taka wprawka…
— Masz czas pracować nad czymś własnym między zleceniami? — Seymour uniósł brew, przenosząc wzrok na mężczyznę. Ten tylko mocniej się w sobie spiął.
— Nie mam go wiele. Nie zaniedbuję zleceń, staram się wykonywać wszystko w terminie, ale chcę też pracować nad własnym warsztatem. Stąd właśnie… — Wskazał dłonią powstającą rzeźbę.
Zrobił jeszcze krok, stopa niefortunnie trafiła na wciąż leżące na podłodze dłuto. Mężczyzna zachwiał się, lecz odzyskał równowagę, stanął stabilniej, przytrzymał się blatu. Seymour popatrzył na niego z rozbawieniem, jak łapie oddech, a potem skinieniem dłoni posłał leżące narzędzia na ich miejsce.
— Nie bój się, nic ci nie zrobię — zapewnił go, lecz słowa odniosły niewielki skutek.
Bogowie byli kapryśni, ich nastrój zmieniał się niczym pogoda wiosną, uśmiechy i przychylne słowa mogły w okamgnieniu zmienić się w grymasy i rzucane klątwy. Seymour nie należał do tego typu bogów, trzeba było w bardzo specyficzny sposób nastąpić mu na odcisk, by zasłużyć na gniew księżycowego bóstwa, lecz który śmiertelnik przy zdrowych zmysłach chciałby próbować swego szczęścia, sprawdzać to na własnej skórze?
— Twoje rzeźby są bardzo żywe — podjął po chwili, podchodząc bliżej, wyciągając dłoń ku chropowatemu wciąż kamieniowi. — Potrafisz zawrzeć w nich wiele różnych emocji, opowiedzieć całą historię w jednej pozie.
Rzeźbiarz stał w milczeniu, wciąż jeszcze starając się objąć umysłem zaistniałą sytuację.
— Dziękuję?
— Zastanawiam się, skąd bierzesz inspirację dla swoich dzieł.
Seymour odsunął się od rzeźby, na powrót zajął miejsce na blacie, popatrując z zaciekawieniem na śmiertelnika. Ten zająknął się, wzrok znowu uciekł w przypadkowe miejsce, nim lśniące szafirowym światłem symbole na ciele boga na powrót go do siebie przyciągnęły.
— Głównie z natury — odparł w końcu. — Myślę, że to tam najlepiej widać bogów i ich domeny. Staram się… Jeśli tworzę rzeźbę poświęconą Posejdonowi, to staram się, by wszystkie krzywizny były płynne i gładkie, odzwierciedlały płynącą wodę. I sama postać, jakby wynurzała się z oceanu — wyjaśnił. — W twardych pniach drzew widać stanowczość bóstw przyrody, a w blasku słońca, takim jasnym i ciepłym, widać ognisty charakter Ignisa.
— Tworzysz więc głównie dla bogów?
— Tak, chyba tak… To z tego żyję, a poza tym — wzruszył ramionami — mogę się im jakoś odwdzięczyć. Opiekują się moją rodziną.
Seymour uniósł brew, przechylił głowę. Rzadko się zdarzało, by śmiertelnicy byli tak pobożni bez większej przyczyny, chociaż może i ta przyczyna gdzieś istniała…
— Opiekują się?
Rzeźbiarz skinął głową.
— Mój brat często choruje. Najczęściej zioła mu pomagają, ale czasem to za mało. Wtedy… wtedy zostaje tylko modlitwa, nie mamy niczego innego. Jak do tej pory mój brat w końcu wychodził z każdego ataku choroby, więc… Niemożliwe, żeby poprawiło mu się samo.
— Jest w tym jakaś logika — odparł Seymour, zeskakując z blatu, podchodząc do jakiejś półki. Rzeźbiarz cofnął się mu z drogi, instynktownie uniósł dłonie obronnym gestem. Bóg spojrzał na niego z rozbawieniem. — Mówiłem, że nic ci nie zrobię. Zainteresowało mnie to…
To powiedziawszy ściągnął z półki małą, drewnianą rzeźbę, ewidentnie model i wstępny szkic dla czegoś większego.
— Nie znam tej historii — powiedział, przypatrując się postaciom.
— Bo… to wymyśliłem sam — przyznał mężczyzna. — Czasem rzeźbię coś zupełnie własnego, jako takie ćwiczenie.
Seymour pokiwał głową, wrócił spojrzeniem do mężczyzny.
— Jak się w ogóle nazywasz?
— Virgil, panie.
Bóg spojrzał znów na statuetkę.
— W takim razie, Virgilu. Opowiedz mi, jaką historię tutaj wymyśliłeś?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz