TW: krew, śmierć.
Olivier nie przepadał za swoją pracą. Nie lubił siedzieć w biurze i w kółko zajmować się tym samym. To go nudziło. Od zawsze był bardziej fizycznym dzieckiem, więc wolał, hm, inaczej działać. Z drugiej strony jednak nie zamierzał porzucać swojego stanowiska, bowiem dostał je z pomocą swojej ukochanej żony. Gdyby nie ona, nawet nie poszedłby na studia; skończyły najprawdopodobniej na wykonywaniu ciężkiej pracy za psie pieniądze. A tak to przynajmniej miał dobrą posadę, wspaniałą rodzinę, świetlaną przyszłość, bowiem teść go nawet lubił.
Osiągnął sukces, odkąd wydostał się z sierocińca.
Późnym wieczorem wrócił do swojego domu. Otworzył pilotem bramę, zostawił samochód na podjeździe. Podszedł do głównych drzwi, wpisał kod w nowoczesnym zamku. Po usłyszeniu odpowiedniego dźwięku złapał za klamkę, wszedł do środka.
Tradycyjnie po zdjęciu butów wraz z płaszczem powiadomił domowników o swoim przybyciu. Nie otrzymał jednak odpowiedzi. Myśląc, że reszta przebywała pewnie na górze, przez co go nie usłyszała, postanowił wpierw zajrzeć do swojego gabinetu, by odłożyć rzeczy.
Otworzył drzwi, przekroczył próg, położył torbę pod masywnym regałem z książkami, gdy nagle usłyszał:
— Późno wróciłeś.
Wzdrygnął się, czym prędzej stanął prosto. Ktoś przebywał w gabinecie, lecz głos nie należał do nikogo z rodziny. Otworzył szerzej oczy, szybko jednak zmarszczył brwi. Spojrzał na stojący przy biurku, obecnie odwrócony do niego tyłem fotel.
— Kim jesteś? — rzucił.
Sięgnął dłonią po przełącznik światła, niestety mimo naciśnięcia go lampa sufitowa się nie włączyła.
Nieznajomy nie odpowiedział na pytanie, a zamiast tego kontynuował:
— Nie to, że tego nie przewidziałem.
Fotel wolno obrócił się, ujawnił młodego chłopaka. Rozjaśnione na beżowo włosy zagarnięte były w większości do tyłu, ukazując praktycznie w pełni czoło oraz proste, w tym momencie nieco ściągnięte brwi. Ubrany był w skórzaną kurtkę, poplamione wybielaczem czarne spodnie typu cargo i równie ciemny T-shirt z białym, poszarpanym nieco napisem: „NEVER GIVE UP, destroy them all”. Na każdym z tych elementów garderoby dało się dostrzec srebrne łańcuchy.
Nieznajomy zarzucił nonszalancko nogi na blat biurka. Metalowe, z dodatkowymi zdobieniami w formie rzędu stalowych zębów rodem jakiejś bestii, noski zalśniły w skrawku światła księżyca, które zdołało się przebić przez szparę od uchylonego okna.
Olivier przyjrzał się mu dokładnie. Gdy natrafił spojrzeniem na jego oczy, zamarł. Co jak co, ale wszędzie rozpozna te dwukolorowe tęczówki.
— Cheoryeon — o dziwo nie brzmiał na wystraszonego, a prawie rozweselonego. — Jak dobrze cię widzieć po tylu latach!
Jasnowidz nie potrafił powstrzymać parsknięcia.
— Nic się nie zmieniłeś.
Upłynęło tyle czasu. Ostatni raz z nim rozmawiał, gdy miał, ile, jedenaście lat? Dwanaście? Coś koło tego. Teraz Olivier był dorosły, miał stałą pracę, dom, ha, nawet żonę i kilkuletnie dziecko. Jak ten czas szybko mijał.
W sumie dobrze, bo właśnie dzięki temu nim się obejrzał, mógł wcielić swój mały plan w życie.
Olivier podszedł nieco bliżej, wciąż jednak zachowując bezpieczny dystans. Nachylił się nieco, zmierzył różnookiego wzrokiem z góry na dół.
— Ty natomiast sporo się zmieniłeś. Skąd ten pomysł na łańcuchy i te ciuchy? Wyglądasz jak dziecko, które podkradło ubrania swojemu tatusiowi rockmanowi. Jeszcze wybieliłeś włosy. Przechodzisz okres buntu? — Zaśmiał się, pod nosem pochwalił sam siebie za komentarz.
O tak, właśnie tak go Cheoryeon zapamiętał.
Jako wkurwiającego zjeba.
— Ach, jednak niczego nowego się nie nauczyłeś — ciągnął dalej blondyn (co jego jego słów, przyganiał kocioł garnkowi). — Nadal jesteś małym szczurem, tylko teraz dodatkowo włamujesz się do cudzych domów.
— Proszę cię, to żadne włamanie — wzruszył ramionami — po prostu wpisałem kod do zamka. I serio powinieneś coś trudniejszego ustawić. Chociaż nie, racja, twoja jedna szara nie wytrzymałaby przeciążenia związanego z zapamiętaniem czegoś bardziej skomplikowanego niż cztery zera.
Kąciki ust wygięły się w złośliwym uśmiechu.
Dopiero w tym momencie na twarz Oliviera wskoczyła dziwna mina, tak bardzo mu obca, tak nieczęsta, ale pokazująca, że chomik w głowie zaczął przebierać tymi koślawymi łapkami w kołowrotku i pojawiły się jakiekolwiek spięcia między nielicznymi neuronami na powierzchni małego rozmiaru mózgu. Stał tak z dobre kilka sekund, bo przecież analizował gorzej niż pierwszy komputer, aż wreszcie zapytał:
— Po co tu przylazłeś?
I nawet brzmiał poważnie! Czyli może wyciągnął odpowiednie wnioski!
— A postanowiłem zrobić mały reunion — odparł lekko Cheoryeon, splótł ze sobą palce dłoni, opierając łokcie o podłokietniki fotela. — Wiesz, ty, ja, nasze porachunki. W zasadzie to planowałem go od dłuższego już czasu, ale musiałem poczekać na dogodny moment.
Działanie pod wpływem nerwów i emocji nigdy nie przynosiło dobrych efektów. A przynajmniej nie tych najlepszych. Trzeba było dać sobie chwilę, ochłonąć, przemyśleć wszystko. Rozplanować. Przygotować. Podpalenie jednej gałązki dawało ogień tylko na moment. Najlepiej zebrać odpowiednią ilość rozpałki, ułożyć w ładny stosik, a dopiero potem rozpalić. W ten sposób można godzinami oglądać płomienie, obserwować, jak stopniowo przeistaczają wszystko w popiół: drewno, rośliny, ludzi.
— Także nie martw się, nie przyszedłem z pustymi rękami — kontynuował. — To znaczy, przyszedłem, ale prezent dla ciebie mogłem przygotować tutaj. Jest w sypialni.
Poruszył butami, lecz nawet nie myślał o zdejmowaniu ich z blatu. Przeleciał wzrokiem po znajdujących się na biurku obiektach, chwilę przypatrywał się otulonemu ramką zdjęciu, przedstawiającemu rodzinę Oliviera.
Mężczyzna wahał się, ale ostatecznie zaryzykował. Nie zrywając kontaktu wzrokowego z chłopakiem, cofnął się pod same drzwi. Wyszedł z gabinetu, czym prędzej pobiegł do sypialni.
Z pokoju wydostał się jego własny krzyk.
Na środku łóżka leżała żona. Trwała w kompletnym bezruchu, z oczami do połowy otwartymi. Długie, ciemne włosy rozlane były po białej pościeli, podobnie jak rozległe plamy krwi, zdobiące również ubrania i gardło. W klatce piersiowej, dokładniej tam, gdzie znajdowało się serce, tkwił wbity nóż.
Olivier podbiegł do kobiety, ukląkł przed łóżkiem. Wyciągnął w jej stronę rękę, lecz nie dotknął żadnej części ciała, po prostu błądząc centymetry nad nią, jak gdyby zamierzając odprawić jakiś rytuał. Cóż, już jeden kiedyś próbował, więc miał pewne doświadczenie. Też brała udział krew.
— I jak? Podoba się?
Cheoryeon wszedł do sypialni, stanął tuż za blondynem. Nachylił się odrobinę, sam zmierzył wzrokiem swoje dzieło. Był z niego całkiem dumny. Specjalnie ułożył ciało kobiety tak, by możliwie jak najbardziej dramatycznie wyglądała. Tak, włosy też układał. Prawdziwy artysta dbał o każdy szczegół.
— Dlaczego?! — usłyszał wtem. — Dlaczego to zrobiłeś?!
Zerknął na Oliviera, po którego policzkach spływały strugi łez.
Niemożliwe. Myślał, że szaleńcy nie płaczą.
Aczkolwiek, jak by na to nie spojrzeć, on też w pewnym stopniu był szalony.
Mimo że blondyn na niego nie patrzył, jasnowidz wykrzywił pełne usta w uśmiechu.
— Dobrze wiesz. — Nachylił się bardziej, zatrzymał głowę na wysokości ucha mężczyzny. — Oko za oko, ząb za ząb.
Słysząc jego szept, Olivier otworzył szeroko oczy. Odwrócił się gwałtownie do jasnowidza, machnął bezmyślnie ręką, lecz tamten bez najmniejszego trudu wykonał unik.
— To był wypadek! — krzyknął blondyn.
— Tak, tak, wypadek. — Wyprostował się, pokiwał głową. — Sytuacja twojej żony też jest wypadkiem. Przysięgam, to ona potknęła się i wpadła na trzymany przeze mnie nóż.
Olivier zamarł.
Tak, musiał sobie przypomnieć. Podobne słowa powiedział te lata temu, by oboje byli jeszcze w sierocińcu. I co najzabawniejsze, jemu się upiekło. Wszystko zostało uznane za nieszczęśliwe zdarzenie, a gówniarz nie poniósł żadnych konsekwencji.
Do dzisiaj.
— Co zrobiłeś z Nel?! — znów krzyknął Olivier.
Cheoryeon popatrzył na niego, krótko się zaśmiał.
— No, co ty, nie bierz mnie za takiego potwora. — Skrzyżował ręce na piersi. — W sumie to nawet pomagam twojej córce. Nie może dorastać w otoczeniu gnębiciela i mordercy, trzeba jej zapewnić lepsze środowisko. Dlatego dopilnuję, by trafiła do domu dziecka.
Widząc u blondyna zaciśnięte pięści, zacmokał uspokajająco.
— Nie martw się, do dobrego, nie tego, co my — pospieszył z tłumaczeniem. — Mówiłem, że nie jestem aż takim potworem. Poza tym już pozbyłem się wszystkich pracujących tam zakonnic i sierociniec zamknięto.
Olivier patrzył na niego ze ściągniętymi brwiami. Heh, nie rozumiał do końca słów jasnowidza. Cóż, Cheoryeon się tam nie dziwił. A już na pewno nie zaskoczyło go to, że mężczyzna nie wyłapał najważniejszej rzeczy.
Posłanie dziecka do sierocińca wiązało się ze śmiercią nie tylko matki.
— Nie ujdzie ci to na sucho.
Ta, niczego nie rozumiał.
— To znaczy? — Różnooki zagarnął palcami kosmyk włosów za ucho. — Co zrobisz?
Tak naprawdę nie musiał pytać, bowiem doskonale wiedział, co się miało wydarzyć.
I och, czekał na ten moment.
Sekunda. Tyle wystarczyło, by Olivier wyrwał z ciała swej żony nóż i następnie zaatakować nim Cheoryeona. Jasnowidz wykonał zgrabny unik, później kolejny, potem jeszcze jeden. Blondyn wymachiwał bronią na prawo i lewo, czasami nawet próbował pchnąć ostrze w tors. Szczerze mówiąc, nie szło mu tak źle. Może by miał szanse, gdyby walczył z pierwszym lepszym oponentem.
Niestety był to Cheoryeon Moon.
Kolejny unik, po nim niespodziewanie celny kopniak w brzuch. Olivier stracił równowagę, lecz odzyskał ją, nim upadł prosto na łóżko i tym samym swoją żonę. Stanął szerzej na nogach, chwilę trzymał się za miejsce, w które oberwał. Nie przestał jednak napierać.
Dostrzegając jego starania, Cheoryeon nie potrafił powstrzymać się przed rozbawionym parsknięciem.
— Proszę cię, widzę z wyprzedzeniem wszystkie twoje ataki — rzucił pobłażliwym tonem. — A nawet jeśli mnie trafisz...
Nóż zalśnił, nim jego ostrze zatonęło w brzuchu jasnowidza. Chłopak zachłysnął się na moment krwią, splunął nią w biały dywan. Broń została wyciągnięta, szkarłatna ciecz wsiąknęła w koszulkę, część kapnęła na podłogę. Jednakże nie było mocnego krwotoku, charakterystycznego dla tego typu obrażeń. Nie było wytrysku, wodospadu, niczego. Tylko ledwo widoczna na czarnym materiale T-shirtu plama, która szybko przestała się powiększać.
Olivier odsunął się na parę kroków, przyglądał się uważnie chłopakowi. Tamten zakasłał jeszcze parę razy, po czym stanął wyprostowany. Jedną ręką podniósł część koszulki, drugą przejechał po brzuchu, rozcierając krew.
Rany nie było.
— Nic mi nie zrobisz — dokończył.
Lewy kącik ust wygiął się ku górze.
Podniósł wzrok na Oliviera, otoczone dwukolorowymi tęczówkami źrenice rozbłysły bielą.
Blondyn otworzył szeroko oczy, zacisnął zęby. Cofnął się o krok. Cheoryeon natomiast opuścił koszulkę. Wystawił rękę, pojawiły się przy niej złote drobinki, które szybko uformowały czarną gitarę elektryczną ze złotymi zdobieniami i ćwiekami po bokach. Uśmiechnięty niewinnie, acz w pewien sposób psychodelicznie, zaczął zbliżać się w stronę blondyna.
— Nie... — Mężczyzna pokręcił głową. — Nie, nie...!
Dźwięk uderzenia rozbrzmiał po pokoju, trysnęła krew.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz