28 listopada 2024

Od Cheoryeona – Ulewa

Autobus jechał jednostajnie, nie przekraczając dozwolonej prędkości. Wysokie budynki dużego miasta już dawno temu zniknęły zza szyb, a zastąpiły je pola i niskie domy wiosek, okazjonalnie mniejszych miast. Gdzieś w oddali dało się dostrzec ciemny zarys lasu, niewiele wyróżniający się na tle nocnego nieba. Niebo było pochmurne, nie dało się dostrzec żadnych gwiazd.
Benjamin zajmował jedno z dostępnych miejsc. Skupiony był na krajobrazie, choć siedział bliżej środka, przy oknie trzymając pokrowiec ze swoją gitarą. Zawsze tak robił, ciężko powiedzieć dlaczego. Być może dlatego, że w ten sposób czuł się bezpieczniej. Nie chciał na nic narażać swojego ukochanego, cennego instrumentu.
Siedział nieruchomo, słuchając kawałków z walkmana. Włożył akurat kasetę jakiejś piosenkarki, aczkolwiek słyszał przez słuchawki lecącego z radia koło kierowcy Zacka Willisa. Wow, Zack Willis, jeden z najsławniejszych piosenkarzy w Novendii. Pomyśleć, że obecnie Benjamin miał okazję widywać go co tydzień. Tak, co tydzień! Przyjaciele i inni znajomi strasznie mu zazdrościli, zwłaszcza dziewczyny w klasie. Niejedna już go poprosiła o zdobycie autografu; niektóre nawet dawały płyty i błagały, by je zaniósł do podpisania. On, jako dobry kolega, spełniał ich prośby, zdobywał te punkty reputacji. Ale z czasem przestał. Co prawda, większość już zaspokoiła swoje fanowskie potrzeby, lecz gdy pojawiał się ktoś nowy z płytką, Benjamin... cóż, starał się możliwie jak najdelikatniej odmówić. Albo brał i potem pytał menedżera, którego niedawno dostał, żeby on za niego zdobył autograf. Sam licealista nie widział już siebie pytającego piosenkarza o cokolwiek, a już zwłaszcza podpisy.
Zack Willis. Kiedyś Benja sam był jego fanem. Jeszcze do niedawna regularnie słuchał utworów, część nawet umiał zagrać na gitarze i zaśpiewać. Teraz, ilekroć widział go lub cokolwiek słyszał od niego, żołądek podchodził mu do gardła. Tak bardzo mu zbrzydł. A sprawie nie pomagało, że koleś cieszył się wręcz ogromną sławą. Jego głos niósł się po wszystkich sklepach i knajpach, jego gęba widniała na co drugim przystanku autobusowym w Brasselau. Pojawiał się nawet w reklamach piwa i tabletek nasennych. Oby typ któregoś dnia sobie obie te rzeczy połączył.
Jak na złość kierowca nucił pod nosem utwory Willisa, od czasu do czasu bębnił palcami o kierownicę. Benjamin bardzo pożałował, że nie usiadł na samym końcu autobusu. Następnym razem chyba tak zrobi, nawet jeśli za tym nie przepadał ze względu na pchające się do tyłu dzieciaki.
Rzygał Zackiem Willisem. Rzygał nim, dyrektorem i całą tą wytwórnią. Warto zaznaczyć, że nawet nie zadebiutował, a wciąż był uczniem
Popatrzył na pokrowiec gitary, westchnął cicho.
Nie było jednak odwrotu.
Autobus jechał długo, aż w końcu dotarł do wyczekiwanego przez chłopaka Strumnika. Przez ciemność nie dało się dostrzec tego jakże charakterystycznego elewatora, lecz bez niego Benja rozpoznał miasto; dokładniej po znajdującym się blisko krańca hotelowi. Pojazd przemierzał główną drogę, mijając tak bardzo znajome budynki, aż wreszcie zatrzymał się na małym dworcu składającym się z kilku stanowisk i małej budki. Drzwi się rozsunęły, pasażerowie wypadli na zewnątrz, w tym Benjamin.
Uwolniony od willisowych katuszy stanął na chodniku, zarzucił pokrowiec z gitarą na plecy, po czym przeciągnął się raz, drugi, rozprostowując kości po wyczerpującej, ponad dwugodzinnej podróży. Szczerze mówiąc, nie był wielbicielem takiego jeżdżenia, zwłaszcza że w sumie tygodniowo musiał odsiedzieć aż pięć godzin w trasie. Ale co poradzić – robił to dla swojej świetlanej (a przynajmniej miał taką nadzieję, bo nie sprawdzał tak daleko) przyszłości. Musiał trochę przeboleć. Chociaż tyle, że bilety opłacała wytwórnia. Coś dobrego musiała robić. One Step Ent., chyba raczej Billion Kilometers.
Podszedł do jednej z lamp ulicznych, sprawdził na zegarku godzinę. Autobus miejski powinien przyjechać za trzy minuty. Poszedł zatem pod znajdujący się koło dworca sąd, zatrzymał się na przystanku autobusowym. Jeszcze sprawdził rozkład jazdy, by mieć pewność co do przyjazdu, a następnie stanął z boku.
Minuty mijały, miejski się nie zjawiał. Benjamin uznał, że po prostu się spóźni, dlatego wciąż czekał.
I czekał.
I czekał.
— I dupa — rzucił pod nosem.
Było dziesięć minut po czasie, autobusu nadal nie było. Chłopak podszedł do krawężnika, wychylił się nieco, by sprawdzić, czy pojazd może nie nadciąga z daleka. Nie, nie nadciągał. Sprawdził ponownie rozkład jazdy. Nie wymyślił sobie niczego. Popatrzył jeszcze, kiedy miał przyjechać następny. Oczywiście, że za godzinę, cholera.
Zerknął określoną liczbę minut w przyszłość.
A potem uznał, że po prostu pójdzie z buta.
Poprawił na plecach gitarę, pokazał rozkładowi jazdy środkowy palec, po czym zabrał się i poszedł.
Szedł sprawnym, acz niezbyt spiesznym krokiem, Ręce trzymał w kieszeniach rozpiętej kurtki, dopóki muzyka w słuchawkach nie dobiegła końca. Wybrał kasetę z walkmana, z kieszeni wygrzebał mały ołówek i zaczął nawijać taśmę na drugie kółeczko, gdy nagle na obudowę kapnęła kropla wody. Benjamin zwolnił, podniósł głowę, by zerknąć na spowite mrokiem niebo.
No tak, miało padać, zobaczył to w wizji.
I wiadomo, zapomniał.
Nim zdołał cokolwiek zrobić, chmury wypuściły z siebie solidne pokłady. Jasnowidz pospiesznie wrzucił kasetę i walkmana do kurtki, szybko uciekł pod najbliższy dach przed jakimś nieczynnym lokalem. Przejechał ręką po częściowo mokrych włosach, zaklął pod nosem. Że też tego dnia nie miał parasolki ani kaptura. Pospiesznie przeszukał kieszenie, w końcu wyciągnął z jednej czapkę. Założył ją, w odbiciu szyby sprawdził, czy w miarę dobrze wygląda. Stanął prosto, spojrzał na ulewę.
Zerknął do przyszłości, niestety nie zapowiadało się na to, że szybko przestanie lać, a ponieważ i tak było trochę późno, nie chciało mu się czekać. Westchnął głośno, możliwie jak najszybszym chodem ruszył dalej. Oby tylko gitara nie przemokła.
Nie wierzył, że nie przewidział wcześniej tego deszczu! Miał jasnowidzące zdolności, to mógł zrobić z nich jakiś użytek! To wszystko przez wytwórnię – tak sobie tłumaczył, bo czyjaś wina musiała być, a przecież nie zwali jej na siebie.
Wyklinając firmę, a w szczególności dyrektora, pokonał drogę dzielącą go od domu.
Domu, w którym znowu będzie musiał patrzeć na obrażoną matkę, bo chodził do tej nieszczęsnej wytwórni.
No, nieźle wpadł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz