W Neoterrze mało kto był wierzący. W zasadzie to trudno było mówić o istnieniu religii. Rozwój technologii to tego stopnia, jaki tu osiągnięto, sprawił, że ludzie z biegiem lat coraz bardziej oddalali się od konceptu wiary w wyższy byt, aż ostatecznie skupili się na sobie.
Bogowie znani byli z czasów, kiedy ludzkość dopiero się zbierała po wielkiej katastrofie, która doprowadziła do upadku poprzednią cywilizację. Tak zwani śmiertelnicy utracili wiedzę, utracili technologie, utracili wszystko. Nic więc dziwnego, że w akcie desperacji zwrócili się do boskich istot, czy to prawdziwych, czy wymyślonych. Tak się składa, że neoterrańscy bogowie nie stanowili prawdy, czegoś, co rzeczywiście posiadało dowody, jak w Novendii. Byli zaledwie skrawkiem historii (o ile to tak można było nazwać), na który nie istniało żadne potwierdzenie. Badacze, naukowcy, filozofowie, nawet teolodzy po latach doszli do wniosku, że jeśli rzeczywiście istoty boskiego pokroju kiedykolwiek się tu pojawiły, to dawno temu odeszły.
Dzisiaj nikt nie chodził do świątyń – takowych nawet nie stawiano. Nikt nie składał ofiar. Nikt się nie modlił. Nie dało się usłyszeć powiedzeń typu „na bogów” czy „bogowie cię pokarali”. Ba, nie mówiło się o religii. W szkole poświęcano jej zaledwie kilka zdań na lekcjach historii, bowiem tak nakazywał program nauczania, a potem uczniowie i tak o tym wszystkim zapominali, zajęci innymi sprawami. Religia zatem na dobrą sprawę nie brała udziału w neoterrańskim życiu.
Co nie znaczyło, że wiara sama w sobie nie istniała.
Przecież można wierzyć w inne rzeczy. W bliskich. W naukę. W słowa. W potęgę pieniądza czy technologii. Wszędzie nauczano, że aby coś osiągnąć, trzeba wpierw uwierzyć. Mieć odpowiednie nastawienie do wędrówki na szczyt.
Czegoś takiego uczył Terrella ojciec. Rodzic lubił dowiadywać się różnych rzeczy, poszerzać swoją wierzę, niezależnie od dziedziny, a potem dzielić się nią z innymi. Dzięki temu mógł w każdej rozmowie powiedzieć coś ciekawego, mądrego, coś, o czym inni nie wiedzieli lub nie postrzegali tego w ten sam sposób. Największą jednak radość czerpał z opowiadania o tym wszystkim swojemu jedynemu synowi. Chłopiec zawsze słuchał uważnie, zadawał pytania, podchodził do spraw naukowo. Łaknął wiedzy tam samo, jak on.
— Musisz wierzyć w swoje możliwości, nie zwracać uwagi na to, co mówią inni — powiedział któregoś dnia ojciec. — Co mówią twoi kuzyni, wujostwo.
— A babcia? — spytał niespełna dziesięcioletni wtedy Terrell, obracając w dłoniach małego robota, skonstruowanego przez rodzica.
— Babcia jako jedyna potrafi coś mądrego powiedzieć — rzucił lekko. — Ale musisz podrosnąć, by zrozumieć wszystkie jej słowa.
— Czyli na razie jej też mam się nie słuchać?
— Nie, no, Terrell, jak babcia mówi, że masz przestać przekręcać jej śrubki, gdy śpi, to musisz jej posłuchać.
— Och.
Najważniejszą jednak lekcją była wiara w siebie.
Bo, jak później już nastoletni Terrell zrozumiał, nikt inny w niego nie wierzył.
Rodzina to stracony temat. W sumie nigdy nie lubił się wypowiadać o nich, a powód był prosty – nie było o czym. Żaden z kuzynów, wujków, ciotek nie pokładał w niego wiary. Wręcz chcieli jak najmniej uwzględniać go w rodzinnych kwestiach, o ile w ogóle. Nawet matka nie odstawała tak bardzo od nich, gdyż próbowała go porzucić. Jedyną tutaj dobrą osobą był ojciec. Ktoś raz zażartował, że stanowił on swego rodzaju mutację w rodzie Xenos.
Cóż, całkiem dobra analogia, ponieważ na świecie z reguły nie było miejsca na mutacje, a ojciec zginął w wypadku.
Od utraty obu rodziców brak wiary ze strony reszty rodziny osiągnął wręcz niesamowity poziom. Na tym etapie część nie wierzyła nawet w istnienie Terrella. Nie zwracali na niego uwagi, nie rozmawiali z nim, nawet nie spoglądali w jego stronę, gdy się mijali na korytarzu. Aczkolwiek sam Terrell nie ukrywał, że wolał taką rzeczywistość niż te wyjątki, które postanowiły zburzyć szyk i znęcać się nad nim. Jakby sam brak wiary nie wystarczał, niektórzy obrali sobie za cel dopilnowanie, by i sam chłopak ją stracił. Musieli się bardzo nudzić.
Jeszcze do pewnego momentu próbował wierzyć w nauczycieli instytuckiej szkoły, do której uczęszczał. Zawsze wszystko mu dokładnie tłumaczyli, chwalili, gdy zbierał wzorowe stopnie, pomagali, kiedy widzieli, że coś sprawiało mu trudności. Naprawdę, szczerze to doceniał. Darzył ich należytym im szacunkiem. Myślał, że dostrzegali w nim prawdziwy potencjał i nie chcieli pozwolić, by się zmarnował.
A potem szkolna brama się za nim zamknęła i już nigdy więcej nie wpuściła.
Pomyśleć, że wystarczyło tak niewiele, by utracił szansę na normalną przyszłość. Przecież nic złego nie robił, dobrze się sprawował. Nie było z nim problemów. Po prostu się uczył. Brał, co brać musiał, słuchał się, tylko raz kogoś pobił (ale przysięgał, że ten ktoś sobie zasłużył, a on wystarczająco długo się powstrzymywał), czekał cierpliwie na osiągnięcie odpowiedniego wieku, by przyjąć chip, nie miał do niego żadnych zastrzeżeń, przynajmniej otwarcie.
To nie, to zrujnowało go jego własne nazwisko.
Dopiero wtedy całkiem do serca wziął słowa świętej pamięci ojca. Uwierzył w siebie. I tylko w siebie. Tylko on mógł mieć władzę nad swoim życiem, tylko on mógł decydować, kim będzie, co zrobi. Nikt nie miał prawa jakkolwiek tego zmieniać. Terrell dla Terrella, żadnych odstępstw od reguły. Obiecał sobie, że już nikomu nie będzie wierzył. Nikomu nie zaufa.
I co, i popełnił błąd.
Błąd, który pociągnął za sobą tragiczne skutki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz