Złota grzywa poruszyła się na poduszce, wydała jakiś pomruk, nie mogąc się zdecydować, czy zagrzebać się mocniej w pierzynę, czy wstać jednak, do tego kuszącego ciepłem, solmaryjskiego słońca i nowych przygód, które czekały na każdym kroku. Lecz leżenie dłużej zbrzydło momentalnie, gdy dziecięca rączka nie znalazła niczyjej bliskości obok, zacisnęła się na chłodnym prześcieradle. Para mroźnobłękitnych oczek, po których zawsze nieznajomi rozpoznawali czyjeś zagubione słoneczko, wyjrzały spod kołdry, zamrugały ospale, przyglądając się wnętrzu mieszkania. Duża walizka i ta mniejsza, różowa, wciąż stały na swoim miejscu, wczorajsze ubrania zwisały z oparcia krzesła, kredek i kolorowanki z podłogi nikt nie sprzątnął. Za to drzwi od balkonu były otwarte. Dante się ożywił.
Prawie upadł, próbując pospiesznie wyjść z łóżka, prawie potknął się o kołdrę, którą zrzucił, ale nie było to ważne, pogodny uśmiech nie schodził z twarzy. Chłopiec żwawo ruszył w stronę balkonu, ściskając przy piersi pluszowego aksolotla, różowego i równie mocno uśmiechniętego.
Mama siedziała przy niewielkim, szklanym stoliku, popijając poranną kawę i zaczytując się w książkę o zbyt długim tytule, żeby Dantemu choćby zachciało się zabierać za próbę rozszyfrowania go. I tak nie to interesowało go najbardziej – spojrzenie wlepiał w samą mamę, otuloną jasnymi promieniami, aż zdawało się, że cała jej osoba emanuje ciepłem, otoczona przyjemną poświatą, w której chciało się zanurzyć i pozwolić jej odpędzić troski. Spokojna na twarzy, z lekkim uśmiechem śledziła słowa, wyglądając tak kompletnie inaczej od tych chwil spędzonych nad dokumentami z pracy, gdy brwi marszczyły się, a te bajkowe, subtelne rysy nabierały przerażającego Dantego chłodu. Teraz mama przypominała postać z fresków, które widzieli wczoraj w muzeum, piękną boginię uchwyconą cudem przez artystów, by inni mogli zachwycać się nią przez kolejne wieki. Chociaż nie. Jego mama była piękniejsza od jakiejś tam bogini.
Oczy, szaroniebieskie jak sztormowe morze, zwróciły się na chłopca, nie zwiastując nadejścia burzy, a błogość w objęciach bezmiaru wody.
— Dante — powiedziała miękko, głosem przypominającym swym dźwiękiem kojący szum fal, odłożyła książkę. — Dobrze się spało?
Pokiwał powoli głową, prawie nie załapawszy, że coś do niego się mówiło, myśli już pognały w jakąś stronę, nowy pomysł rodził się pod niesforną czupryną. Chłopięcy wzrok przesunął się po gładkich włosach mamy, spływających prostymi pasmami za ramiona, idealnie ułożonych, sam wiatr bał się wyciągnąć pojedyncze pasma zebrane z tyłu elegancką, złotą spinką.
— Mamo — odezwał się trochę niepewnie, skubiąc łapkę aksolotla — uczeszesz mnie?
W Stellaire mama praktycznie nigdy nie miała czasu, żeby zająć się chaotycznymi loczkami, Dante zaś w pojedynkę sobie z nimi nie radził i chodził z gniazdem na głowie, stanowczo jednak odmawiał ścinania ich jakkolwiek, popatrując z zachwytem na te jasne końcówki sięgające talii mamy. Próbował prosić, ale mama tylko się irytowała, skupiona na swojej pracy, a po kolejnych zażaleniach płynących ze szkoły w ogóle nie miał co liczyć na pomoc, musząc samemu wyszarpywać szczotkę z kołtunów. Ale Solmaria była magiczna. Solmaria sprawiała, że mama się uśmiechała, przytakiwała częściej i przytulała go.
— Oczywiście, złotko. — Sappho wyciągnęła, założyła jakieś pasemko za chłopięce ucho. — Przynieś gumkę, spinki i szczotkę.
Dante aż pisnął, podskoczył, poleciał biegiem do łazienki, zgarniając wszystko, co potrzebne, poruszając się szybciej od przeciętnego dziecka. Napchał w dłonie spinek, na aksolotlowe skrzela założył tęczową gumkę, jeszcze ta szczotka ze śmiesznym włosiem i już pędził z powrotem, jakby się bał, że choćby sekunda zwłoki zmusi mamę do zmiany zdania.
Sappho poklepała swoje kolana, młody syren większej zachęty nie potrzebował, z jego i mamy mieszającymi się śmiechami wpakował się na podołek beżowej spódnicy, usadowił wygodnie, rozłożył przybory na stoliku, pogłaskał pluszaka za dzielną pomoc.
— Co chcesz, żebym zrobiła? — spytała mama, chwytając szczotkę.
Wcale nie musiał się namyślać, ale i tak udał, że to robi, łobuzerski uśmiech ozdobił usta.
— Warkocz!
— Znowu?
— Tak!
Najbardziej podobał mu się warkocz, bo mama tylko warkocze sobie robiła, gdy już zdarzało jej się zaplatać włosy. A Dante chciał być tak śliczny, jak mama.
Sappho skwitowała zachciankę krótkim śmiechem, zabrała się za układanie niepokornego złota, które grzecznie słuchało jej dotyku, powoli stając się urokliwą fryzurą. Dante zawsze nieudolnie zabierał się za czesanie swoich włosów, głowa go po tym bolała, ale mama robiła tak, że nic nie bolało, zaś syrenia uwaga dryfowała między palcami układającymi jasne kosmyki a resztą świata, bo tam ktoś coś krzyknął, co znaczyło to słowo po novendyjsku? A z alejki wyszła właśnie pani z wózkiem pełnym kwiatów i te słoneczniki były takie radosne, dlaczego ten pan tak słania się na nogach, co za lody jedzą tamte dzieciaki? Dante nie wypadł za barierkę, próbując zbadać każdy aspekt tętniącej życiem ulicy, tylko dzięki zmyślności Sappho, która zapięła spinkę z motylkiem na aksolotlowej główce, łapiąc przelewające się przez palce skupienie chłopca.
— A pójdziemy na plażę? — podpytał, nadzieja błyszczała w oczach.
Ostatnie przeplatanie kosmyków, sięgnięcie po gumkę, ucałowanie matczynym całusem złotego ogonka, by na pewno fryzura się utrzymała. Sappho otoczyła Dantego i jego aksolotla ramionami, a morze ciepła rozlało się po dziecięcej piersi.
— Pójdziemy, złotko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz