21 listopada 2024

Od Yangcyna – Talizman

Słońce świeciło wysoko na niebie, lecz jego promienie powstrzymywane były przez ulistnione gałęzie drzew. Niewielki las pośrodku Wielkich Równin stanowił ochronę zarówno przed zbyt mocnym światłem, jak i wiatrami, które o tej porze roku nad bezkresnymi trawami potrafiły nie tylko zwiać z głowy czapkę, ale też zaprowadzić dość niskie temperatury. Ach, i nie można było zapomnieć o sporej ilości kryjówek dla wszelakiego rodzaju zwierząt.
Naranbaatar kroczył pomiędzy drzewami, naciągając niemocno strzałą cięciwę łuku, w ten sposób przygotowany do wycelowania w dowolnym momencie. Uważnie się rozglądał, stawiał ostrożne kroki, cały czas badając swoje otoczenie.
Zazwyczaj nie zaglądał do tego lasu – w zasadzie to nawet nie kręcił się po jego obrzeżach. Tego dnia jednak postawił sobie za cel upolowanie rogacza, którego wcześniej wypatrzył na równinach. Zwierzak musiał trochę zbłądzić... A może raczej postanowił udać się na małą wycieczkę, bo gdy tylko dostał pierwszą strzałą w zad, od razu popędził do lasu. I ponieważ Naranbaatar nie zamierzał się tak łatwo poddawać, ruszył za nim w pościg.
Próbował przywołać do siebie Khavara, lecz pies tradycyjnie gdzieś przepadł, zapewne pochłonięty przez pogoń za zającami, kuropatwami czy innymi mniejszymi zwierzętami. To była ich tradycja, że w pewnym momencie się rozdzielali, by po jakimś czasie znów się spotkać, każdy z własną zdobyczą. Khavar zawsze wracał, tego Naranbaatar był pewien. Łowca też wierzył w swoje możliwości, dlatego postanowił sam przekroczyć granicę lasu.
Mimo wszystko nie mógł ukryć, że w lesie dotychczas nie polował. Przyzwyczajony do otwartych, wręcz rozległych, równinnych terenów, tutaj jego uwaga jakoś się gubiła. Otaczające go zewsząd drzewa ograniczały widoczność, a tym samym wydłużały czas reakcji. Coś przemknie za pniami, a on nawet nie zauważy, co i gdzie. Mogła to być zwierzyna, której szukał albo drapieżnik, z którym wolałby nie stanąć oko w oko. Istniała również szansa, że jakieś stworzenie będzie mieć chrapkę na dwunoga – przyczai się, przygotuje do ataku, a biedny Naranbaatar nie znajdzie czasu na obronę.
Sprawie nie pomagała jego orientacja w terenie, która niespodziewanie zaczęła zawodzić. Wszystkie drzewa wyglądały praktycznie tak samo, rzadko kiedy zdarzały się charakterystyczne punkty orientacyjne, możliwe do zapamiętania. Momentami aż odnosił wrażenie, że kręcił się w kółko, co chwilę mijając te same pnie. Gdyby tylko miał coś, czym mógłby sobie zaznaczyć drogę, to przynajmniej pozostawiłby ślady, po których wróciłby. To była dobra uwaga; następnym razem zaopatrzy się w coś przydatnego w tego typu sytuacjach.
Starał się jednak nie myśleć zbytnio o potencjalnym zagrożeniu ani niemałym ryzyku, że się zgubił. Wiedział, że jeśli popadnie w paranoję, nie zdoła się przed niczym obronić, a już na pewno nie znajdzie wyjścia. Musiał zachować spokój. Spokój, koncentracja, czujność – to były kluczowe cechy na polowaniach.
Coś zaszeleściło nieopodal, mężczyzna od razu zareagował. Odwrócił się w pełni, zbliżył cięciwę do policzka. Niczego nie dostrzegł. Kolejny szelest, tym razem w akompaniamencie uderzania pierzastych skrzydeł. Jakiś ptak gdzieś poderwał się do lotu. Czyli fałszywy alarm.
Ach, może powinien był jednak odpuścić sobie tego rogacza? Fakt, była to całkiem spora zwierzyna w porównaniu z zającami oraz bażantami, ale czy warto było tyle się starać? Mógł po prostu zrezygnować, zająć się dwiema kuropatwami, które dostrzegł w pobliżu wejścia do lasu. Przynajmniej teraz miałby te dwie ptaszyny. I nie musiałby zostawiać swego kuca przywiązanego do jednego z drzew granicznych, bo poruszanie się na nim przez las nie wydawało mu się wygodą.
Opuścił nieco łuk, wykonał głęboki wdech. Chyba dobrze będzie, jak odpuści. Choć nie dało się ukryć, że już zaszedł tak daleko. Ale nie pamiętał drogi powrotnej, a przez gęste korony drzew trudno się określało położenie słońca. Co jeśli zamiast rogacza znajdzie kłopoty? Nawet nie wiedział, gdzie tu można się skryć.
Wreszcie odwrócił się na pięcie, podjął próby powrotu po własnych śladach. Nie to, że dosłownie widział ślady swoich stóp, lecz po prostu próbował przypomnieć sobie, którędy szedł. Minął przewrócony pień, prawie pewny, że to właśnie ten wcześniej widział.
Znów jakiś szelest. Przystanął, spojrzał za siebie. Wtem ponownie napiął cięciwę.
Coś przemknęło między drzewami, nim jednak Naranbaatar zdołał się temu przynajmniej odrobinę przyjrzeć, zniknęło w rozległych krzakach. Nastała cisza, dla łowcy trochę niepokojąca. Zmrużył oczy, przygryzł dolną wargę.
Chyba miało za chwilę dojść do tego, czego się obawiał – konfrontacji. W tym lesie z pewnością mieszkały drapieżniki, które albo mogły widzieć człowieka jako posiłek, albo były zdenerwowane, gdy coś tak dużego jak istota ludzka przekraczało granicę ich terenów. Naranbaatar naprawdę nie widział siebie walczącego z takim zwierzęciem, niezależnie od tego, jak dobrym łowcą był. W zasadzie walka z zagrożeniem nawet nie łączyła się tak bardzo z polowaniami.
Kolejne szelesty dobiegły z drugiej strony. Mężczyzna zamierzał spojrzeć tam, lecz wtedy pierwsze zwierzę wyskoczyło z krzaków. Całkiem duży, bowiem sięgający mu chyba powyżej kolan, pasiasty kot rzucił się na niego z pazurami, Naranbaatar w ostatniej chwili wykonał unik. Drapieżnik wylądował niemal bezdźwięcznie, naprężył grzbiet, wygiął na boki uszy, sycząc donośnie. Prawdopodobnie próbował przekazać, że to był jego teren, jego ziemie, wstęp wzbroniony dla wszystkich, a już zwłaszcza dziwnych, odzianych w skóry i futra dwunogów.
Łowca wycelował strzałą, puścił ją wraz z cięciwą, grot wbił się w ziemię tuż przy łapach. Nie chciał go od razu zranić, wolał po prostu przepędzić. Niestety po uskoczeniu w bok futrzak znów zasyczał, przykucnął, ponownie się wybił z łap w celu zaatakowania.
I niespodziewanie uderzył w ziemię.
Coś nieznaczne od niego większego skoczyło prosto na tułów, od razu powaliło. Kot przeturlał się kawałek, szybko wstał, ale zastygł w bezruchu, gdy tylko pionowe źrenice natrafiły na dużego psa o złotej sierści.
— Khavar! — zawołał rozradowany Naranbaatar.
Khavar stał szeroko na łapach, podniesiono wysoko ponad grzbiet ogon wyginał się szybko na boki, sprawiając, że normalnie zauważalna przerwa w długich włosach w tym momencie zanikała. Trójkątne uszy postawione były prosto, bursztynowe oczy nieustannie śledziły każdy najmniejszy ruch wroga.
Kilka ostrzegawczych szczeknięć zostało posłanych w stronę kota. Tamten zasyczał, nieco się zbliżył, machnął łapą, ale po mimice ciała było widać, że zwierzak teraz zachowywał ostrożność. Dostrzegający to bardzo dobrze Khavar ponowił szczeknięcia, naskoczył do przodu, sukcesywnie strasząc tym kota. Wąsacz położył po sobie uszy, jeszcze raz próbował coś zdziałać, lecz widząc, że pies nie zamierza ustępować, ostatecznie czmychnął w zarośla.
Owczarek jeszcze chwilę stał na baczność, tylko wykonując drobne ruchy uszami, nasłuchując otoczenia. W końcu odwrócił się do człowieka, zaczął merdać ogonem, lecz w niższym położeniu, okazując tym radość.
— Och, jak dobrze, że jesteś! — Uśmiechnął się szeroko Naranbaatar.
Ukląkł na jednym kolanie, położył obok siebie łuk, by chwycić w objęcia psa. Wpierw go mocno przytulił do siebie, potem zaczął energicznie głaskać po głowie, po karku, w pewnym momencie nawet wytarmosił policzki. Khavar usiadł na trawie, przyjmując każdą formę pieszczot, jaką otrzymywał.
Kilka minut mężczyzna spędził na po prostu mizianiu psa i chwaleniu go, jaki to on dzielny, przegonił dużego, dzikiego kota, dobry Khavar, bardzo dobry! Na moment przerwał głaski, przyjrzał się dokładnie swojemu pupilowi. Tamten nastawił uszu, schował język w pysku, skupiając na człowieku całą swoją uwagę.
— Jesteś dla mnie jak talizman — powiedział wreszcie Naranbaatar. — Dopóki cię mam przy sobie, nic mi nie grozi.
I był prawie pewien, że Khavar się uśmiechnął na te słowa.
Jeszcze trochę wygłaskał psa, po czym się wyprostował. Podniósł z ziemi łuk, rozejrzał się dookoła, gdy nagle pies gdzieś pobiegł. Mężczyzna zamierzał pójść w jego ślady, ale zatrzymał się, gdy pupil powrócił, trzymając w pysku strzałę.
— Chwila, skąd ją masz? — uniósł brew.
Dostał broń, zmierzył ją uważnie wzrokiem. Spojrzał na ubrudzony krwią grot. Wtem otworzył szerzej oczy.
— Czy to z tego rogacza? — zapytał.
Jak gdyby w odpowiedzi Khavar zaszczekał.
— Znalazłeś go?! — zdziwił się łowca. — Gdzie zwierzyna?
Pies okręcił się wokół własnej osi, po czym wykonał parę kroków w daną stronę, w ten sposób wskazując kierunek, w który powinni się udać. Widząc to, Naranbaatar uśmiechnął się szeroko, sprężystym krokiem ruszył za psem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz