Powoli wybudzał się z głębokiego snu, który dla jego zastałego w bezruchu umysłu zdawał się trwać wieczność i jeszcze trochę.
Chociaż... Czyżby to właśnie się działo? Budził się? To pojęcie zdawało mu się być całkowicie abstrakcyjne. A b s t r a k c j a. Kolejne słowo, którego w tym momencie zupełnie nie rozumiał. Nie był także pewien, czy śni, czy też czuwa; myśli, czy też słyszy jak słowa wydobywają się z ust, które nie należały do niego. A może to jednak były jego usta, jego twarz, jego głos, którego nie mógł sobie przypomnieć. Nie wiedział też jak ma na imię. Nie miał pewności, jak wyglądałaby twarz spoglądająca na niego z tafli lustra, choć w tej chwili koncept lustra był mu tak obcy, jak to tylko możliwe. Były to jedynie puste słowa, nie mające żadnego przypisanego im znaczenia, żadnego odwzorowania w rzeczywistości. Czy to tak właśnie odczuwa się śmierć?, pomyślał, i to była jego pierwsza świadoma myśl, może jeszcze nie do końca uformowana w jego umyśle, zagubiona gdzieś w synapsach - nigdy nie dotarła do strun głosowych. Ale to było już coś.
A szczególnie po tak długim czasie "niebycia" niczego. Lepiej było nie wybrzydzać.
Z tą myślą tworzącą się już nieco sprawniej i spływającą na język, gdzie pozostawiła po sobie jedynie gorzki smak we wciąż nie będących w stanie poruszyć się szczękach, o b u d z i ł s i ę.
A właściwie to J A się obudziłem. Dotarło wreszcie, że to, co gadało do mnie od prawdopodobnie dłuższego już czasu było tylko moim mózgiem, który usiłował robić to, co wszystkie mózgi robią najlepiej (no dobra, większość, są tacy, co swoich mózgów zupełnie nie używają). Dalej miałem wrażenie, jakbym przedzierał się przez gęstą mgłę, jaka rozpanoszyła się w mojej głowie, ale przynajmniej nie miałem już wątpliwości co do mojej egzystencji.
Wciąż jednak nie miałem pojęcia, gdzie się znajdowałem, ani nawet w jakiej pozycji, ponieważ tak szczerze powiedziawszy, to nie czułem zupełnie mojego ciała. Pozostało mi więc tylko jedno - otworzyć oczy i przekonać się.
Chwilę zajęło mi znalezienie odpowiednich mięśni, które by mi to umożliwiły. A gdy tylko moje powieki zatrzepotały i uniosły się nareszcie, natychmiast zostałem ukarany oślepiającymi promieniami słońca, atakującymi moje tak bardzo wrażliwe w tym momencie, przyzwyczajone do mroku nerwy wzrokowe. Wcale nie takie znowu ciche syknięcie pełne bólu uciekło spomiędzy moich ust, nieco tylko stłumione przez fakt, że moje zęby zdawały się niemalże zakleszczone, zaciśnięte tak mocno, że miałem wrażenie, iż sekundy dzieliły je od popękania. Przełamując coś, co z niewiadomego mi powodu byłem w stanie nazwać w swojej głowie tylko rigor mortis, udało mi się wreszcie otworzyć paszczę z trzaskiem godnym wiekowego drzewa upadającego w lesie. Moje oczy zdawały się całkowicie wysuszone, język stał mi kołkiem w ustach, a gdy wreszcie udało mi się skupić nieco przymglony wzrok na czymkolwiek, co znajdowało się przede mną, zrozumiałem dlaczego moje mięśnie są takie skamieniałe. Leżałem bowiem niczym porzucona szmaciana kukła w jakimś wypełnionym śmieciami zaułku, a z mojej piersi wystawało coś, co można opisać jedynie jako rytualny sztylet. Przez moment wpatrywałem się w zdobioną rękojeść całkowicie osłupiały, gdzieś na krawędzi mojego umysłu notując, że nie tylko nie krwawię, ale i zupełnie nie odczuwam bólu związanego z bądź co bądź śmiertelną raną.
Choć sama myśl wydawała mi się idiotyczna - śmieszna wręcz - to jednak nie miałem złudzeń. Byłem martwy. Niezaprzeczalnie i definitywnie k a p u t.
Z obrzydliwym trzaskiem ustępującego stężenia pośmiertnego podniosłem niezdarnie najpierw jedną rękę, a następnie drugą, i pacnąłem obiema w wystającą z załamków czarnego żabotu część sztyletu. Na nic się to jednak nie zdało, bo moje palce nie chciały się zacisnąć, choćbym nie wiem jak długo próbował nimi poruszyć. Musiałem zatem poczekać kilka potwornie wydłużających się minut, zanim moje mięśnie nie zmiękły na tyle, by udało mi się przynajmniej część z nich niemrawo zahaczyć o pozłacany trzon ostrza. Wyjęcie go spomiędzy moich żeber zajęło dłuższą chwilę oraz ostatnie resztki mojej godności (z uwagi na gwałtowne, nieskoordynowane ruchy moich wszystkich czterech kończyn), ale ostatecznie udało mi się odrzucić przeklęty przedmiot, który odebrał mi życie, gdzieś pośród wszechobecnych w zaułku śmieci.
Nie miałem ochoty na niego patrzeć. Do kogokolwiek należał, jego właściciela, a zarazem mojego kata, nie było w pobliżu. Sam sztylet nie był mi w stanie powiedzieć, dlaczego zasługiwałem na śmierć, był więc bezużyteczny. Niestety nie dawał mi też żadnych wskazówek co do przyczyn mojego powstania z martwych, co dużo bardziej mnie niepokoiło, niż niewiedza w temacie mojego mordercy i jego motywacji. W końcu mogłem być za życia niezłą cholerą, a w takim wypadku wcale by mnie nie dziwiło, że komuś nastąpiłem na odcisk, ale po kiego grzyba wciągnięto mnie do tego gnijącego (no, jeszcze nie, ale przypuszczałem, że niedługo będzie mnie to czekać) ciała?
Nie chcąc marnować jeszcze więcej czasu na bezsensowne rozmyślanie o czymś, czego i tak nie wiedziałem lub nie pamiętałem, podniosłem się powoli do pozycji siedzącej - krzywiąc się, gdy każdy zastany w stanowczo zbyt długim bezruchu kręg wydał z siebie ciche strzyknięcie przy mozolnym ruchu mojego torsu w górę. Aby mieć już to wszystko z głowy, policzyłem do trzech i gwałtownie strzeliłem karkiem w jedną i w drugą stronę, wygiąłem się do tyłu, do przodu, ściągnąłem barki, po czym je rozluźniłem, napiąłem mięśnie ud, zgiąłem kolana i poruszyłem stopami. Choć wszystkie te manewry spowodowały kakofonię wszelakich pyknięć, strzyknięć i innych wystrzałów godnych artylerii, to już po chwili mogłem odczuć dużą ulgę z uwagi na fakt, że moje mięśnie nie były już tak niewygodnie ściągnięte. Bycie martwym przez prawdopodobnie kilka dni jest jednak strasznie uciążliwe.
No to teraz pozostało się tylko wreszcie rozejrzeć po mojej najbliższej okolicy. Podparłem się rękami o bruk i wytężyłem wzrok, by zobaczyć cokolwiek przez oślepiające mnie słońce. Musiała dochodzić dwunasta w południe. Po mojej prawej stronie duża część zaułka była skąpana w cieniu rzucanym przez dwa budynki zamykające uliczkę w połączeniu z bryłą z czerwonej cegły, pod którą niedawno się obudziłem. W mroku kotłowała się gigantyczna masa śmieci, wypływająca z dwóch niegdyś-zielonych kontenerów, definitywnie nieopróżnianych przez nikogo od dłuższego czasu. Resztki jedzenia, zużyte chusteczki i jakieś niezidentyfikowane fragmenty szkła i kartonu zatrzymywały się w niedalekiej odległości od moich wysokich czarnych butów na masywnych podeszwach. Z obrzydzeniem malującym się na twarzy dźgnąłem glanem puszkę po sardynkach, aby znalazła się ona nieco dalej ode mnie, po czym wróciłem do kontemplowania mojego otoczenia. Przede mną na przeciwległej obdrapanej z tynku ścianie wisiał plakat promujący jakąś sztukę, film lub bar ze striptizem, choć ciężko było mi zdecydować które z tych trzech z uwagi na zniszczenia, jakich doznał. W zasadzie to zachowały się jedynie trzy z czterech rogów plakatu oraz fragment środka przedstawiający twarz dziewczyny, której ktoś złośliwie dorysował długie czarne rogi, opaskę na jednym oku, nos wiedźmy z brodawką na końcu oraz bujne wąsiska. Z kolei na lewo ode mnie znajdowały się dwie rzeczy, dużo bardziej interesujące niż wysypisko śmieci czy zdewastowany plakat - jedną z nich, choć mocno ode mnie oddaloną, było wyjście ze ślepej uliczki; wytężając wzrok mogłem zobaczyć samochody śmigające w jedną i w drugą stronę, a moich uszu dobiegły głosy dyskutujących nieopodal ludzi.
Drugą zaś, leżącą tuż obok mnie, było coś, co wyglądało jak potwornie brzydka, wyleniała papuga, z całkowicie łysym, czarnym łebkiem, sterczącymi gdzie-nie-gdzie pod dziwnymi kątami szkarłatnymi piórami i ślepiami, które bezczelnie wpatrywały się we mnie jak w obrazek.
Zamrugałem, całkowicie zbity z tropu. Skąd to cholerstwo się tu wzięło i jak długo tu stało, lampiąc się na mnie jak sroka w gnat? I co to w ogóle było? Zmarszczyłem brwi i podniosłem dłoń, aby ostrożnie pacnąć brzydactwo jednym palcem w nastroszoną pierś. Na szczęście mnie nie ugryzło, ale za to przekrzywiło łeb w sposób tak nienaturalnie szybki i jakoś tak jakby nieprawidłowy, że aż zabrałem rękę w błyskawicznym tempie myśląc, że stworzenie właśnie ukręciło sobie kark. Papuga dalej jednak patrzyła się na mnie, choć teraz tylko jednym wielkim okiem, bo drugie było zwrócone w całkiem inną stronę. Otworzyłem już usta, aby odpędzić niechcianego gościa, ale w tym samym momencie ptaszor otworzył krzywy dziób i rozwył się jak syrena strażacka.
- CADDIE! CADDIE! CAAAD-DIE! Ileż można czekać, cholero, żebyś raczył się obudzić! Otwórz oczy, stań na nogi, załóż płaszcz i do roboty! DO ROBOTY! Wiesz co robić! D O R O B O-
Nie wydawało się, by wywód miał się w najbliższym czasie skończyć, więc przerażony, że to brzydkie jak noc diabelstwo ściągnie mi na głowę jakieś kłopoty swoim głośnym nawoływaniem, zacząłem machać rękami rozpaczliwie, aby ptaka uciszyć. Na nic się to jednak zdało.
- -T Y D O R O B O T Y D O R O B O T Y! - Pierzasta cholera rozłożyła nawet dość imponujące rozmiarem czarno-czerwone skrzydła, jakby chcąc skupić całą moją uwagę na sobie. Teoretycznie już ją miała, ale teraz to już miałem ochotę łysola zamordować. - Tyle czasu spędziłeś bezużytecznie na swoim tyłku, że teraz jesteśmy daleko w tyle z robotą! Caddie!
- Co to do cholery jest Caddie? - Nie wytrzymałem w końcu. Nie miałem pojęcia, o czym to papugowato-podobne coś plecie, ale miałem dość jego irytującego głosu, jakby ktoś skrobał paznokciami po kredowej tablicy. - I czego ode mnie chcesz?
Ptaszor spojrzał na mnie z mieszanką irytacji oraz politowania. Definitywnie nie było to coś, czego bym się spodziewał po jakimkolwiek stworzeniu, a już szczególnie wyglądającym tak żenująco.
- Caddie to twoje imię, dupku. - Czarne paciorkowate oczy zmierzyły mnie leniwie od stóp do głów, co wyjątkowo mi się nie spodobało. - Ale w tej chwili to chyba bardziej Cadaver.
Caddie? Cadaver? Moje imię? Do tej pory, oprócz kilku skrawków nieuformowanych, surowych myśli, gdy jeszcze nie byłem w pełni na tym świecie, nawet nie uświadomiłem sobie, że nie wiem - nie pamiętam - jak się nazywam. Spojrzałem bezmyślnie na swoje dłonie. Wyglądały jak każde inne, blade, gładkie, smukłe i o długich palcach, których paznokcie zostały pomalowane na czarno. Nie pamiętałem tych dłoni. Jakby tak się zastanowić, to nawet nie wiedziałem, jak wyglądała moja twarz. Kim byłem? Jak mogłem tego nie wiedzieć? Dopiero teraz, gdy zacząłem zadawać sobie te pytania, uderzyło mnie, jak bardzo nieoczekiwane i niepokojące było uczucie nie posiadania tożsamości.
Całkowicie zagubiony, z tysiącem myśli wszelakiej maści galopującym po moim umyśle w tę i na zad, zwróciłem swój wzrok ponownie na ptaszydło. Jak na złość akurat teraz postanowiło milczeć, wpatrując się we mnie tępo.
Rzucając papudze ostatnie ostrzegawcze spojrzenie, macnąłem się po kieszeniach płaszcza, znajdujących się na moich biodrach. A potem na tych na mojej piersi. A później jeszcze tych wewnętrznych. Im więcej ich przeszukiwałem, tym jakimś sposobem więcej pojawiało się tych jeszcze nie sprawdzonych. Marszcząc brwi przesuwałem w palcach różnego rodzaju paciorki, papierki, wykałaczki i jakieś miniaturowe mechaniczne ustrojstwa, nie wiedząc po jaką cholerę miałbym te wszystkie śmieci gromadzić. Tak czy inaczej nie znalazłem w żadnej z kieszeni niczego, co przybliżyłoby mnie choć odrobinę do rozwiązania zagadki mojej tożsamości.
Już miałem zrezygnować i wrócić do swoich rozmyślań oraz ignorowania pierzastego paskudztwa, kiedy moja dłoń natrafiła wreszcie na coś nieco bardziej obiecującego, co spoczywało w kieszeni po wewnętrznej stronie lewej poły płaszcza, gdzieś na wysokości mojej piersi. Obiekt był smukły, płaski, sztywny, i nieco zgrubiały w jednym miejscu, więc ostrożnie wyciągnąłem tajemniczy przedmiot, aby zobaczyć go w świetle dnia. Definitywnie nie było to coś, czego się spodziewałem. To znaczy, nie żebym spodziewał się w ogóle czegokolwiek konkretnego, ale lśniąca nowością kartka urodzinowa z jakimś tandetnym obrazkiem w kolorach wściekle rzucających się w oczy jak zdziczały kot zdecydowanie nie znajdowała się w pierwszej dziesiątce rzeczy, jakie mógłbym odgadnąć po kształcie przedmiotu. Trzymając kartonik w dwóch palcach, jakby miał zaraz wybuchnąć lub opluć mnie jadem, rzuciłem spojrzenie z ukosa na łysą gadzinę. Łysa gadzina posłała mi w odpowiedzi spojrzenie pełne politowania z czymś na kształt błysku wyzwania w paciorkowatym oczku, więc prychnąłem cicho i zadałem się, by nonszalancko otworzyć kartkę i zobaczyć, czy napisano cokolwiek w środku. Ku mojemu zaskoczeniu, gdy tylko strony rozchyliły się delikatnie, powietrze przeszył wizg z piekła rodem; jakby tysiące udręczonych dusz wypełzło z piekieł na powierzchnię, aby torturować mnie swoimi wrzaskami godnymi banshee. A wszystkie krzyczały: "Happy birthday to you, happy birthday, you old bastard, happy birth-". Cokolwiek więcej te piekielne istoty ewidentnie poddane najgorszym torturom znanym ludzkości przez całe wieki miały jeszcze do wypłakania, ja już tego nie usłyszałem. Zamachnąłem się, jakby od tego moje życie zależało, jakby kartka była tak naprawdę żywym granatem, i odważyłem się nieśmiało odetchnąć z ulgą dopiero wtedy, gdy przeklęty przyrząd znalazł się głęboko pośród gnijących i rozpływających się stert śmieci nieopodal jednego z niegdyś-zielonych kontenerów.
Miałem nadzieję, że to już koniec szokujących rewelacji na dzisiaj, ale gdzie tam. Gdy tylko wydałem z siebie drżący wydech zorientowałem się, że jakoś mi tak lekko z lewej strony. Bałem się spojrzeć w dół. Za bardzo wiedziałem, co zobaczę. Szczególnie iż nie zdołałem powstrzymać moich oczu przed podążeniem za lecącą w stronę śmieci kartką - oraz szybującą równo z nią moją własną, osobistą lewą ręką. Szkoda tylko, że fakt, iż właśnie zgubiłem jedną z moich kończyn, dotarł do mnie dopiero po długich kilku chwilach, gdy stres ośmielił się spaść o poziom w dół - tylko po to, by zaraz znów poszybować w górę, zresztą.
Gdyby moja pikawa nie była już prawdopodobnie w stanie nieco galaretowato-płynnym, to zdecydowanie właśnie by się zatrzymała. Po niecałej minucie udało mi się wreszcie przełknąć szok, gorzki i dławiący niczym niechciane lekarstwo. Co tu teraz począć. Bez ręki to jednak jak… Cóż, bez ręki.
- Caddie, coś ci chyba wypadło. - Skrzeknęła gdzieś za moimi plecami pierzasta gadzina (przyprawiając mnie tym samym o kolejny zawał), i to jeszcze tonem jednoznacznie sugerującym, że jest ze mnie niewiarygodny głupol i w dodatku fajtłapa. Gdyby wzrok mógł zabijać, papuga byłaby już tylko kupką spopielonych piór na podłodze.
- D z i ę k i. - Przybrałem najbardziej lodowaty ton głosu, na jaki było mnie stać w obecnej sytuacji. - Bez twoich cennych wskazówek nigdy bym nie zauważył.
CDN, część pierwsza z trzech wprowadzających w życie Cadavera po śmierci ;^;
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz