— Dante, dziecko, daj mi to, bo się przewrócisz zaraz…
— Wcale nie!
Przystanek – ta jedna wiata z nieaktualną rozpiską, w której przysiadł kierowca ich autobusu, by cieszyć się papierosem z dala od miejskiego zgiełku – zostawał powoli w tyle, gdy Sappho prowadziła ich poboczem dziurawej drogi, w stronę oddalonego nieco od Luminarii kawałka plaży, wolnego zarówno od turystów, jak i miejscowych. Kiedyś jeszcze ludzie próbowali tam zawitać, lecz parę pogłosek o rekinach czatujących w wodach wystarczyło, by miejsce całkowicie opustoszało.
Dantego, naturalnie, najbardziej interesowała woda i gdyby chłopiec był sam, pewnie ruszyłby na spotkanie z oceanem bez niczego, bo ręczniki trzeba jeszcze spakować, przekąski też, mama do tego chciała aparat i całość trwała o te dwadzieścia minut za długo, w ciągu których młody syren robił się nieznośny i gotowy chodzić po ścianach. Mamę to zniecierpliwienie okropnie denerwowało, ale Dante nie wiedział, jak inaczej wyładować tę przepełniającą go radość, przypominającą niespokojny wir wodny. Wiedział za to, jak wynagrodzić to mamie – dzielnym niesieniem ich plażowej torby, choć w pulchnych, dziecięcych ramionach musiał jeszcze zmieścić się pluszowy aksolotl. No i nie chciał, by mamie było ciężko. Co, jakby ona upadła od ciężaru torby i coś sobie zrobiła? To już on wolał zedrzeć kolana w razie czego.
Upartość miał po mamie, ale Sappho mimo to starała się wybłagać chłopca o oddanie jej pakunku, aż wreszcie pokręciła głową, pogłaskała przelotnie tę złotą grzywę, nie mogąc pojąć, ile zawziętości i siły kryło się już w tym małym ciałku.
Przedarcie się przez chaszcze stanowiło pewien problem, nie było jednak niczym, czemu dantejski upór by nie sprostał, nawet ta linia kamieni odgradzająca zatoczkę od reszty świata nie mogła go zatrzymać, gdy piasek łaskotał stopy w sandałach, gdy ocean wołał do niego szumem fal i bryza targała czule włosami, witając swojego złotego chłopca w drugim domu. Przystanął, jak tak zawsze przystawał nad brzegiem, czując, jak coś w nim woła do tego czegoś w wodzie, skacze i płynie, i łączy się z bezmiarem błękitu w bezsprzecznej harmonii, choć wymykającej się wciąż nieco dziecięcemu pojmowaniu, to wyraźnie dla niego kojącej, spokojnej.
Jeszcze zanim nauczył się dobrze chodzić, zanim magia oceanu zamanifestowała się w nim wystarczająco silnie, by nogi mogły przybierać inną formę, mama brała go troskliwie w ramiona i zanurzała w błogim chłodzie, podtrzymując ogonem ciekawskie wszystkiego, rozbrykane słonko. Teraz Dante już sam wbiegał do wody, śmiejąc się w głos, a mama nawet tak bardzo nie krzyczała, że powinien na nią poczekać, prosiła tylko, by na siebie uważał. Co starał się robić. Nie jego wina, że kraby były tak zawzięte i pilnowały najładniejszych muszli.
Czerwone szczypce wyciągały się raz po raz w stronę chłopca, nóżki jak szpikulce drobiły o piasek na dnie, ale Dante nie odpuszczał, okrążając swą ofiarę, każąc jej coraz szybciej i szybciej kręcić się wokół różowej muszli. Skorupiak w pewnym momencie nie wytrzymał, wywrócił się, bezlitosny rekin wykorzystał okazję błyskawicznie. Zgarnął muszlę, zamachał płetwą i tyle go krab widział.
— Mamo! — zawołał Dante, wyskakując z wody, zaraz znów wpadając do niej. — Mamo, patrz!
Wygrzewająca się na wysuniętej dalej w morze skale Sappho podniosła głowę, przysłoniła oczy dłonią, śmiejąc się na widok Dantego próbującego dopłynąć do niej możliwie jak najszybciej. Złota czupryna zniknęła ponownie pod wodą, a gdy wychynęła na powierzchnię przy skale, aparat mamy zbierał do swojej pamięci ten radosny uśmiech, błyszczące oczy, podrygujący ogon.
Już jedna muszla, w kolorze kości słoniowej z purpurowymi refleksami w zagłębieniach, leżała koło torby z aparatem, dużo bardziej symetryczna w porównaniu do kształtu tej świeży wyłowionej. Dante położenie oba znaleziska przed mamą, uniósł się ile dał radę w górę przy krawędzi skały.
— Którą byś chciała? — zapytał.
Sappho uśmiechnęła się lekko, poprawiła ułożenie podpierających ją łokci.
— A którą ty wolisz?
— Nie — syren pokręcił stanowczo głową, chlapiąc wokół słonymi kroplami — ty musisz wybrać.
Poważne zastanowienie wkradło się w delikatne, syrenie rysy, Sappho dla odpowiedniej niepoznaki skakała przez chwilę wzrokiem po muszlach, po czym zerknęła w szczere, dziecięce oczy, święcie przekonane, że nic nie dają po sobie poznać, że wcale nie wlepiają się w tę różową i mają nadzieję, że mamie spodoba się ta druga.
— W takim razie poproszę tę — odparła, wskazując na purpurowe refleksy. Dante pokazał rosnące kły w szerokim uśmiechu.
— Dobra! — I zniknął ponownie, zostawiając po sobie jedynie parę okręgów na wodzie.
Znalazł największe skarby oceanu dla siebie i dla mamy, lecz skarby piaszczystego dna nie kończyły się na tym, zawsze gdzieś jeszcze spoczywał lśniący kamień pośród tych większych, szarych, zawsze małe dłonie musiały sprawdzić, ile teraz pomniejszych muszelek i pustych skorup po małżach dadzą radę zebrać. Jeśli Dante wracał do domu ze słoikiem niewypełnionym po brzegi morskimi znaleziskami, przez resztę dnia burczał coś niewyraźnie pod nosem, złoszcząc się na te wszystkie kraby, które na pewno niczym smoki trzymały w swoich małych podwodnych jaskiniach same piękne muszelki. Tak intensywny połów wymagał jednak sporo energii i nawet Dante po pewnym czasie z coraz większym trudem wyłaniał się z wody, dysząc i słabo wymachując dalej ogonem. Ale musiał zejść ponownie na dno, bo teraz nie dał rady zabrać szkieleciku tułowia kraba przypominającego serduszko, nie wziął też tamtego niebieskiego kamienia…
— Dante — odezwała się mama, zatrzymując młodego syrena przy skale. Przyjrzała się z troską tej szybko pracującej piersi, czerwonym policzkom. — Nie chciałbyś się może na chwilę położyć?
Chłopiec wydymał wargi, niezdecydowany.
— Może tak…
— Chodź tu do mnie.
Matczyne ramiona otworzyły się szeroko dla niego i Dante większej zachęty nie potrzebował.
Niezgrabnie wgramolił się na skalę, byle szybciej, byle prędzej spocząć w tych delikatnych objęciach. Mama ostrzegała, by przypadkiem nie poharatał sobie dłoni o ostre krawędzie, ale Dante nie słuchał. Wpadł na ręcznik, na mamę, wciskając się między jej ręce tak mocno, że tylko cudem Sappho nie przeturlała się na drugą stronę i nie zleciała do wody. Coś jeszcze śmiała się, mówiła, słowa jednak uciekały, Dante skupiał się jedynie na łagodnym brzmieniu jej głosu, cieple smukłego ogona, na który zarzucił swój własny. I gdy już myślał, że będzie musiał się odsunąć, chłodno poklepany po ramieniu, Sappho przygarnęła go do własnej piersi i złożyła całus między mokrymi, złotymi lokami, pozwalając mu lgnąć do siebie, do tego bezpiecznego kawałka świata pod jej brodą.
Zasnął, nim pierwsza mocniejsza fala rozbiła się o skałę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz