Swędziało go prawe skrzydło. To duże, z największej pary, zdobiącej mu plecy niczym królewski płaszcz, choć jeszcze nie do końca uszyty, z trochę prującymi się brzegami, niepodszyty. Pióra wyrastały mu trochę tak, jak młodzikom wyrasta pierwszy zarost - w nierównych kępkach dziwnie zbliżonych do trawy na sawannie w swojej dopiero budzącej się gęstości. Nie potrafił jeszcze latać, bał się nawet zeskoczyć z kanapy, obawiając tego dziwnego momentu nieważkości, w którym żołądek podchodził mu do gardła, zupełnie jakby spadał z klifu, a nie kilkudziesięciocentymetrowego mebla.
Innych rzeczy również się obawiał. Innych osób.
Wciąż rósł, a przynajmniej tak twierdziła matka; znajomość własnego ciała przyjdzie z czasem, a przynajmniej tak mówił ojciec. Naberius słuchał, choć przeważnie jednym uchem, rozproszony drażniącym świerzbieniem w tym jednym jedynym miejscu, którego nigdy nie mógł dosięgnąć, niezależnie od tego, jak bardzo nie wyginałby pleców, rąk, skrzydła samego w sobie.
Czasami swędziało bardziej. Czasami mniej. Teraz - gdy siedział przy stole w jadalni, przykładając wszelkich starań by mimo wszystko skupić się na pracy domowej zostawionej mu przez prywatnego nauczyciela od nauczania domowego - był jeden z tych pierwszych momentów. Zaczęło się od zwykłego dyskomfortu w dokładnie tym samym miejscu, wokół tego samego pióra, które rosło dokładnie tak, jak wyrzynają się ósemki - długo, boleśnie i odrobinę krzywo. Zamachał skrzydłem w nadziei, że być może uczucie powietrza muskającego delikatną skórę przyniesie mu odrobinę ukojenia; gdy to nie pomogło, rozprostował je tak daleko, jak mógł, i wyciągnął rękę w tył, starając się dosięgnąć uporczywości, przynieść sobie odrobinę ulgi.
I rzeczywiście, palce zacisnęły się na nie do końca rozwiniętym jeszcze piórze, i paru innych, z którymi dzieliło ono kępkę. Naberius zamrugał, zaskoczony, i wyprostował się. Chwilę zajęło zanim dotarło do niego, że wcale nie były to jego palce.
Spojrzał w górę, prosto w twarz swojego jedynego naturalnego drapieżnika. Oczy jego siostry były twarde niczym powierzchnia lodowca i równie zimne.
Drgnął, gdy zacisnęła palce mocniej. Szarpnął się odruchowo, gdy pociągnęła, wolno, wolniutko, dokładnie na tyle, by na pewno poczuł, nie chcąc, by wyrwane pióra zbyt szybko znalazły się w jej dłoni, bezpańskie, pozbawione kotwicy, pozbawione znaczenia i wartości. Nie trzymała go w żadnym innym miejscu, a mimo to przerażenie ścisnęło go niczym fantomowa dłoń, nie pozwalając się ruszyć, choć instynkt krzyczał: uciekaj. Był ten pierwszy instynkt, bardzo dziecięcy w swojej podstawowości, każący przede wszystkim unikać bólu. Jego właściciel nie zdążył jeszcze nauczyć się, że czasem ból jest konieczny do przeżycia. Że bywają chwile, gdy musi wybrać; chwile, w których ból i przeżycie stają się synonimami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz