29 listopada 2024

Od Seymoura – Buty

Zasiedział się trochę z Virgilem tamtego dnia, kiedy tylko on pojawił się w pracowni rzeźbiarza, obejrzeć sobie jego dzieła. Seymour tego w sumie nie planował, ale jakoś tak samo wyszło, wydarzenia się potoczyły, słowa popłynęły i nie wiedzieć kiedy, czas, który spędził z mężczyzną, jakoś tak cudownie wydłużył się, ale tylko na zegarku. W rzeczywistości muzyk miał wrażenie, że minęła może z godzina, przecież nie więcej.
Wracał potem myślami do tego momentu, to wyglądu rzeźb, do słów Virgila. Przyciągały go jak magnes, mężczyzna łapał się na tym, że pociera o siebie palce, szukając marmurowego, wilczego łba do pogłaskania, a tamta historia, z tymi trzema wilkami, wraca do niego zupełnie sama. Seymour lubił baśnie, choć niewielu by go o coś takiego podejrzewało, tego heavymetalowego degenerata, który jedyne, co potrafił, to trzymać się na uboczu, chodzić własnymi ścieżkami i nawyzywać tych, którzy mieli pecha go wkurwić. Baśnie kojarzyły mu się z domem, ale nie w ten smutny i bolesny sposób. Nie, wokół nich koncentrowały się jedynie te dobre wspomnienia Seymoura, pozbawione konieczności nauki magii i tego oceniającego spojrzenia ojca. To były wspomnienia, kiedy mały Seymour robił, co mu się podobało, a potem spędzał czas z Nico, swoim młodszym bratem, pokazując mu to, co sam odkrył w posiadłości.
Seymour nieczęsto wychodził z inicjatywą w kwestii nowych kawałków, nieczęsto też grał coś zupełnie swojego, wciąż trzymając się znanych melodii niczym niewprawny łyżwiarz bandy, lecz tamtego wieczora mężczyzna stwierdził, że chrzani, a w podłączonych do gitary słuchawkach zabrzmiała nowa, układana od zera melodia, pasująca do słów, które Seymour wymyślał sobie na bieżąco.


Wieczór już dawno zapadł, gdy wrócili do domu, Seymour zaś po raz kolejny rozmyślał w duchu nad tym, o ile lepiej jego mieszkanie wyglądało, gdy Vi wziął się za dekorację ich wspólnej przestrzeni. Miotła spoczęła na stojaku, kurtki na wieszakach, buty grzecznie powędrowały do szafki.
— Lecę na zęby — mruknął Seymour, wchodząc w głąb ich mieszkania.
— Ja też. Dalej nie wiem, jak Ignis to robi, że wystarczy mu zamachać nutami przed nosem i już jest gotowy do grania.
— Bo to mały pojeb — podsumował Zapałkę Seymour. Po chwili podjął. — Ale wiesz co, zjadłbym jeszcze na szybko coś normalnego.
— Hm… — Wilkołak zamyślił się, zerknął w stronę lodówki. — Mamy hummus, trzeba go dojeść. I są jakieś warzywa i końcówka chleba. Akurat skończymy.
— Dobra, to ostatnie pierdolenie się w kuchni, a potem idziemy spać.
Virgil skinął mu głową, obaj zaraz ruszyli w stronę blatów i lodówki. Wspólnymi siłami warzywa zmieniły się we w miarę równe słupki, a hummus znalazł swoje miejsce na ostatnich paru kromkach. Usiedli na kanapie, wspólny talerz wylądował na jednej z poduszek.
— Właściwie to o jaką piosenkę chodziło wtedy Ignisowi? — spytał Vi, zbierając od Seymoura nierozumiejące spojrzenie. — Mówił, że pisałeś jakąś balladę i że to taki trochę eksperyment był, nie do końca twój styl.
— Ach, to — Seymour zrobił lekką pauzę, uciekł gdzieś spojrzeniem, lecz zaraz wrócił nim do Virgila. — No tak, bo to w sumie było wszystko przez ciebie.
Kanapka zamarła w pół drogi do ust.
— Przeze mnie?
— I twoje rzeźby.
— Co?
— No to właśnie — Seymour poprawił się na kanapie, zgarnął kawałek ogórka. — Pamiętasz, jak pierwszy raz przyszedłem do ciebie do pracowni?
Ciepły uśmiech wypłynął na twarz Virgila, mężczyzna zarumienił się lekko.
— Wypaliłem pół paczki ze stresu, a potem poczęstowałem cię jakimś zatęchłym piwem.
Seymour parsknął śmiechem.
— No smak był niezapomniany… Rzeźby były niezapomniane. I rozmowa potem też — dodał innym tonem. — Utkwiła mi w pamięci twoja historia tej rzeźby – o tym gościu, co te wilki wypuścił. Pamiętasz?
— Pewnie, że pamiętam. Bałem się, co sobie o niej pomyślisz…
— To słusznie się bałeś, bo potem w chuj dużo niej myślałem, i właśnie z tego powodu ta ballada.
Virgil patrzył na niego przez chwilę, nie zwracając uwagi na to, jak z talerza znikają kolejne paski papryki.
— Zainspirowałeś mnie, Vi. Wiesz, wcześniej mało rozmawialiśmy, ale jak zobaczyłem twoje rzeźby i pogadaliśmy więcej, sam na sam, bez tych drących japę debili, to tak mi przyszło do głowy, że jesteś naprawdę fajny. Ty jako ty.
— Seymour…
— Idę po gitarę — przerwał mu muzyk. — Ballada nie jest fajna, to faktycznie nie mój klimat, ale wiem, że chcesz usłyszeć.
To powiedziawszy, wyszczerzył zęby w uśmiechu dzieciaka, który dobrze wie, że nabroił, ale niczego nie żałuje, a potem wstał z kanapy, zniknął w trzewiach mieszkania. Wrócił zaraz, w dłoni niosąc swego akustyka. Rzadko na nim grywał, wolał inne ze swych gitar, jednak to duże pudło rezonansowe, ten miękki dźwięk, miały swój urok.
— Nie skończyłem w końcu tego — powiedział, moszcząc się na kanapie, podwijając jedną nogę, układając instrument na kolanach — są zwrotki, ale nie dopracowałem ich.
Chwila moment, gitara była już nastrojona, Virgil zaś odstawił rozgrzebane kanapki, usiadł prosto, czekając na swój prywatny koncert. Seymour uderzył w struny, popłynęły pierwsze dźwięki.
W głębi lasu, gdzie ścieżki milkną, znalazł wilczka w sidłach z krwi. Spojrzał na niego, w oczach pytanie, „Czy ktoś usłyszy, gdy skowyczysz ty?” — zaczął, kołysząc się lekko w takt niespiesznej melodii. — Drugi wilczek w pułapce ciemnej, zapadł w jamę, wołając w snach. Wyciągnął ręce, człowiek bez imienia, utulił wilcze łkanie wśród skał.
Refrenu w końcu nie napisał, więc między zwrotkami zaimprowizował jakąś melodię, sięgnął pamięcią do następnej partii tekstu.
W klatce ostatni, wśród ludzi szyderstw, czekał, aż sen go na zawsze zmorzy. Wziął klucz człowiek, spłoszył łowców, i świat odetchnął w porannej zorzy. — Ten ostatni fragment o zorzy mu się nie podobał, ale jebać. — Wilków bóg zszedł jak cień na polanę, „Czego zapragniesz, powiedz mi.” „Nie chcę korony, ani bogactwa, Zdrowia wilkom, nic więcej, nic.”
Spojrzał na wciąż siedzącego nieruchomo przed nim Virgila i jakaś iskra inspiracji pojawiła się w głowie. Zaimprowizowana melodia zyskała nagle tekst.
Niechaj wilk biegnie, niechaj wicher gra, Dobro jak rzeka wróci kiedyś ku nam. Niechaj wilk biegnie, w wilczym lesie noc, los może oddać to, co wziął w swą moc.
Krótkie solo, by zebrać myśli, i mostek, bo oto fabuła przyspieszała.
Lecz świat się zmienia, król ludu zapomina, ziemia umiera, ludzie cicho łkają. I wrócił człowiek do wilków schronienia, „Pomóżcie mi, bym zło w proch obrócił trwały.”
Ostatnia zwrotka zabrzmiała w spokojnej ciszy ich salonu.
Wilków rada, mądra jak księżyc, kazała obalić tyrana tron. Lud rozkwitł, a król, jako wilków brat, o stado dbał, w pokoju żył.
I jeszcze raz Seymour wrócił do refrenu, tym razem jednak melodia zwolniła, powoli zamykając historię, rozpływając się w ostatnich akordach.
— Myślisz, że daje radę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz