Oktawia zmarszczyła brwi. Ewidentnie nadal nie rozumiała różnicy. Chociaż Żabka tłumaczyła ją kilka razy. W sumie to całkiem zrozumiałe – mało który rodowity Polak wiedział nawet o istnieniu garnka, co dopiero Belgijka. Ale w końcu przywiało ją na Śląsk, więc trudno byłoby, żeby Żanetka, rodowita Ślązaczka (nie z rodu węglowego, a raczej tego polowego), nie pokazała dziewczynie magii pieczonek.
Tak właśnie wylądowały na środku czyjegoś świeżo ściętego pola i, zrobiwszy z okolicznych kamieni krąg, rozpaliły w środku niego ognisko. Fura Oktawii zaparkowana była skręt dalej, pod cieniem drzew okolicznego zagajnika. Dobrze, że miała takie wypasione auto i dziewczyny miały dla siebie nie tylko bagażnik, ale też tylne siedzenia. Dzięki temu bez problemu mogły zapakować się na małą wycieczkę za miasto, żeby na polu rozpalić ognisko i pooglądać gwiazdy. Może nawet przespać się pod gołym niebem… Żanetka zadecydowała, że wynik wieczoru będzie zależał od tego, czy Oktawii przypasuje śląska potrawa.
– Widzisz – Żabcia wyciągnęła zza siebie żeliwny garnek, nachyliła się nad jego zawartością – bigos ma kiszoną kapustę. Ta nie jest kiszona. Znaczy, bigos też ma normalną kapustę, no ale w większości jest kiszona.
– Ale jest mięso. W obu.
– Tak, to racja – Żanetka westchnęła, przeliczając, czy pokroiła odpowiednią ilość kiełbasy. Może trochę więcej boczku? Tak, boczku nigdy nie za dużo. Wyciągnęła z ich torby termoizolacyjnej opakowanie mięsa i, kładąc drewnianą deseczkę na kolanach, zaczęła ciąć boczek scyzorykiem – tutaj są też warzywa. Na przykład marchewka, czy cebula... I o! Ziemniaki. Ziemniaki są najważniejsze! W bigosie centrum potrawy to kapusta, a w prażonkach to ziemniaki.
Żabcia ostatni raz sprawdziła garnek. Kapusta ładnie robiła za podkładkę pod inne składniki, wystarczyło wziąć kolejny liść i przykryć to wszystko od góry, żeby było zapakowane w taką ładną, kapuścianą paczuszkę. Posypała górną warstwę solą i pieprzem po raz kolejny, jakby nie zrobiła tego jeszcze w mieszkaniu.
– Okej – Oktawia kiwnęła głową, skupiona na podpiekaniu swojej pianki nad ogniskiem. Trzymała patyk tak blisko ognia, że pianka powoli spływała w stronę popiołu, czerniejąc. Ale Oktawii ewidentnie to nie przeszkadzało. Kiedy Żabcia zatrzasnęła pokrywę garnka i oznajmiła, że jest gotowy do postawienia na ogniu, Oktawia podniosła głowę – To, to jest garnek, czy prażyn… prażonki? Bo nie jest to bigos. Rozumiem różnicę.
Oktawia ściągnęła przypaloną piankę z patyka, pozwalając Żanetce zająć się ustawianiem żeliwnego garnka w ogniu w taki sposób, żeby sama się nie zapaliła. Jak tylko jej się to udało, upadła z triumfalnym westchnieniem na piach obok. Oktawia dała jej spróbować gryza swojego ciasteczkowo-czekoladowo-piankowego monstrum. Skleiło Żabci mordę tak mocno, że dopiero po łyknięciu kofoli, którą również zapakowały, mogła odpowiedzieć dziewczynie na pytanie.
– W sumie zależy chyba od regionu. Bo mogą to być prażonki, pieczonki, kociołek, po prostu garnek… ale to chyba to samo. Ja to lubię nazywać garnkiem, bo najprościej. Bo gotuje się to w garnku, co nie?
– Mhm, okej – Oktawia kiwnęła głową, wróciła do pieczenia swoich pianek. Tym razem nadziała na kijek dwie. Chyba planowała zrobić jedną dla Żabci. Co było bardzo słodkie.
Zanim prażonki gotowe były w pełni, dziewczyny zdążyły zjeść jeszcze po dwie kanapki herbatnikowo-czekoladowo-piankowe. Ale to nie zatrzymało ich, przynajmniej Żanetki, przed totalną ekscytacją nad daniem, dla którego tak naprawdę tu się pojawiły.
Żabcia ściągnęła kociołek z ognia, zakasała rękawy, ale zanim odkręciła pokrywkę, coś ją zatrzymało.
– Wiesz co, w sumie ja nigdy garnka sama nie robiłam. Trochę się boję. Ale mam nadzieję, że będzie dobry. I że będzie ci smakował.
Oktawia wyciągnęła kciuki w górę, wciąż męcząc się z kleistością ostatniej pianki. Tyle Żabci wystarczyło, więc ściągnęła pokrywkę, nie zastanawiając się nad decyzją dłużej. Kiedy tylko zaczęła grzebać łyżką w garnku, powietrze wypełnił mocny zapach przyprawionych ziemniaków i pieczonego mięsa, tłumiący mdłą słodkość pianek. Żanetka nałożyła czubatą łyżkę na oba talerze, aż ślinka ciekła na widok kapustki i boczku. Miała tylko nadzieję, że jej garnek wyszedł, chociaż odrobinę podobnie do tego, który robili starsi członkowie jej rodziny. Żabcia dodała wszystkiego tak na oko. Ale tak robiła wszystko.
Po pierwszym kęsie zadecydowała, że w sumie nie jest taki zły. Po drugim, że w sumie jest spoko. Trzeci? Zajebisty. Oktawia też wydawała się zaintrygowana smakiem i teksturą potrawy. Żabcia uśmiechnęła się pod nosem, obserwując, jak dziewczyna próbuje nadziać na widelec każdy składnik, by zrobić ze sztućca szaszłyk.
– I co – rzuciła Żanetka, nakładając sobie dokładkę prażynek – różni się od bigosu? Inny jest?
Oktawia pokiwała głową, uśmiechnięta.
– Jest.
Na to wychodziło, że spędzą noc pod gołym niebem. No, pomyślała Żabcia i bardzo dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz