23 listopada 2024

Od Naberiusa – Pogoda

TW: śmierć członków rodziny, pogrzeb

— Będzie padać.
Naberius przełknął chęć odwrócenia się w stronę siostry, zamiast tego zerkając na nią jedynie kątem oka. Nie patrzyła na niego; wyglądała przez okno samochodu, zupełnie jakby panująca na zewnątrz pogoda była istotniejsza niż jej własne rodzeństwo, to żywe i to, którego nie można było już do żywych zaliczyć. W gruncie rzeczy tak właśnie było, odkąd pamiętał – Andras, zapatrzona w swój własny cel, z głową uniesioną wysoko na tyle, by móc przypadkowo omijać wzrokiem innych. Babs za rękę z Raumem, zawsze z tyłu, wyciągający nogi, by nadążyć, ale nigdy nie dający rady w pełni dotrzymać jej kroku.
Rodzina, z którą dobrze tylko na zdjęciu.
Wspomnienie brata posłało bolesny dreszcz w dół jego kręgosłupa. Naberius zamknął oczy, odwrócony twarzą w kierunku własnego okna; nikłe światło przebijające się jeszcze przez zasnuwające niebo chmury zdawało się wypalać dziwne, bliżej nieokreślone kształty po wewnętrznej stronie jego powiek. Przez krótką chwilę był w stanie udawać, że jest w domu, w komforcie i bezpieczeństwie własnych czterech ścian. Potem samochód skręcił i rzeczywistość wróciła do niego niczym bumerang, godząc go w brzuch z tak wielką siłą, że na moment zabrakło mu tchu w piersi.
Nie odpowiedział siostrze. Nawet jeśli miałby cokolwiek do dodania, brakowało mu humoru na pogaduszki bez duszy, a Andras de Chavigny miała tylko dwa tryby: rozmowa o niczym i rozmowa o dokładnie tej rzeczy, o której wybitnie nie chciało się akurat rozmawiać. Czasami Naberius zastanawiał się, czy los spłatał ich rodzinie paskudnego figla, obdarzając każde z nich tym, czego tak bardzo pragnęło to drugie – jego, dodatkowymi parami skrzydeł, na które siostra spoglądała z zawiścią godną dziecka wychowywanego w niezmierzonym dobrobycie, nagle zderzającego się z rzeczywistością słowa nie. Ją, umiejętnością postawienia na swoim, niewycofywania się z rozmowy w momencie w którym zaczynała ona schodzić na niezbyt wygodne tematy, wręcz przeciwnie, dziwną potrzebą brnięcia w to, co dla rozmówcy zdawało się być niekomfortowe, w próbie... czego? Zaznaczenia własnej dominacji? Znalezienia słabego punktu, który można będzie później wykorzystać na własną korzyść?
Były chwile, kiedy rozpaczliwie chciał być jak ona. Przez większość czasu wizja patrzenia w lustro i bycia obdarzanym chłodnym, kalkulującym spojrzeniem osoby gotowej stłamsić całe swoje człowieczeństwo i odmówić go innym, byle tylko osiągnąć swój cel, napawała go przerażeniem.
Niebo pociemniało jeszcze bardziej zanim zdążyli dotrzeć na cmentarz, nakryte ciężką pierzyną nabrzmiałych od deszczu chmur, zupełnie jakby chciało podkreślić ponurą atmosferę, dorzucić swoje trzy grosze, złożyć najszczersze kondolencje. Naberius obdarzył je przeciągłym spojrzeniem, wysiadając z samochodu; być może Andras miała rację. Rzeczywiście wyglądało na to, że zbierało się na deszcz. Poruszył nerwowo skrzydłami, czując, jak pióra, te najdelikatniejsze, najmniejsze, zaledwie puch na jego karku, puszą się samoistnie w odpowiedzi na powiew chłodnego wiatru. Odetchnął głęboko powietrzem już wypełniającym się charakterystyczną wonią ozonu, mokrym i nieco dusznym, zwiastującym burzę.
Wejście na teren cmentarza było niczym wpadnięcie do zamarzniętego jeziora, gdy lód pod stopami zaczyna celować w ciebie trzeszczące złowieszczo groźby, ale i tak nie spodziewasz się, że rzeczywiście się pod tobą załamie. Łudzisz się, że dasz radę dosięgnąć brzegu zanim twój własny ciężar pociągnie cię na dno, wepchnie pod nieruchomą taflę, skradnie tlen z twoich płuc i obwiąże kończyny chłodem, tym rodzajem zimna, które wysysa całą energię, zalęga się w szczelinach między mięśniami, wije gniazda w twoich kościach, aż w końcu przestajesz czuć cokolwiek. Tracisz świadomość własnego bycia, z czasu teraźniejszego zmieniasz się w czynność dokonaną.
Trzy trumny. Dwójka żałobników. Jedno mauzoleum. Jego umysł zdawała się spowijać mgła gęsta niczym wata, tłumiąca dźwięki, zamazująca twarze, pogrążająca go w pewnym rodzaju błogiego odcięcia od reszty świata. Wiedział, że jego nogi się poruszają; że procesja od bramy do rodzinnej krypty ruszyła, a on wraz z nią; że jego siostra zajęła się organizacją wszystkiego, rzucając się w wir przygotowań dokładnie tak, jak robiła to od zawsze. Jakaś jego część była jej wdzięczna. Większość mimo wszystko nie czuła nic.
Było już po wszystkim, gdy pierwsza kropla deszczu stuknęła o jego prawe skrzydło, niczym gość speszony własnym spóźnieniem, ale wciąż pragnący dołączyć się do uroczystości. Naberius pozwolił sobie na moment bezruchu w cieniu mauzoleum, zimnej, marmurowej budowli, w której zostawiał matkę, ojca, brata. Jedyną rodzinę, jaka mu została; jedyną, której nie obawiał się spojrzeć w oczy. Niebo rozdarło się na pół i coś głęboko w nim samym powieliło ten gest w lustrzanym odbiciu pękających szwów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz