27 listopada 2024

Od Merlina – Miękisz asymilacyjny

Niedzielny wieczór upływał Merlinowi pod znakiem spokoju i czilowania, gdy chłopak siedział przy biurku, oddając się jednemu ze swych ulubionych zajęć. W tle leciało jakieś lo-fi, Merlin zaś kiwał się w spokojny takt muzyki, przekładając rozsypane na blacie zdjęcia. Wszystkie bez wyjątku przedstawiały Falkora – tu smok leżał zwinięty w kłębek na kanapie, tu siedział pod stołem, licząc na to, że komuś szczęśliwie upadnie kąsek jedzenia, a on będzie miał okazję heroicznie uratować go przed kontaktem z podłogą, tam biegał po parku, jeszcze gdzie indziej bawił się w ogrodzie, towarzyszył Merlinowi, gdy ten zbierał ze szklarni ich pomidory. Merlin zrujnował się trochę, drukując te zdjęcia, ale trudno, było warto.
Chłopak wyciągnął kolejny tom swojego „zeszytu do smoka” – grubego notatnika, który założył chyba w dniu, kiedy Falkor się u nich pojawił, i który doczekał się swojej kontynuacji. Falkor za dużo robił i był zbyt zabawny, żeby przez kolejne miesiące jego mieszkania wraz ze Spellmanami śmieszne historie z jego udziałem zamknęły się w jednym tylko notatniku. Merlin uczynił z „zeszytu do smoka” coś pomiędzy albumem ze zdjęciami, a pamiętnikiem, starając się na kolejnych kartkach zamknąć ulotne chwile i emocje, w żartach nazywając swoje dzieło pierwszym Podręcznikiem Falkorologii albo Kroniką Beki ze Smoka.
Otworzył nowy zeszyt, przypiął strony klipsami, żeby na pewno leżał płasko, a potem zajął się rozkładaniem zdjęć, planowaniem i przymierzaniem, czy wszystko mu się zmieści, czy wystarczy miejsca na tekst, jeśli ozdobi zdjęcia drobnymi wycinankami z papieru kolorowego, barwną taśmą washi, albo jeśli doda jakiś ozdobny nagłówek. Szkicował coś ołówkiem, przetrząsał szufladę pełną zachomikowanych przez lata pisaków i przyborów papierniczych, za jedyną miarę upływającego czasu mając przewijające się na playliście utwory.
Falkor drzemał niedaleko, na tym niewielkim stoliku, który Merlin musiał przytargać ze strychu, bo smok koniecznie chciał mieć wgląd w to, co dzieje się na biurku chłopaka, a że z każdym kolejnym dniem Falkor robił się coraz większy, to bardzo szybko przestał mieścić się na samym biurku, i, swoim sposobem, nie chciał się pogodzić z konsekwencjami tego stanu rzeczy.
Niedzielny wieczór upływał im więc wspólnie, spokojnie i czilersko, gdy każdy z nich zajmował się swoimi ulubionymi rzeczami – Merlin wspominaniem zabawnych akcji Falkora, Falkor zaś obserwowaniem swojego czarodzieja.
Żaden z nich nie pamiętał, że na poniedziałek Merlin musiał oddać bardzo ważną pracę.


— Wy sobie chyba w kulki lecicie! — wykrzyknął Merlin, łapiąc się za głowę.
Zebrał zrezygnowane spojrzenia od całej trójki swoich przyjaciół, szczególnie od Guinevere.
— Napisałam ci, żebyś nie przegapił pełni w niedzielę, bo to ostatni moment, żeby zrobić wodę księżycową. Nawet, jeśli nie moczyłeś w niej gałązek przez siedem dni, to nadal coś byś dał radę przygotować…
Merlin przetarł dłonią twarz.
— Wiem, bogowie, teraz pamiętam, kacza stopa… Przeczytałem, dzięki, miałem to zrobić, ale…
— Ale zająłeś się czymś innym i zapomniałeś — podsumowała go Bernadette.
Chłopak westchnął cierpiętniczo, wzniósł oczy ku niebu.
— Dlaczego ja taki jestem?
Hawthorn klepnął go po przyjacielsku w bark.
— Lepszy taki, niż miałbyś być takim klocem jak Russell. Uszy do góry, kartkówka z biologii na pewno lepiej ci pójdzie.
— Mamy dzisiaj kartkówkę?! — Merlin spojrzał na niego z niedowierzaniem.
— No z botaniki — potwierdziła Guinevere. — Nie mów mi, że o tym też zapomniałeś. Nie powtórzyłeś budowy roślin?
Mina Merlina powiedziała jej wszystko. Młody czarodziej wygiął usta w podkówkę, barki mu opadły.
— Ja nawet nie wiem, co to jest ten cały miękisz asymilacyjny.


Co cztery głowy, to nie jedna, szczególnie taka należąca do Merlina. Wspólnymi siłami uradzono, jak poradzić sobie z trudną sytuacją chłopaka, w którą, niestety, wkopał się na własne życzenie.
Pani od biologii należała do łagodnych i wyrozumiałych, a także łatwowiernych, szczególnie, gdy informacje pochodziły od osoby o tak nieposzlakowanej opinii, jak Guinevere, bądź obdarzonej tak dużym urokiem osobistym, jak Bernadette. W każdym razie, kwestię kartkówki i napisania jej w innym terminie dało się jakoś ogarnąć, załatwić okrężną metodą, niewinnymi kłamstwami i świeceniem oczami za kolegę. Merlin obiecał, że upiecze wszystkim babeczki, takie najlepsze na świecie, a potem czmychnął, nim pani od biologii zamajaczyła w korytarzu, wierząc, że trójka jego przyjaciół w wystarczająco przekonujący sposób przedstawi jej obraz biednego Merlina, konającego właśnie na kozetce u pielęgniarki.
Sytuacja z gościem od eliksirów była o wiele trudniejsza i poważniejsza. Nauczyciel był surowy do przesady, nie przyjmował żadnych wymówek, nawet zwolnienie lekarskie nie ratowało przed nieprzyniesionym projektem. Merlin musiał przynieść mu cokolwiek, najwyżej potem będzie się tłumaczył i negocjował jakiś drugi termin, skoro w pierwszym podejściu z projektem mu nie wyszło. No właśnie, tylko żeby wyżebrać drugi termin, w pierwszym musiał przynieść coś, co chociaż stało koło tej nieszczęsnej wody księżycowej.
Nikt nie przyniósł nadmiaru, a zresztą – gdyby Merlin przyniósł coś o jakości podobnej do pracy Guinevere, nauczyciel metaforycznie wytargałby go za uszy i dał linijką po łapach, a tego Merlin zdecydowanie nie chciał. Plusem bycia nogą ze wszystkiego było to, że nikt się po nim niczego nie spodziewał, więc młodzieniec postanowił ogarnąć po prostu wodę z odrobiną magii i udawać, że yyy, jej księżycowość wywietrzała w transporcie.
— Merlin, pamiętaj, czego uczyliśmy się na metamagii — powiedziała mu na odchodnym Guinevere.
— Guinevere, my się bardzo wielu rzeczy uczyliśmy na metamagii…
— Chodzi mi o naturę komponentów do zaklęć.
— Tak?
— One wszystkie są wsparciem dla woli i mocy maga — powiedziała tym swoim nauczycielskim tonem, którego używała, kiedy chciała, żeby słowa dotarły do Merlina. Czasem docierały. — A to znaczy, że możesz być kreatywny ze swoim podejściem i interpretacją.
— Kreatywny?
— Tak. Myśl nieszablonowo, poza schematami. — Teraz to ona poklepała go po ramieniu. — Będziemy za ciebie wszyscy trzymać kciuki.
I tym sposobem, trójka jego przyjaciół pisała właśnie kartkówkę z biologii, on zaś krył się w męskiej toalecie, usilnie próbując wymyślić, jak z niczego zmajstrować wodę księżycową.
— Dobra, co my tu mamy — mruknął, kartkując szybko zeszyt z eliksirów. — O, tu jest. Okej, no to tak, „W ceramicznej misie o barwie bliskiej nocy, umieść cztery chochle źródlanej wody”.
Merlin zwątpił, nim jego wzrok nie padł na szkolną umywalkę.
— Wystarczająco ceramiczna, kolor taki żółto-księżycowy, to się nada.
Sięgnął do plecaka. Na koniec dnia musiał jeszcze przetrwać wuef, więc zebrał ze sobą butelkę wody. Woda co prawda była z domowego kranu i przegotowana, ale na pewno nadawała się lepiej, jako substytut wody źródlanej, niż to, co leciało ze szkolnych kurków.
— Nie jest źle — Merlin pokiwał głową, nabrał nadziei. Ta jednak szybko wyparowała, gdy chłopak przeczytał dalszą część przepisu. — „W wodzie zaś zanurz gałązkę modrzewia, świeżo ściętą w porze, gdy zachodzi słońce, i pozostaw ją tam na siedem dni”.
Głębokie westchnięcie dobyło się z piersi chłopaka.
— Skąd ja teraz wytrzasnę ścięty wieczorem modrzew i tydzień czasu?
No ale Guinevere powiedziała mu, że powinien do całości podejść kreatywnie i że to wola i moc maga miały największe znaczenie, nie tam jakieś komponenty. Czyli w sumie może nie potrzebował aż tak bardzo tego tygodnia, no i ta gałązka to nie musiał być koniecznie modrzew… Merlin rozejrzał się po kibelku.
— Sosna to prawie jak modrzew — zauważył i aż sam się zdziwił własnym geniuszem.
Jego wzrok padł na ten toaletowy odświeżacz powietrza, najtańszy możliwy, składający się z plastikowego badziewia z włożonym do środka zielonym, śmierdzącym na sosnowo kawałkiem żelu. Odświeżacz stał już tu tak długo, że z tego zielonego niewiele zostało, ale to się dobrze składało – Merlin nie miał wielkiego problemu z tym, by wytrząchnąć tę resztkę na rękę.
— Skoncentrowana świeżość sosnowego lasu — przeczytał zapewnienia producenta na opakowaniu. — Jak skoncentrowana i jeszcze do tego cały las, to powinno dać radę.
Coś tam niby pamiętał z chemii i ekstrakcji, czy tam rozpuszczania, że albo coś trzeba długo moczyć, albo dać dużo i dobrze zamieszać, i to chyba na to samo wychodziło, czy cokolwiek. Zresztą, Merlin teraz nie mógł kręcić nosem, musiał wziąć i zacząć działać.
— Okej, to teraz ostatni etap — powiedział na głos, wracając do zeszytu. — „Gdy księżyc w pełni zawiśnie na nieboskłonie, połącz swą magię z jego srebrnym blaskiem, zamknij ją w źródlanej wodzie modrzewiowej”.
Młodzieniec zerknął przez pokryte smugami okno. Słońce stało wysoko na niebie, zalewając świat swym ciepłem i jakoś tak nie zanosiło się na żadne niezapowiedziane zaćmienie. Niech to, astrologia jak zwykle niepomocna.
— Jestem ugotowany — westchnął ciężko. A było już tak dobrze! — Myśl, Merlin, myśl, dasz radę, nie takie akcje już były i jakoś sobie radziłeś!
Frustracja narastała w chłopaku, skrzywione spojrzenie nauczyciela od eliksirów pojawiło się w wyobraźni, i Merlin niemal słyszał ten pogardliwy ton mówiący o tym, że młody Spellman jak zwykle lekceważy sobie zajęcia licząc na to, że może jedna z sióstr wszystko za niego zrobi… One przecież uczyły się o wiele lepiej, jakoś sobie ze wszystkim radziły i tylko z niego była taka ofiara losu, ostatnia łamaga, pożalcie się bogowie lebiega…
W tym momencie drzwi do łazienki się otworzyły, stanął w nich nie kto inny, jak Russell. Merlin obdarzył go poirytowanym spojrzeniem, odezwał się ostrzej, niż zamierzał.
— Co ty tu robisz?
Russella wcięło.
— Odlać się przyszedłem? — Wzrok chłopaka złowił ustawioną na umywalce butelkę i jakieś podejrzane, zielonkawe coś leżące zaraz obok. Russell uniósł brew. — Ale chyba pójdę na piętro?
— To idź na piętro?
— To idę?
To powiedziawszy, Russell zniknął za drzwiami. Merlin, obdarzony bardzo wybiórczą spostrzegawczością, w ogóle nie zauważył, jak bardzo Russell zaczął go unikać od tamtej pamiętnej akcji na uczelni, kiedy pod opieką Souela jego klasa uczyła się panowania nad magią powietrza. Miało być miło, ale Merlinowi coś słabo poszło, rzeczy wymknęły się spod kontroli i w sali pojawiło się trudne do opanowania tornado, w którego oku znajdował się sam Merlin. Stało się to zaraz po tym, jak młody czarodziej sprzedał powietrznego pstryczka w nos Russellowi – na tyle silnego, że chłopak wyciął fikołka i nakrył się własnymi nogami. Russell zaś, będąc potomkiem rodu magów o silnych powiązaniach militarnych widać zobaczył potencjał bojowy Merlina, albo może po prostu nie mógł przeboleć plamy na honorze, jaką było to upokorzenie (jeszcze na oczach jego kraszówy, Luciany). Nieważne. Dość jednak powiedzieć, że jego stosunek do Merlina się zmienił, Merlina zaś do niego nie, przez co przelotne pojawienie się Russella sprawiło, że Merlin czuł się jeszcze gorzej.
— No wstawi mi gałę z eliksirów, nie ma opcji — jęknął, przeczesując włosy palcami.
Merlin uświadomił sobie, że na tym etapie nie ma nic do stracenia. Większego błazna już z siebie nie zrobi, więc co mu w sumie pozostało?
Odkręcił wodę, wrzucił do niej skoncentrowaną świeżość sosnowego lasu, a butelkę wstawił do umywalki. Nie było powiedziane, że wodę trzeba wlać do ceramicznej misy, tylko że musi w niej być, więc Merlin pogratulował sobie tego wspięcia się na wyżyny magicznej kreatywności i zajął się mocą księżyca.
Potrzebny utwór znalazł bardzo szybko. Opening z jednego z jego ulubionych anime, Czarodziejki z Księżyca, miał dodany do ulubionych od samego początku. Merlin pogłośnił telefon, w łazience rozbrzmiały pierwsze akordy Moonlight Densetsu. Młody czarodziej położył jedną dłoń na butelce z wodą, drugą na telefonie, przymknął oczy, skupił się na magii. Wraz ze słowami refrenu, moc splatała się z muzyką, czerpała siłę ze słów, Merlin wracał wspomnieniami do wszystkich tych odcinków, kiedy Usagi, wraz ze swymi przyjaciółkami, wgniatała przeciwników w ziemię, każąc ich mocą Księżyca. Nie dostrzegł, jak woda w butelce burzy się i mętnieje, jak sosnowy żel znika wśród turbulentnych prądów, a całość zaczyna jaśnieć coraz silniejszym, srebrzystym światłem.
Parę minut, opening się skończył, na korytarzu wybrzmiał dzwonek na przerwę. Merlin otworzył oczy. W dłoni trzymał butelkę Nałęczowianki o bardzo dziwnej zawartości.


Nauczyciel przyjął butelkę, choć rzucił Merlinowi pełne politowania spojrzenie. Wszyscy przynieśli swoje projekty w ładnych, szklanych butelkach, akurat takich na magiczne eliksiry, i tylko on jeden wyskoczył z przechodzonym plastikiem. Ale i tak to nie było nawet w połowie tak stresujące, jak eliksiry tydzień później, kiedy nauczyciel miał im wystawić za to oceny. Leciał po liście alfabetycznie, więc Merlin siedział i siedział, czekając wyroku jak skazaniec.
— Spellman — odezwał się nauczyciel, rzucił mu spojrzenie znad okularów. — Cztery i pół.
— Za co? — wypalił Merlin, ściągając na siebie uwagę reszty klasy.
— Za gałązkę — odparł nauczyciel. — W przepisie wyraźnie było napisane o jednej gałązce modrzewia, a ty użyłeś ekwiwalentu sosny – pięciu gałązek i dwóch szyszek, tak?
— Tak? — Merlin cały czas dowiadywał się czegoś nowego.
— Właśnie — ciągnął mężczyzna. — Cieszę się, że wiesz, czym zastąpić dany komponent, jeśli akurat nie masz go pod ręką – to ważna umiejętność dla każdego czarodzieja – ale nie to było przedmiotem tego projektu. Miałeś użyć gałązki modrzewia. Nie sosny. I nie wierzę, żeby w czasie, który dostaliście na przygotowanie wody księżycowej, nie udało ci się znaleźć ani jednego modrzewia w całym wielkim Stellaire.
Zapadła cisza, dłoń Guinevere wystrzeliła w górę. Nauczyciel skinął na nią, pozwolił się odezwać.
— Czy to znaczy, że Merlin poprawnie przygotował wodę księżycową, ale z niezamieszczonych w przepisie składników?
— Dokładnie tak.
— Czy w takim razie nie powinien dostać pełnej oceny?
Bernadette kopnęła ją pod stołem. Hawthorna zatkało. Merlin obserwował całość jak ostatni odcinek sezonu ulubionej serii.
— Oczywiście, że nie. Merlin udowodnił, że wie, czym zastąpić komponent, co jest umiejętnością, której nie sprawdzam na tych zajęciach, bo na tym etapie nie jest od was wymagana, za to wykazał, że nie umie czytać poleceń, to zaś powinniście umieć po ukończeniu szkoły podstawowej. — Nauczyciel zrobił tą swoją chłodną, surową pauzę, wrócił uwagą do dziennika. — Skoro wątpliwości zostały wyjaśnione, przejdźmy dalej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz