Na chuj on pojechał na tę wycieczkę rowerową.
Kuttner zarzucił tak pomysłem, gdy zobaczył Dantego męczącego się z prostym szwem, który syren normalnie robił machinalnie, nie myśląc nawet o tym.
— Przewietrz ten pusty łeb — burknął szef, bo na co mu był jego najlepszy krawiec, skoro wzrokiem patrzył pustym, dłonie ociężale pracowały, nawet uśmiechem klientów nie zabawiał, a raczej odstraszał wszystkich wiszącą mu nad głową, sztormową chmurą. Dante wiedział, że jakaś durna wycieczka rowerowa nie pomoże na to, co czuł, ale i tak jakoś bezmyślnie wskoczył na rower, ruszył w przypadkowym kierunku, niewiele sobie robiąc z tego, że po pewnym czasie zabudowania się przerzedziły, zaś latarnie przy chodniku zostały wyparte przez drzewa i gęstniejący las.
Bashar miał przebywać jeszcze przez tydzień w Sallandirze, długi, ciągnący się przez wieczność, najgorszy tydzień z tych trzech obejmujących podróż lekarza. Już tak niewiele brakowało, by znów się zobaczyli, ale czas ignorował syrenie zachcianki, biegnąc swoim tempem, wręcz na złość zwalniając i odbierając mu wieczorną rozmowę z ukochanym, bo transport z jakiegoś pustynnego miejsca w inne trwał niemożebną ilość godzin. Więc Dante jechał, i jechał, i jechał, nie widząc powodu, dla którego powinien wrócić wcześniej do domu, aż wieczór drastycznie zmienił barwę z ciemnego niebieskiego na mrok wyciągnięty prosto z dupy, a syren dojechał na absolutne wypizdowie, absolutnie wkurwiony. Bo wszystko go wkurwiało – pusta ulica bez Bashara, światła pozapalane w jadalniach, w których nie było Bashara, leśna ścieżka cicha, pozbawiona śmiechu Bashara. Kurwa, kurwa i jeszcze raz…
— Kurwa — warknął, wyjeżdżając na jakąś szerszą drogę i nienawidząc świata, tej pieprzonej nocy i pierdolonej sowy pohukującej gdzieś w oddali. Po prostu już chciał swojego pana doktora z powrotem. Teraz. Zaraz. Natychmiast. Miał dość.
Ale teraz, zaraz, natychmiast to mógł dostać co najwyżej ledwo dychający blask z przyczepionego na wiarę i dwie śrubki loga stacji benzynowej oraz mrugające zachęcająco światło lodówki z piwem przez pęknięte w połowie okno. Westchnął, skręcił, równie bezmyślnie, co wcześniej, kierowany czyimś słowem czy przelotnym impulsem, ochotą na coś gorzkiego, niedobrego, dobijającego.
Miał wrażenie, że klamka złamie mu się w dłoni, a drzwi popchnięte jego barkiem wylecą z zawiasów. Mimo silnej ochoty, by na czymś faktycznie się wyżyć, Dante odpuścił biednej stacji, ostrożnie zamykając za sobą wejście, dochodząc do wniosku, że jej to i tak się już za mocno oberwało. W środku – głucho, pusto, jakby miejsce opuszczone było, pozostawione do powolnego rozkładu. Coś się jednak poruszyło na zapleczu, róż szkiełek złowił ponad półkami czyjeś spojrzenie, uważne i niezadowolone samym faktem istnienia jakiegoś klienta. Bez słowa się minęli, Dante w drodze do lodówki, gość do kasy, obrzucając się tylko krótkim, oceniającym wzrokiem, ten syreni życzący większej łaskawości wieku na wyglądzie mężczyzny, ten ze złotym krążkiem wokół źrenic polecający wynosić się czym prędzej z powrotem do cieplutkiego centrum, bo skąd indziej ktoś taki mógłby przyjeżdżać.
Do lady podszedł z dwoma zimnymi piwami, dobrymi do wypicia przy jednym odcinku serialu i pokrzywieniu się na smak, drwiący los i inne niesprawiedliwości, ale nie do upicia, jeszcze gorszą dostając ocenę od sprzedawcy. Kto przy zdrowych zmysłach wziąłby to gówno w ilości, po której nadal się wszystko czuje?
— Fajna ta stacja — mruknął ni stąd, ni zowąd Dante, ku rozczarowaniu nieznajomego mężczyzny mając ochotę wejść w jakąkolwiek interakcje, choćby najbardziej niezręczną dla drugiej strony. Oparł się biodrem o blat, potoczył wzrokiem po skąpym asortymencie i odchodzącej ze ścian farbie. — Taka rozpierdolona.
Gość zjeżył się trochę, spojrzał na niego, jakby syren obraził mu rodzinę trzy pokolenia wstecz.
— Coś nie tak?
— Wręcz przeciwnie — półuśmiech ozdobił wargi, ciemne brwi sprzedawcy zmarszczyły się mocniej — miejsce idealnie odzwierciedla mój humor.
Nie odrywając od Dantego oczu, mężczyzna usunął wcześniej nabitą cenę, podniósł ją o numerek wyżej, nim jednak powiadomił klienta o swej okropnej pomyłce i zażyczył nowej sumy, ryk motocyklowych silników przeciął powietrze, wdzierając się gwałtem w tę odludną przestrzeń, niosąc ze sobą pewną obietnicę kłopotów. Sprzedawca, tak jak był wcześniej gburowaty, milczący, tak teraz spochmurniał naprawdę na widok czteroosobowej bandy, mimowolnie zaciskając palce na ladzie. Coś w jego postawie, w wyrazie twarzy i spojrzeniu mówiło, że to nie pierwszy raz ma styczność z tą konkretną klientelą. Dante, w zaciekawieniu, uniósł brew.
— Kierowniku — rzucił od wejścia jeden z drabów, świszcząc nieco przez brak paru zębów — sklep z zabawkami chyba wywózkę śmieci zrobił ci przed stacją.
Reszta wesołej ekipy wybuchła śmiechem, popchnęła się zaczepnie w głąb stacji. Syren zerknął przez ramię, spojrzeniem uważnym, profesjonalnie przeliczającym ryzyko. I zawsze je podejmującym.
— No skądś to różowe gówno musiało się wziąć, nie? — zarechotał jakiś inny, niższy.
— Nie podoba się mój rower? — zapytał słodko Dante, niezobowiązująco sięgając po jedną z ustawionych przy kasie zapalniczek, obrócił ją w palcach. Za lekka. Zdecydowanie za lekka.
Panowie bardzo szybko rozwiązali jego dylemat, czy kłócić się i zaczepiać, czy wyjść bez słowa i wskoczyć na siodełko, gdyż nikomu jeszcze nie uszło płazem obrażanie jego Różowej Strzały. Zmienić się to również nie miało. Sprzedawca przestąpił z nogi na nogę, widząc powolne, dziwnie drapieżne ruchy krawca.
— A nie podoba się — burknął pierwszy drab po chwili ciszy, szurając butami po podłodze, niespiesznie zbliżając się do syrena. — Ty też mi się nie podobasz. I ton, jakim mówisz. Kasę za wejście dawaj.
Szkiełka uniosły się na mężczyznę za ladą. Wiedział, że ten rozkaz zaraz padnie. Że komuś będzie wydawać się, tak jak wydawało mu się może te dwie, trzy, dziesięć nocy temu, że stoi ponad prawem i obrażać sobie może kogo chce, żądać od niego, czego tylko chce. I wcale nieznajomemu się to nie podobało. Dante innego potwierdza, że dobrze przeliczył wrogów, nie potrzebował.
— Stacja taka popularna, że bilety trzeba sprzedawać?
— Kasę dawaj albo…
— Albo co? — uciął, parskając cichym śmiechem.
Zgęstniało mu za plecami, do szerokich barków i złotej grzywy przylepiły się nienawistne spojrzenia, tak dobrze syrenowi znane.
— Chujek. — Któryś splunął.
By nie alarmować zbyt szybko delikwentów, bokserska dłoń luźno spoczęła na ladzie, w okolicy puszek. Drugi mężczyzna pojął w lot plan skryty za tym niewinnym poruszeniem, pokręcił lekko, prawie niezauważalnie głową, wbijając stanowczo oczy w syrena, płonące nagle złotem. Grzywa bujnych loków, wiecznie krnąbrna, odpowiedziała przytaknięciem, coś niebezpiecznie błysnęło w różu szkiełek. Czysta agresja, której było niemalże szkoda, że jednak te ostatkiem sił trzymające się drzwi mogą ucierpieć.
Może ta wycieczka nie była wcale taka zła.
Dante chwycił pewnym gestem puszkę piwa, z gracją obrócił się na pięcie i rzucił nią w stojącego za nim gościa, trafiając go prosto w czoło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz