Sześćdziesiąt ton wściekle czerwonej stali galopowało ulicami Stellaire, a rozrywające uszy wycie przepędzało wszystko, co mogło stanąć na drodze. Światła błyskały czerwienią i oranżem, niepomne na twardy zakaz sygnalizacji, gdy wóz nieustraszenie mknął w stronę zagrożenia. Mignęły kolejne budynki, w prześwicie ukazał się fragment nieba, trupioblada chmura zwiastowała śmierć i katastrofę.
Janek jechał razem z resztą zespołu, trzymając się uchwytu, gdy Tarik brał kolejny zakręt. Mężczyzna już prawie przyzwyczaił się do tego, jak porażająco głośne były syreny alarmowe, jak ogłuszające ostrzeżenia i komunikaty. Na początku dźwięk sprawiał mu fizyczny ból, bezlitośnie atakując czułe uszy, przywykłe do spokojniej ciszy lasu, pól pszenicy, do plusku strumienia, gdakania kur i dźwięku krowich kopyt uderzających o ubitą ziemię. Dźwięki miasta, obce, gwałtowne, chaotyczne, przytłaczały go i sprawiały, że tracił orientację. Wydawały się niedobre, nienaturalne, tak dla człowieka, jak i dla zwierzęcia. Lecz Janek nie był ani jednym, ani drugim. Przywykł. W końcu znalazł drogę, zaadaptował się. Tak jak zawsze, obserwował i nauczył się, odnalazł melodię w kakofonii, porządek w chaosie, wzór w bałaganie. Dopasował się do nowego środowiska.
— Prawie jesteśmy.
Janek zerknął na siedzącą naprzeciwko kapitan Arnbjǫrg. Jej stanowczy głos niósł się daleko, uważne spojrzenie błyskawicznie oceniało zagrożenie, a orli nos nadawał obliczu posągowego dostojeństwa. Kapitan skinęła głową pozostałym członkom ekipy, każdemu z osobna – ostatnie życzenie powodzenia, szczęścia podczas akcji, siły w walce z żywiołem, odwagi w obliczu niebezpieczeństwa, powrotu do domu w jednym, niepoturbowanym kawałku. A potem założyli kaski, Janek poprawił jeszcze zapięcie ognioodpornego kombinezonu, sięgnął po rękawiczki. Rzep przylgnął gładko, jeszcze chwila, jeszcze parę sekund i wóz wpadł na plac, Tarik dał po hamulcach. Szarpnęło, wóz stanął, a świat przyspieszył.
Wylecieli z wozu, plecak na plecy, butla już podłączona, maska przypięta do ramienia. W dłoni uspokajająco ciążył halligan, niezastąpiony, gdy trzeba było coś podważyć czy wyważyć. Janek przystanął, objął wzrokiem miejsce akcji.
Budynek przeznaczono do rozbiórki, a pracująca w nim ekipa budowlana kończyła zbieranie z niego ostatnich elementów, które mogły się przydać, dałoby się coś z nich jeszcze zrobić i które stanowiłyby problem, będąc częścią gruzowiska. Konstrukcja, zbudowana u zaczątku boomu gospodarczego, nim jeszcze do powszechnego użytku weszły twarde zasady bezpieczeństwa na budowie, stała zapomniana przez dekady, niszczejąc pod naporem zmieniających się pór roku, aż nie znalazł się potomek pierwotnego właściciela, nie postanowił zająć się zbędnym nieużytkiem.
I niby po wstępnej analizie na dokumentach zatwierdzających rozbiórkę pojawiły się zielone pieczątki, wszystko miało być w porządku, lecz rzeczywistość zadecydowała inaczej. Nim ekipa się wycofała, nim w ogóle zebrano się do obłożenia nagich ścian materiałami wybuchowymi, budynek postanowił sam się wyburzyć, złożył się jak domek z kart, buchając bladym oparem tynku i kruszonego betonu.
Pod betonem – ludzie.
Janek słuchał dowódczyni jednym uchem, lecz jego zmysły skupiały się na czymś innym. Instynkt, nienależący ani do człowieka, ani do zwierzęcia, zbudził się głęboko w piersi, uniósł łeb, węsząc w pyle i smrodliwym powietrzu miasta, szukając tej charakterystycznej, smakowitej woni krwi i strachu. Nadstawił uszu, starając się wychwycić bicie serca, nieregularne i spanikowane, oznakę zwierzyny w potrzasku, rannej i słabej, łatwiej zdobyczy. Żółte oczy, jasne za dnia, niepokojące w nocy, utkwiły w gruzowisku, źrenice rozszerzyły się formując przepełnione mrokiem dyski.
— Ruszajcie! — zawołała kapitan Arnbjǫrg.
Ruszyli, dwójkami, Ylva biegła zaraz za nim. Ich medyczka z łatwością przeskakiwała między ledwie stabilnymi fragmentami gruzu, odnajdując pewne oparcie dla stóp, a gargantuiczna, wściekle czerwona apteczka na jej plecach wydawała się jej w ogóle nie spowalniać. Biały warkocz podskakiwał na ramieniu, niczym futro wilka zimową, księżycową nocą. Krajanka, też znała okrucieństwo zimy w Medwi, znała też pół roku nieprzerwanej nocy, fenomen z najdalszej północy odłamka, gdzie ludzie mieszkali rzut beretem od morderczej Mgły.
— Tam ktoś jest — zawołał do niej, wyczuwając krew.
Dużo krwi.
Resztki konstrukcji jeszcze się trzymały, szarość strzaskanych ścian jeżyła się wyprutymi żyłami zbrojeń. Dobrze, że wodę, prąd i gaz już dawno odcięto.
Janek poprowadził Ylvę, skręcili za jakiś załom, odkaszlnęli w kolejnej chmurze pyłu. W środku podłogi – wyrwa. Szczerzyła się niczym pysk potwora, nieregularna i czarna, równie nieprzewidywalna. Strażak objął wzrokiem popękany beton. To nie miało prawa długo wytrzymać.
— Zejdę tam.
— Będę cię ubezpieczać.
Janek pokręcił głową.
— Biegnij dalej, poradzę sobie.
— Ten człowiek na pewno jest ranny, może mnie potrzebować.
W tym momencie rozległ się głos Gulma. Ich pirotechnik znalazł poszkodowanego, potrzebował wsparcia.
— Biegnij, zaufaj mi.
Ylva patrzyła na niego przez chwilę, lecz zaufała, momentalnie rozpłynęła się w pyle i resztkach betonowego lasu. Janek wrócił wzrokiem ku otchłani. Przymknął oczy, skupił się. Instynkt niecierpliwił się, ponaglał go, ruszaj, ruszaj, no dalej, ATAKUJ!
Skoczył.
Zdobycz zawyła, panika zalśniła w oczach, oddech uwiązł w piersi, dłoń drapnęła beton, bo oto bestia…
— Spokojnie, jestem tutaj, żeby pani pomóc. Nazywam się Janek. A pani?
Bestia zmieniła kształt, stała się strażakiem. Narzędzie w dłoni stworzone po to, by uwalniać uwięzione kończyny, maska po to, by zapewnić tlen w morzu ognia, silne dłonie zdolne ochronić poszkodowanego, wynieść z paszczy zagrożenia. Kobieta odetchnęła, uśmiechnęła się.
— Ber… — kaszlnęła, stęknęła. — Nazywam się Bertha.
Strażak zbliżył się ostrożnie, przyklęknął, uśmiech zalśnił w gąszczu rudej brody, oczy zaś, pogodne, żółte niczym słoneczniki, przynosiły spokój, ukojenie.
— Bertho, posłuchaj mnie. Niczego nie musisz się bać. Jestem tutaj i zostanę z tobą — wzrok uciekł do gruzowiska — do samego końca.
Kobieta uśmiechnęła się słabo. Siwe włosy wydawały się kompletnie białe pod warstwą pyłu, zmarszczki wokół oczu jeszcze głębsze, gdy tynk osiadł na skórze na podobieństwo scenicznego pudru. Stróżka czerwieni, spływająca ze zranionej skroni, sięgała aż ku szyi, barwiła neonową kamizelkę Starszej Specjalistki ds. Konstrukcji. Gruz przysypał brzuch niczym kołdra, skrył część ręki i otulił całe nogi. Spod nieregularnych brył sączyła się głęboka czerwień.
— Bertho, powiedz mi, jak się czujesz?
Wzrok kobiety odpłynął na chwilę, znów skupił się na strażaku.
— Nie mogę… oddychać — wydusiła w końcu. — Ręka boli i nogi… nie czuję nóg.
Janek pokiwał głową, ocenił stabilność gruzów. Stanął inaczej, wyciągnął ręce do pierwszego z kamieni. Stęknął, a beton puścił, poluzował nieco, pozwolił głębiej odetchnąć. Jeszcze parę kamieni, trochę mniejszych, w końcu kołdra cofnęła się, nie uciskała piersi. Bertha od razu popatrzyła na niego przytomniej. A potem zerknęła w dół, na resztę swego ciała.
— Miałam taki sen, jak wychodziłam z domu… — powiedziała, gdy Janek na powrót przy niej przyklęknął. — Sammy mnie wołał. To mój mąż, świętej pamięci…
— Spróbujemy teraz z tą ręką — Janek ostrożnie obszedł gruzowisko z drugiej strony. — Mów do mnie, Bertho. Opowiedz mi o Sammym.
— To dobry człowiek był, kochany taki — Bertha nabrała głębiej tchu, spróbowała zerknąć znów na Janka. — Dwójkę dzieci mamy.
— Jak się nazywają?
— Thomas i Sara. Oboje są już duzi, własne dzieciaki mają, ale mieszkają wszyscy blisko, odwiedzają mnie. Moja wnuczka, mała Lucy, dostała się niedawno na studia prawnicze.
— To już nie taka mała.
— Ano nie taka mała. — Bertha kaszlnęła, ciężko i mokro. Czerwonawa stróżka pojawiła się w kąciku ust. — Człowiek tylko się obejrzy i już, ze szkrabów robią się dorośli ludzie.
Strażak przykucnął przy odłamku betonu, wsunął dłonie, poprawił się i przygotował.
— Janek? Ty masz kogoś? Dzieciaki jakieś?
— Nie mam.
Mężczyzna napiął się, dźwignął kolejny fragment betonu. Oczy Berthy otworzyły się szerzej, kobieta nabrała gwałtownie tchu, dziwny dźwięk wydobył się z piersi. A potem uniosła rękę, zesztywniałą i obolałą, uwięzioną do tej pory pod gruzami.
— Jasiek?
— Tak?
— Ty nie czekaj długo. Ładny kawaler jesteś. A człowiek nie jest stworzony, żeby sam był.
Uśmiech utonął w krzaczastej brodzie. Janek znów się zbliżył, przyklęknął przy Bercie, zdjął kask. Odłożył go na bok, zdjął też rękawiczki, z pacnięciem odłożył je na kask. Był pewien powód, dla którego powiedział Ylvie, żeby szła, nie zostawała z nim, żeby zaufała. Ten sam, dla którego instynkt tak bardzo go naglił, krzyczał, żeby się pospieszył.
Jego zdobycz zmieniała się w padlinę.
Mężczyzna podniósł wzrok, a te oczy, żółte niczym słoneczniki, nabrały głębi i spokoju, tego nieuchwytnego czegoś, co przychodziło tylko z wiekiem, tylko do tych, którzy po wielokroć widzieli zmierzch cudzego życia. Bertha pachniała tak samo, jak jego matka, na chwilę przed tym, jak poprosiła, żeby poprawił kwiatki w wazonie, tak samo, jak jego ojciec, gdy powiedział, że położy się tylko na chwilę. Janek znał ten zapach. Mógł jedynie patrzeć.
— Bertho… — zaczął, lecz na niektóre rzeczy nie było słów.
— Wiem. Czułam to. Sammy mnie wołał, już wtedy wiedziałam, że to będzie dzisiaj.
Głos załamał się, choć gruz już dawno nie uciskał piersi. Łzy popłynęły po policzkach, zmyły ze sobą bladą warstwę pyłu.
— Obiecałem, że zostanę z tobą do końca.
Gdzieś tam, daleko, czuły słuch wyłapał piłę do cięcia metalu, jakieś pokrzykiwania, szuranie noszy po betonie. Instynkt srożył się, bo oto zdobycze uciekały, oddalały się od niego, a ich serca, do tej pory trzepoczące się w panice, teraz zwalniały swój bieg, biły spokojniejszym rytmem udzielonej im pomocy, roztoczonej nad nimi ochrony.
— Janek, posłuchaj. Bo ja mam telefon, tutaj, w kieszeni… Może jeszcze jest cały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz