Kciuki potarł lekko wytartą okładkę, zahaczył o wyblakniętą łodygę róży, zdumiały wzrok przebiegł po krótkim tytule, małym druczku znajdującym się pod nim z imieniem autora. Przekartkował ją szybko, nie mogąc pojąć ilości wiedzy, która mu do tej pory uciekała, doprowadzając do skonfundowania Bashara przeróżnymi kwiatami.
— To… bardzo miłe — powiedział cicho, próbując przypomnieć sobie, kiedy ostatnio ktoś mu podarował książkę. Nie był nigdy zapalonym czytelnikiem, lecz gest, to, że lekarz się postarał dla niego, by znaleźć daną pozycję, sprawił, że ochota na zagłębienie się w pierwsze strony lektury przyszła nagle, niespodziewanie, obudziła w nim wręcz dziecięcą ciekawość. Spojrzał na doktora, obdarzył go zachwyconym uśmiechem. — Nie wiem, co powiedzieć. Dziękuję. — Na oblicze wkradło się zmartwienie. — Ale ja nie mam nic dla ciebie.
Bashar roześmiał się na krótko, uniósł nieznacznie bukiet w górę.
— Dostałem przecież kwiaty.
— Tak, ale…
— Wystarczy mi świadomość, że ci się przysłuży — przerwał mu, zerkając na książkę. Dante wyprostował się, przycisnął ją do piersi, całym sobą dając pokaz swego zachwytu.
— Oczywiście! — zapewnił żywo, spakował podarunek do własnej torby, ostrożnie, powoli, byle nic książce się nie stało. — Temat mnie zainteresował, i to bardzo, z chęcią ją przeczytam, dziękuję. Czy już dziękowałem?
Smukłe ramiona zadrżały śmiechem.
— Raz na pewno.
— To jeszcze jeden raz nie zaszkodzi. I pójdziemy potem do piekarni, kupię ci ciasto, może być? Właściwe nie wiem, jakie lubisz, musisz mi powiedzieć, i daj mi tę torbę, co będziesz dźwigał…
Sam w pewnym momencie nie rozróżniał już, co mówił, dlaczego, dokąd zmierzały jego myśli, skupił się jedynie na tym, że Bashar się śmiał, więc pozwolił chaosowi swych słów pobrzmiewać między parkowymi drzewami, pragnąc słyszeć ten dźwięk jak najdłużej.
Znał doki na pamięć. Nieważne, czy paliły się jedynie ozdobne lampki na budynkach, czy latarnie były przygaszone, Dante zawsze znajdował drogę pomiędzy tymi wszystkimi zakrętami, wąskimi przejściami, ze słuchu wiedział, jak daleko jest do pomostów, bez problemu potrafił wskazać drogę do magazynów i najlepsze knajpy z pieczonymi rybami. Sama woda oraz wszystko w jej otoczeniu było jego drugim domem, w którym zawsze czuł się swobodnie. Zerknął za idącego obok Bashara.
— Wybacz, że wyrwałem cię późno z domu — zagaił, prowadząc ich po drewnianym moście. Fale obijały się od belek, kusząco zapraszały w swoje objęcia. — Ale nie wiedziałem, kiedy znów trafi się taki ładny wieczór, a chciałem coś ci pokazać.
— Nie szkodzi — odparł doktor, kwiaty białego wilca podrygiwały delikatnie w rytm jego kroków. — Mam jutro wolne.
Syren uśmiechnął się, odetchnął morskim powietrzem, nasycił brakiem obecności innych spacerowiczów. Ktoś w oddali pokrzykiwał na łodziach, trwał rozładunek jakieś barki, lecz o tej porze mało ludzi zapuszczało się tak głęboko w doki, szukało rozrywki gdzie indziej.
Szkiełka wypatrzyły wąskie przejście między dwoma starszymi budynkami, światło zaigrało w nich radośnie. Oni nie musieli daleko szukać.
— Zapraszam. — Zaśmiał się krawiec, widząc konsternację na lekarskiej twarzy, gdy wcisnął się w zaułek, całkowicie ciemny, z jedyną, bladą nadzieją na powrót latarni znajdującą się na jego końcu.
— Tam?
— Zaufaj mi — powiedział trochę ciszej, w mroku czekając na decyzję Bashara.
Zaufał. I Dante miał nadzieję, że się nie zawiódł.
Instalacja miała niedługo zniknąć, tym bardziej bał się, że okazja do pokazania jej doktorowi mogła przepaść. Altanka jednak stała na swoim miejscu, pośrodku starodawnego placyku otoczonego budynkami, mieszcząc w sobie osłonięte gablotkami dzieła sztuki artystów, o których nikt nie słyszał, o których nikt nic nie wiedział, niektórzy byli współcześni, inni dawno odeszli, a jedyne, co ich łączyło, to zamiłowanie do morza. Skinął głową, zachęcił Bashara, żeby zerknął, przypatrzył się dzikom falom, zachwycił tak jak on pociągnięciami pędzla, gdy pierwszy raz ujrzał wystawę. Mężczyzna posłał mu uśmiech, wspiął się powoli po białych stopniach w górę, skrył pod turkusowym dachem.
Nie wszedł za nim do altanki, nie mając śmiałości na zaburzenie harmonii widoku. Zamiast tego przystanął przed nią, wodząc wzrokiem po fantazyjnych wygięciach metalowego płotu otaczającego konstrukcję, próbując kryć się z tym, gdzie naprawdę patrzył. Zaintrygowanie w rubinie, latarnie bawiące się grą cieni na rysach twarzy, zgrabne postąpienie w bok, uznanie kunsztu kolejnego obrazu. Było tak późno, że ta chwila wydała mu się prawie sennym marzeniem.
— Dante? — Zamrugał, dotarło do niego, że Bashar próbował coś do niego powiedzieć. Chyba nie gapił się aż tak mocno?
— Tak? — odezwał się, lekarz przyjrzał mu się z góry schodów z lekkim uśmiechem. — Przepraszam, zamyśliłem się. Możesz powtórzyć?
Wiadomość od Bashara przyszła minutę temu. Dante był już na rowerze, pedałując i próbując wyprostować zawinięty kołnierz kurtki. Kuttner nawet nie zdążył zapytać się, gdzie tak pędzi, syren po prostu wypadł z zakładu, w deszczu mając zamiar przebyć dwudziestominutową trasę do szpitala w niecałe dziesięć.
Gdy lekarz napisał mu, że skończy pracę niedługo i czy krawiec miałby ochotę spotkać się, odpisał pospiesznie z literówką, że oczywiście, parę minut i będzie na miejscu. Więc skoro słowo już dał, ten cholerny deszcz ani zmieniające się jak na złość światła nie były siłą zdolną go powstrzymać. Wrzucił z miejsca przerzutki na najwyższe przełożenie, obrał najkrótszą możliwą trasę prowadzącą przez park, skutecznie przyprawiając o zawał wszystkich spacerowiczów swoimi bliskimi wypadku manewrami, lecz koło zawsze znajdowało właściwą drogę, unikało przeszkód w ostatnich sekundach.
— Co ci wszyscy ludzie robią tutaj w deszczu? — warknął pod nosem, z małym marginesem wymijając parę staruszek. Zignorował na ich zbulwersowane krzyki, bo właśnie zielony rower mrugał przed nim niebezpiecznie szybko, a on nie mógł sobie pozwolić na żadne stanie na pasach. Śmignął na czerwonym, ruszająca właśnie osobówka zatrąbiła długo.
Szpital w końcu ukazał się jego oczom, górujący nad innymi budynkami, masywny, z liczną ilością pięter oraz równie liczną grupą ludzi, w zdenerwowaniu czekającą przed wejściem, kryjącą się pod zadaszeniem. Dante nie zwolnił, pomimo walki o kolejne oddechy przez otwarte usta, potu spływającego po plecach, wody kapiącej z końcówki nosa, z włosów, bezlitośnie wyziębiającej dłonie. Niewyraźnie dostrzegł przez zroszone deszczem okulary sylwetkę doktora wyłaniającą się spomiędzy obrotowych drzwi, Bashar rozwinął zawczasu przygotowany parasol, rozejrzał się. Świst rozchlapujących kałuże kół roweru łatwo przyciągnął jego uwagę, Dante zarzucił tylnym kołem, wprowadził rower w poślizg, idealnie wyhamowując przed lekko zaskoczonym lekarzem.
Z westchnieniem zsunął się z siodełka, przesunął okulary nad czoło, zgarniając mokre, zawadzające włosy do tyłu. Chciał się odezwać, lecz przecenił swoje płuca, wciąż niezdolne do zrobienia czegokolwiek innego poza intensywnym dyszeniem. Syren zwiesił głowę, wystawił jeden palec w górę, niemo prosząc o danie mu chwili. Usłyszał cichy śmiech Bashara, i nagle te kilka kilometrów okazało się żadnym wyzwaniem, nagle przemoczone ubrania stały się żadną przykrością, nagle odkrył na nowo, jak miło było posłuchać głosu tego jednego mężczyzny.
— Panie doktorze — zadarł dziarsko głowę, nabrał ciężko powietrza — dzień dobry.
Bashar obdarzył go uśmiechem, jeszcze jednym skromnym, rozbawionym parsknięciem, po czym zrobił dwa kroki do przodu. Mroźno-błękitne oczy rozwarły się nieco szerzej, pierś zgubiła ledwo co znaleziony rytm, serce zabiło tak, jakby Dante wciąż znajdował się w szaleńczej trasie. Lekarz stanął tuż przy nim, wyciągając parasol w górę.
— Schowaj się, żebyś już bardziej nie zmókł.
Moment zaskoczenia, syren zmarszczył brwi, zerknął na bok, w górę, spojrzał na powrót w rubin, uśmiechnął się. Krople miarowo dudniły o czarny materiał.
— Tak. Deszcz. Pada. Racja. — Jego roztrzepanie wyciągnęło ponownie śmiech z lekarskiej piersi, niezwykle pogodny oraz zaraźliwy. Dwójkę ludzi, zdawać by się mogło, kompletnie niepasującą do siebie, ten nieokiełznany chaos oraz wyważony spokój, pochłonęła wspólna radość, szczera, obojętna na co, co działo się poza granicami parasola. Dante wyciszył się nieco, zapytał z błyskiem w oku: — Idziemy coś zjeść? Jak było w pracy? Wezmę ci torbę.
— Kamelie są kwiatami zjawiskowymi w każdej barwie, lecz trzeba pamiętać, że zależnie od tego, jaki kolor zostanie wybrany na bukiet, może on oznaczać całkiem różne uczucia.
Sprezentowana mu książka leżała pomiędzy fałdami butelkowej zieleni satyny, tkaniny przeznaczonej do zamówienia, którego wykonanie zlecił mu tego ranka Kuttner. Dante przysiadł do niego i naprawdę starał się wykonać choć te łatwiejsze szwy, stworzyć zarys ubioru, ale spoczywająca w torbie lektura grała na syreniej ciekawości, nęcąc wiedzą, jak rzadko która rzecz była w stanie zmusić go do nauki. A jednak – nie tylko przechodził przez kolejne strony, lecz także w wygrzebanym z czeluści domowych szafek, czystym zeszycie, krawiec zapisywał co istotniejsze informacje, tworząc z niego obowiązkowy element przy wyprawach do kwiaciarni. Pomału jednak i uważnie, zdania przelane na papier Dante również zapamiętywał, dążąc ostatecznie do tego, by móc bez notatek przekaz danego kwiatu podać.
Na ostatnim spacerze Bashar zachęcił go wczytania się w opis kamelii, toteż sumienny pracownik zakładu czytał właśnie cicho pod nosem poświęcone jej akapity, mocniej ściągając brwi, im dalej znajdował się w tekście.
— …zaś czerwone dawane są przede wszystkim najbliższym osobom, bratnim duszom, osobom o ogromnym znaczeniu dla dającego bukiet. Są wyrazem głębokiej i pełnej pasji miłości — słowa przyspieszyły — namiętnego pragnienia, czasami również rozumiane w przekazie jako „jesteś płomieniem mego serca”?! Żartujecie sobie ze mnie!
Dante ukrył twarz w dłoniach, nie mając siły się zdziwić, jak rozgrzane były jego policzki. Przypomniał sobie ten jeden raz, gdy przyniósł lekarzowi czerwone kamelie. Płomieniem to teraz on był, definicją spalenia się ze wstydu, gorącego pożałowania swojej ignorancji.
— Dante! — Dobiegło wołanie z głównego pomieszczenia zakładu. Syren prawie podskoczył na krześle, przykrył prędko książkę jakimś innym skrawkiem materiału, ten zielony zaś wsadził na oślep pod maszynę.
— Pracuję przecież! — odkrzyknął, udając, że kombinuje coś przy stopce.
Była chwila ciszy, Dante zaskoczony brakiem nagłej nagany za cokolwiek odwrócił się na krześle, spostrzegł szefa stojącego we framudze. Jego wzrok bacznie obserwował pracownika.
— A dlaczego miałbyś nie pracować? — Krzaczaste brwi zmarszczyły się mocniej.
Przez nieprzeniknione, różowe szkiełka Kuttner nie mógł zobaczyć tego przelotnego zerknięcia w stronę książki.
— Bez powodu — odparł pomału syren, uśmiechając się przymilnie. — Chciałeś coś?
Mężczyzna zmrużył oczy, westchnął, obkręcił się na niskim obcasie wypolerowanych, pozbawionych skazy butów.
— Nieważne. Zapomniałem. Potem mi się przypomni.
Ostatnie zerknięcie przez ramię, przyjrzenie się swemu pracownikowi. Dante wiecznie podążał własnymi ścieżkami, nie słuchał się nikogo, wytyczne biorąc na poważnie tylko po to, by postąpić dokładnie wbrew nim. Lecz ostatnio Kuttner dostrzegł pewną zmianę. Pomimo jego typowej chaotyczności, zamówienia lądowały szybciej na ladzie, sam mniej się spóźniał, i choć nigdy nie cierpiał na brak pomysłów, teraz przychodziły one nieopanowanymi falami, poważnie zastanawiając właściciela zakładu, co się stało nowym źródłem inspiracji dla nierozgarniętego syrena.
Wcześniej nawet nie wiedział, że takie miejsce w stolicy istniało, lecz gdy reklama przypadkiem wyskoczyła mu w telefonie, Dante prędko podjął decyzję, gdzie chce zabrać Bashara na następne spotkanie.
W pięknej, przeszklonej hali, przypominającej bardziej obszerną szklarnię, odbywały się przeróżne wydarzenia cały rok, od targów rzeczy ładnych, przez artystyczne konwencje, po market kwiatów, ze stoiskami wypełnionymi po brzegi barwnymi płatkami i ich odmianami, których człowiek nawet nie spodziewał się ujrzeć. Wystarczyło obrać sobie za cel zakupienie jednego konkretnego gatunku, a ten z pewnością znalazłby się w środku, zaoferowany przez sprzedawców prezentujących błyszczące wstążki jako element dekoracji łodygi.
Czuł się dziwnie bez bukietu w ręku, czekając na Bashara. Próbował pstrykać, bawić się zwiewnym, różowym materiałem sukienki w truskawki, trzymać dłonie zaciśnięte w pięści lub ramiona skrzyżowane na piersi, lecz ciągle mu czegoś brakowało. Plan jednak na dzisiejszy podarunek był nieco inny, musiał wytrzymać.
— Pięknie wyglądasz. — Głos znany ze swoich twardych i stanowczych tonów, w komplemencie zaś brzmiący pogodnością, wybrzmiał za jego plecami.
Dante odwrócił się płynnie, rozpromienił na widok lekarza. Szczery uśmiech przychodził mu tak łatwo w otoczeniu Bashara, jeszcze łatwiej, jeśli on także się uśmiechał, i to nie tylko kątem ust, ale całą twarzą, oczami, swoją postawą dawał znać o braku dawnej rezerwy do niemożliwego pacjenta. Rubin błyszczał się w słońcu, syren nie był pewny, ile zajęło mu wydostanie się z niego, przywitanie mężczyzny, zarumienienie na miłe słowa.
— Panie doktorze, dzień dobry.
— Dzień dobry. — Bashar spojrzał na budynek, zmierzył go wzrokiem. — Ciekawe miejsce.
— Urokliwie bardzo, moim zdaniem. — Splótł dłonie przed sobą. — Dlatego też nie mam dzisiaj bukietu, bo czeka on w środku.
Lekarz uniósł nieznacznie brwi, zaciekawiony, kąciki ust pozostały wygięte w górę.
— W porządku — odparł, patrząc w różowe szkiełka. Miał czasami wrażenie, że Bashar widział bez problemu przez nie, spoglądał wprost w błękitne oczy, łączył z nim spojrzenia lepiej niż inni.
Podjęli spacer przez halę, wraz z innymi ludźmi podnosząc głowy i zachwycając się papierowymi girlandami zdobiącymi korytarze. Wycinanki były ręcznie robione, każda inna od drugiej, niepowtarzalna niczym kwiaty sprzedawane tego dnia. Nie było tłoczno, lecz krawiec i tak co kilka kroków oglądał się, czy doktor na pewno dalej przy nim idzie, czy gdzieś siebie nawzajem nie zgubili. I za każdym razem, z tym lekko przyspieszonym biciem serca, odkrywał, że lekarz równie starannie pilnował trzymania się u jego boku. Słodycz zapachu otulała zmysły, spokojny harmider rozmów zapewniał beztroskę.
— Zacząłem czytać książkę, którą mi dałeś — zagadnął Dante, trochę nieśmiało jak na siebie, gdy mijali wazony pełne kamelii. Czerwone schodziły dużo szybciej od tych różowych. — Pomyślałem, że może będziesz chciał posłuchać, czego się nauczyłem. To miejsce wydało mi się idealne do tego.
Bashar przesunął opuszkami po fioletowym hiacyncie, podniósł wzrok znad kwiatów. Syren był już gotów odwrócić się, powiedzieć, że to głupie i co w ogóle mu przyszło do głowy, lecz lekarski uśmiech był tak cudny, jego cała postać na tle piętrzących się roślin hipnotyzująca, że potrzeba podziwiania go zza okularów wyparła wszelkie inne myśli.
— Z przyjemnością — powiedział doktor, podchodząc krok bliżej, zerkając na syrena w oczekiwaniu na jego dalsze słowa. Dante ożywił się, błysnął kłami w uśmiechu, zadowolony, raźnie podekscytowany, że jego pomysł przypadł mężczyźnie do gustu.
— I w międzyczasie będę zbierał kwiaty na bukiet dla ciebie — dodał, z zapałem przygotowując się do dalszego przemierzenia marketu. — Jeśli dobrze widziałem, tam dalej są goździki, i te czerwone już dobrze znam, ale różowe i żółte…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz