Scaldor stał przy kwarcowym oknie, obojętnym wzrokiem patrzył na przelewającą się w dole lawę. Gniewna czerwień ryczała za grubymi, dźwiękoszczelnymi ścianami jego kwater, bezlitośnie darła stwardniałą skorupę planety, znacząc jej niegościnną powierzchnię nowymi, krwawiącymi bliznami. Przegrzane, toksyczne powietrze, nieubłaganie korodowało wszystko, czego nie otoczono tarczami energetycznymi, a cuchnące opary wznosiły się w końcu, kłębiąc w postaci nisko wiszących, onyksowych chmur. Ich ciężkie brzuchy lśniły od iskier i płomienistego blasku, niczym lustro odbijając żar płynącej w dole lawy i sprawiając, że ktokolwiek wznosił oczy ku niebu, widział nad sobą jedynie zamknięte sklepienie wnętrza ziemi. Gwiazdy? Te Scaldor widział jedynie na hologramach.
Mustafar, jego rodzima planeta, był bodaj najbardziej niegościnną, jaką można było sobie wyobrazić, lecz rozumne istoty i tak postanowiły ją zasiedlić, nie bacząc na jawny opór przyrody, a powód był jeden.
Płynny metal, będący krwią Mustafara, zasilał olbrzymie, supernowoczesne huty i zakłady metalurgiczne, tworzące poszycia dla statków, komponenty droidów, czy w końcu – elementy broni. Przelewał się przez brzuchy gargantuicznych maszyn, wydzierany z samego serca planety, przy wtórze bojowego warkotu nieprzeliczonych silników, dyszenia tłoków i syczenia wrzącego oleju. Scaldor westchnął. Najwyższej jakości metal, potrzebny do wszystkiego, w każdym zakątku Galaktyki, stanowił bezcenny surowiec, na którym jego rodzice zbudowali swe imperium, a teraz, gdy zbliżały się jego osiemnaste urodziny, młodzieniec miał zostać przedstawiony światu i kontrahentom jako dziedzic tego doskonale prosperującego biznesu, miał zacząć powoli przejmować obowiązki ojca, wdrażać się stopniowo w sposób, w jaki pracowała skomplikowana maszyna wydobywcza Fuegisów. Dni jego wolności były policzone.
Młodzieniec odwrócił się w końcu od okna, przeszedł parę kroków po pokoju, przysiadł na łóżku. Jego pokój zawsze był za duży, zbyt zimny, dziwnie pusty. W miejscu, gdzie każda zewnętrzna powierzchnia wymagała ochrony tarczy energetycznej, rozległe pomieszczenia były wyrazem bogactwa i ekstrawagancji, tej zaś rodzice nie chcieli odmawiać jedynemu synowi, starając się przyzwyczaić go do należnego mu luksusu. Żeby nic, żadne piękno i żaden przepych, nigdy nie wywierały na nim wrażenia, żeby nie dał się usidlić ani przekupić, by emocje nie władały jego osądem. Dziedzic płonącej planety, miał mieć martwe, zimne serce, dla którego liczyć będą się jedynie zyski ze sprzedaży części i kompozytów, nic więcej.
I co prawda jego ciało nie potrzebowało teraz odpoczynku, mimo to Scaldor położył się na łóżku, podkulił nieco nogi, zamknął oczy. Jego umysł też tego nie potrzebował, lecz nie tego młodzieniec szukał, starając się zapaść myślami w głąb siebie i jednocześnie poza siebie, odnaleźć w duszy tę cienką nić łączącą wszystko to, co żywe.
Pamiętał, jak pierwszy raz jego sen stał się czymś więcej, niż tylko snem, a jego dziecięcy umysł sięgnął dalej, niż wolno było zwykłym ludziom. Przestraszył się, to nowe doświadczenie przerosło go, lecz strach tak szybko minął, zastąpiony spokojem i poczuciem bezpieczeństwa. Bo tam, w tej bezkresnej sieci powiązań, łączących Galaktykę lepiej, niż korytarze nadświetlne, spotkał kogoś, kto zdawał się na niego czekać przez cały ten czas, i bezbłędnie wiedział, czego dusza Scaldora potrzebuje.
Opowiadał mu o tym, o czym chłopiec nie uczył się podczas zajęć z ekonomii i polityki, przedstawiał świat, którego Scaldor nigdy w swoim życiu nie widział. I to nie były tylko słowa, choć to od nich zaczął. Potem ów nieznajomy z odległego krańca Wszechświata zaczął dzielić się z nim swymi wspomnieniami i wiedzą, ukazując spojrzenie na planety i zakątki Galaktyki, o których istnieniu Scaldor nawet nie słyszał, pokazując mu rasy, z których istnienia nie zdawał sobie sprawy. W jego słowach świat jawił się w kompletnie innych barwach – nie szorstkiej czerni i parzącej czerwieni, lecz w harmonii splatających się ze sobą kolorów. Nie było kakofonii i jazgotu maszyn, wydzierających metal ze złóż, w których tkwił od tysiącleci, lecz spokojna melodia koła życia, toczącego się nieprzerwanie od czasu, gdy w ciemności rozbłysła pierwsza z gwiazd.
Młodzieniec zapadł się głębiej w poduszki, a trenowane od dziecka skupienie sprawiło, że ciało poczęło się rozluźniać, przyjmując bardziej naturalną pozycję, pozwalając umysłowi oderwać się w końcu od tego, co było tu i teraz, co otaczało go murami więzienia.
— Mistrzu?
— Jestem.
Scaldor uśmiechnął się przez sen. Czekał na niego, tak jak zawsze, gotów na moment, gdy młodzieniec sam postanowi do niego przybyć, gdy pojawi się jakieś pytanie, wątpliwość czy coś go zaciekawi. Albo po prostu będzie chciał pobyć razem, ciesząc się obecnością drugiej, przyjaznej mu duszy. Bez barier i murów, bez zasłony kłamstw i niedopowiedzeń, nieodzownych w każdej biznesowej rozmowie, po prostu dwie dusze dopełniające się barwą, wyśpiewujące tę samą melodię.
Ściskające poduszkę dłonie rozluźniły się zupełnie, gdy radosne oczekiwanie przebiegło przez ciągnącą się całe lata świetlne więź.
— Już niedługo.
— Wiem.
Głos brzmiał szczęściem, więcej słów nie było potrzebnych, gdy śmiejąca się oranżem melodia przebiegła przez więź. Scaldor już kompletnie wyciągnął się na zbyt dużym, zbyt drogim łóżku, nie czując nawet krzty nostalgii na myśl, że oto wyciągał się na nim po raz ostatni.
Jego torba leżała już, spakowana i ukryta, czekająca na to, aż młodzieniec chwyci tanie, syntetyczne uszy, zarzuci ją na ramię i odejdzie w siną dal, zostawiając całe swoje życie i wykute przez rodziców przeznaczenie za plecami. Jego własne przeznaczenie, to, które od zawsze wypisane było we wnętrzu jego serca, mówiło coś zupełnie innego, wołając go ku bezkresowi gwiazd i miriadom planet, czekających tylko na to, by je ujrzeć. Już niedługo. To były już ostatnie godziny.
Odetchnął z ulgą, gdy drżenie silników przeszło przez kadłub promu, statek zawarczał błękitem silników manewrowych, unosząc się powoli z płyty lotniska. Scaldor wcisnął się gdzieś między tłum robotników opuszczających Mustafara, rezygnujących z pracy w hutach i orbitalnych kuźniach. Bo co prawda płaca była zacna, pozwalała odłożyć nieco kredytów, lecz warunki były ciężkie, zniszczyłyby każdego. Toksyczne powietrze, niemożliwy do wytrzymania żar i gorąc, do tego ciężki sprzęt i urazy, o które nie było trudno, mimo wszystkich tych podjętych środków ostrożności. Wypadki się zdarzały, w najbardziej nieprzewidzianych momentach, zupełnie tak, jakby planeta sama broniła się przed wydobyciem i podzieleniem się swym bogactwem z obłażącymi ją stworzeniami.
Gdy był młodszy i wydawało mu się mylnie, że z rodzicami da się jeszcze logicznie porozmawiać, starał się jakoś wpłynąć na ich politykę czerpania zysków z planety i najętych pracowników. Jego słowa nie miały jednak żadnego wpływu na decyzje, zostały wyśmiane i odrzucone jako dziecięce mrzonki i żarty, bo przecież nikt nie każe nikomu pracować w trujących oparach wypełniających hutę, wszystko to jest decyzją tych bardziej nieporadnych życiowo biedaków. Scaldor nie potrafił z tym dyskutować, jego serce wypełniło się żalem, dusza skuliła w poczuciu bezsilności. Dopiero rozmowa z jego Mistrzem uświadomiła mu, że nie każdą walkę ma szansę wygrać i że miecz czy słowo należy podnieść wtedy, gdy przychodzi na to czas. Rozmowa była dla niego trudną, jak wiele rozmów, które razem odbyli, lecz na końcu, tak jak zawsze, jego emocje łagodniały i wyciszały się, płonąc stabilnym ogniem, sprowadzając w jego wnętrze spokój.
Choć całe życie spędził w rozległych, klimatyzowanych pomieszczeniach, a na talerzu znajdowała się nie papka proteinowa, ale sprowadzane z innych planet egzotyczne składniki, Scaldor łatwo wtopił się w różnorodny tłum tych, których Mustafar w końcu się pozbywał. Zszargane, pracownicze odzienie, poznaczone tu i tam przetarciami i nadpalonymi pręgami, które wyszabrował parę tygodni temu, było na niego tak za duże, jak powinno być na młodym pracowniku. Włosy, które pół godziny przed odlotem sam próbował ostrzyc, odstawały we wszystkie strony, niedbale związane na karku, dopełniając obrazu człowieka, który ma na głowie rzeczy ważniejsze, niż dbanie o własny wygląd. Do tego jeszcze ciężkie buty robocze i ta bezkształtna torba, w tym samym typie, jaki można było kupić w dowolnym sklepie z używanymi rzeczami. Tylko oczy, jasne i błyszczące, pełne nadziei i radości, odróżniały go od wypalonych do reszty skorup pozostałych pasażerów.
Teraz została już tylko jedna rzecz – dotrzeć promem na miejsce, nim jego rodzice połapią się, że Scaldora nie ma nawet na planecie.
Silniki manewrowe zawarczały głośniej, ciąg wgniótł w siedzisko, gdy odpalił się główny silnik. Prom poleciał wyżej, przebijając się ponad ciemność spowijających Mustafar popielnych chmur. Wyżej i wyżej, minął orbitalną stację kontrolną, a potem gwiazdy rozmyły się w lśniące warkocze i statek wskoczył w nadświetlną. Scaldor uśmiechnął się.
W końcu wracał do domu.
Prom przysiadł ciężko na jasnej płycie lotniska, odetchnął zmęczeniem, wypuszczając kłęby pary z chłodnic, wygaszając w końcu silniki. Potężny właz rozwarł się z pełnym ulgi jękiem, opadł pochyłą rampą, wypuszczając z promu pasażerów.
Gęsty tłum podróżnych wylał się ze statku, rozproszył w stronę niskich budynków portu, szukając chwili przerwy i wytchnienia w podróży, nim minie czas postoju i trzeba będzie wrócić. Niewielkie, rolnicze Dantooine nie było celem dla większości podróżujących, stanowiąc jedynie mały przystanek między kolejnymi punktami długiej podróży. Bo i cóż można było robić na planecie, której większość porastały gęste trawy, a żyjąca wśród nich fauna niespecjalnie przepadała za przyjezdnymi?
Jednak to właśnie Dantooine było celem Scaldora, a gdy jego stopy dotknęły jasnej, ceramicznej płyty lądowiska, młodzieniec poczuł niewysłowioną ulgę i spokój, jaki opada serce, gdy wyczerpująca wędrówka wreszcie dobiega końca. Odłączył się od płynącej w stronę budynków ławicy podróżujących, skierował swoje kroki ku krańcowi lądowiska. Tam, gdzie ceramika przechodziła w zwykłą, nietkniętą niczym ziemię.
Nigdy wcześniej nie widział dzikich roślin. Cała jego wiedza o nich opierała się o to, co wyczytał z terminali, a i tego nie było wiele, bo po cóż mu jakiekolwiek rośliny, skoro całym jego życiem miał być metal. Widział je za to w wizjach, których tak wiele przekazał mu jego Mistrz poprzez ich biegnącą między galaktykami więź. Scaldor stanął na skraju ceramiki, popatrzył w trawy, zawahał się, jakby między jednym i drugim tkwiła jakaś przepaść. A potem gnany instynktem ściągnął te ciężkie, robocze buty, ściągnął syntetyczne skarpetki, i stanął bosą stopą wprost na gołej ziemi.
Była ciemna i żyzna, wilgotna wodą tętniącą pod powierzchnią planety, czystą i życiodajną. Trawy sięgały mu aż bioder, kołysząc się wraz z łagodnym wiatrem, pochylając ku ziemi, to znów wyciągając w stronę nieba. To zaś otwierało się bezkresem błękitu, tylko przy horyzoncie usianym drobnymi strzępkami białych chmur, płynącym w sobie jedynie znaną stronę. Wzrok Scaldora utonął na moment w tym bogactwie barw i doznań, tak odmiennych od krajobrazu Mustafaru, który witał go za oknem każdego dnia. A potem wzrok młodzieńca przebiegł w górę, ku zenitowi, skąd płynęły fale łagodnego, spokojnego ciepła.
Pierwszy raz zobaczył w ten sposób słońce. Mustafar krążył wokół gwiazdy, lecz wiecznie skryte w chmurach niebo zasłaniało je kompletnie, od czasu do czasu pozwalając niemrawym, czerwonym promieniom, przebić się częściowo przez tę popielną zasłonę, lecz nic więcej. Tu zaś, na Dantooine, słońce królowało na nieboskłonie, uśmiechając się do wszystkiego, co tu żyło. Pierwszy raz ogień nie był destruktywną siłą roztapiającą metal, parzącą skórę, wywołującą opary toksycznego gazu, lecz raczej płynącą z natury energią, pozwalającą roślinom rosnąć, wlewającą spokój w duszę i nadzieję w serce. Scaldor czuł, jak owa Moc krąży wraz ze wszystkim, co żyje, przepełnia każdy skrawek ziemi, jak oplata całą planetę, stanowiąc jedność z nią samą i ze wszystkim, co znalazło na niej dom. Aż zachłysnął się tym wrażeniem.
I wtedy poczuł coś jeszcze – obecność, dobrze znaną i wyczekiwaną, lecz teraz tak odmienną, gdy znajdowała się ledwie parę kroków dalej. Scaldor zamarł, odwrócił się.
Stał tam, obleczony w prostą, jasną szatę, z dłońmi schowanymi w szerokich rękawach i uśmiechem, łagodnym i kojącym, ozdabiającym młodą, pozbawioną skaz twarz. Zielone oczy, dziwnie fosforyczne, patrzyły na niego z czułością stęsknionego rodzica.
— Mistrz Macleod — powiedział młodzieniec, odwracając się mocniej.
— Ignis — odparł, a jego uśmiech tylko się poszerzył. — W końcu wróciłeś do domu.
Świątynie Jedi rzadko przyjmowały w swoje progi osoby dorosłe – szkolenie zaczynało się od wczesnego dzieciństwa, materiału było mnóstwo, a szkolenie tak naprawdę nie powinno nazywać się szkoleniem, tylko wychowaniem. Jednak przypadek Ignisa był odmienny, młodzieniec dzielił przecież więź z jednym z mistrzów Świątyni na Dantooine, a jego edukacja przebiegała osobnym trybem.
Jak naturalne były dla niego nauki.
Ignis miał wrażenie, że jego dusza i serce, tak długo zamknięte w ciasnych ramach życia na Mustafarze, w końcu osiągają kształt, który przeznaczony był im przy samym narodzeniu. Nie przeszkadzało mu, że tak wiele z zajęć odbywał wraz z sięgającymi mu pasa dziećmi. Wszystko to było w porządku, było naturalne, gdy słowa nauczycieli spływały w stronę jego serca sprawiając, że to rosło i przeobrażało się, przyjmując formę, która była dla niego właściwa.
Zapomniał o Mustafarze, zapomniał o własnych rodzicach i wszystkim tym, co definiowało jego stare życie. W całości teraz stał się częścią Dantooine, a jego pamięć nie sięgała poza moment, gdy postawił pierwsze kroki na ceramicznym lądowisku. To, co spływało z ust jego mistrzów, było prawem, a sześcienne holokrony, wypełniające bibliotekę, każdego wieczora przelewały dalszą wiedzę w jego chłonny umysł. Ignis susami przeskakiwał kolejne etapy nauki, niczym gąbka chłonął coraz bardziej skomplikowane przemyślenia i wytyczne.
Aż w końcu przyszedł czas próby.
Ignis stał u wejścia do jaskini, w jego dłoni połyskiwała pojedyncza pochodnia.
Każdy z uczniów w końcu przez to przechodził – zagłębiał się w świętej jaskini, szukając bezcennych, nasączonych Mocą kryształów, które mogłyby stać się rdzeniem nowego miecza świetlnego. Wołały one młodych uczniów, szeptały do nich, lecz kryształy miały strażników – ślepe kinrathy, zamieszkujące święte jaskinie, niepozwalające nikomu na to, by zagłębić się w labiryncie kamiennych korytarzy. Lecz uczniowie Jedi nie byli po prostu kimkolwiek, a ich dłonie, nawet puste, nigdy nie były bezbronne.
Mogli zabrać z sobą jedną rzecz. Większość uczniów wybierała jakiś rodzaj broni – w końcu strzał z blastera albo cięcie wibroostrza mogło położyć kinratha trupem. Stworzenia te, choć podobne ni to pająkom, ni to skorpionom, ginęły od wystarczająco silnego uderzenia, jak każda żywa, istota krwawiąc i zwijając się z bólu od trafienia. Mimo to Ignis postanowił nie brać z sobą żadnej broni, całkowicie ufając Mocy i swej własnej zdolności do posługiwania się nią.
Tamtego dnia odwrócił się, spojrzał na Mistrza Macleoda. Posłał mu uśmiech, rozpalił swą pochodnię i wkroczył w przytłaczającą ciemność świętych jaskiń.
Ciemność zimnego, wilgotnego kamienia, otoczyła go w okamgnieniu. Wystarczyło skręcić może dwa razy, by światło dnia zniknęło kompletnie, ustąpiło zacieśniającemu się z każdej strony mrokowi. Ignis uniósł latarnię wyżej.
Kamiennie ściany, coraz mocniej zaciskające się wokół niego, zaczęły broczyć pajęczą nicią, zwieszającą się wpierw z sufitu, potem oblepiającego ściany, płożącego się gdzieś na posadzce. Ignis zwolnił, opuści pochodnię, zamyślił się.
O swych wnioskach z wizyty w świętych jaskiniach nie wolno było rozmawiać, nie wolno było się nimi dzielić, toteż starsi uczniowie nie byli mu pomocą w przygotowaniu do tej ważnej próby. Lecz Ignis wystarczająco długo słuchał swych mistrzów, wystarczająco długo nasiąkał ich słowami, by być w stanie znaleźć drogę, nawet, gdyby miała być trudna i kręta, a jeśli coś miało stanąć na jego drodze, potrafił sobie z tym poradzić. Tak przynajmniej sądził.
Krok za krokiem, każdy prowadził go głębiej w stronę serca jaskiń, na poszukiwanie kryształu, który miał się stać sercem jego miecza świetlnego. Ignis słyszał na granicy duszy to ciche wołanie, kryształ był gdzieś tu i chciał dać się znaleźć. Lecz mieszkańcy jaskini? Ci widzieli młodzieńca jako zagrożenie.
Krok za krokiem, krok po kroku i…
Kinrath pojawił się znikąd. Segmentowane kończyny zadrobiły po posadzce jaskini, odwłok zadrżał, jadowy kieł obnażył, gotów do ataku.
Ignis przypomniał sobie, że stwory były ślepe, lecz wrażliwe na dźwięk. To on był całym ich światem, pozwalając na komunikację ze wszystkim wokół, pozwalając im widzieć, choć wokół panowały nieprzeniknione ciemności, a światło dnia nie sięgało tak głęboko pod powierzchnię ziemi. Inni uczniowie wspominali, że intensywny hałas powodował u kinrathów ból, że stwory uciekały, gdy tylko ktoś zaczynał wrzeszczeć, nie potrafiąc zdzierżyć głośnego, agresywnego dźwięku.
Głos Ignisa kruszył skały, tego młodzieniec był pewien, widząc swe osiągnięcia podczas zajęć. Lecz z jakiejś przyczyny nie chciał uciekać się do tej właśnie metody, nie zamierzał ranić kinrathów, których jedynym grzechem było to, że mieszkały w jaskiniach uznawanych przez Jedi za święte.
Chciał przejść nieniepokojony, lecz kinrath pojawił się znikąd.
Arachnoid zamierzył się na niego kolcem, jad zalśnił na końcu ostrza. Ignis zaś sięgnął umysłu istoty, dotknął przepełnionego strachem mózgu, próbował go uspokoić. I choć kinrathy, z natury ślepe, nie znały czułego blasku słońca i tej uspokajającej barwy oranżu, potrafiły jednak zrozumieć uczucia i odczytać mieszkające na dnie serca intencje. Ignis sięgnął pokładów emocji drzemiących w jego duszy, przelał łagodny, czuły oranż w stronę kinratha. Ten zawahał się.
— Nie chcę twojej krzywdy — powiedział miękko uczeń. — Proszę, pozwól mi przejść.
Kinrath znów zadrobił segmentowanymi odnóżami, tym razem inaczej, lecz w końcu przeszedł w bok, odsłaniając dalszy korytarz. Ignis uśmiechnął się, posłał wdzięczność w stronę istoty.
Tak samo postąpił z każdym ze stworów, który zagrodził mu drogę, broniąc złożonych jaj. Ignis nie chciał krzywdy młodych, nie chciał cierpienia kinrathów. Był tu jedynie po kryształy, rosnące wśród przepełnionych Mocą skał, stanowiące doskonały materiał dla mieczy świetlnych. W końcu jego słowa przestały wystarczać, lecz Ignis podzielił własne serce z arachnoidami, te zaś, poruszone emocjami, których nie potrafiły nazwać, same poprowadziły go ku najgłębszym poziomom świętych jaskiń. Młodzieniec uśmiechał się, gasząc w końcu swą pochodnię. Nie potrzebował wzroku, nie potrzebował niczego – sam słuch i emocje, płynące od tych żywych istot, były dla niego wszystkim, co zastępowało mu każdy ze zmysłów. Widział uszami kinrathów, czuł ich odnóżami, czuł sercami. Był jedynie elementem pradawnej przyrody, naturalnym i niewzruszonym, wiecznym, mimo upływającego czasu.
Kompletna ciemność jaskini rozbłysła melodią wołającego go kryształu. Moc prowadziła go za rękę, on zaś pozwolił się prowadzić, otwierając własne serce, ufając całkowicie, sprawiając, że myśli kompletnie rozsypały się i zespoliły z nienazwanym. Młodzieniec, niczym w transie, przyklęknął przy skupisku kryształów, sięgnął dłonią ku jednemu z nich, ten zaś pękł, został w szukającej go dłoni, jakby właśnie ona była tym ostatecznym, przeznaczonym jemu miejscem. Jaskinia zalśniła łagodnym oranżem.
Ignis wziął ze sobą wszystkie metalowe części, których jego miecz by potrzebował. W jutowej sakwie tkwiła obudowa, tkwiły wszystkie śrubki i przewody, potrzebne ku temu, by miecz zalśnił Mocą i energią. Lecz brakowało w nim kryształów, te zaś, tknięte szczerą duszą i jej blaskiem, odpowiedziały na pradawne wezwanie.
Młodzieniec sam nie wiedział, co się wydarzyło i dlaczego – podczas zajęć tłumaczono mu, jak stworzyć miecz, jak krok po kroku zmusić destruktywną wiązkę, by przybrała formę eleganckiego ostrza, leczy gdy jemu przyszło do tego, by w końcu tego dokonać, umysł wyłączył się kompletnie, podążając za instynktem. A raczej za tym, co przeznaczone było duszy.
W ciemnościach świętej jaskini w końcu rozległo się to charakterystyczne brzęczenie, zaś przywołane ostrze miało ciepłą, łagodną barwę, gdzieś między słonecznym złotem a letnim oranżem. Ignis uśmiechnął się. W końcu jego dłonie dojrzały do tego, by dzierżyć prawdziwy, zrobiony przez niego miecz świetlny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz