16 listopada 2023

Od Ignisa - Muzyka [AU]

— Dobra, Zapałka…
— Nie nazywaj mnie tak.
— …rusz się, bo nie mamy całego dnia.
Ignis, będąc bardem, większość życia spędził wśród romantycznych ballad wysławiających odwagę i szlachetność służących królowi paladynów. Ich umiejętności bojowe nie miały sobie równych, bez strachu szarżowali oni na smoki, stanowiąc zbrojne ramię opierające się siłom chaosu. Tarcza dla słabszych, głos uciemiężonych i wzór do naśladowania. Zdrój rycerskich cnót.
— No kurwa, chłopie! Bierz się do roboty! Jak ten miecz trzymasz?
Dante stał na ich improwizowanym placu treningowym, trzymając w dłoni swój miecz, zabezpieczony magią przez Seymoura tak, by syren nie odciął Ignisowi głowy pierwszym swoim ciosem. Genashi zajął pozycję naprzeciwko, dzierżąc w dłoniach wystrugany z drewna miecz, dzieło Virgila, które Seymour również magicznie zabezpieczył i wzmocnił, by stanowiło dobrą broń treningową, zdolną oprzeć się nadludzkiej sile paladyna.
— Tak, jak mnie nauczyłeś, cymbale.
— Ja cię nie uczyłem stać jak kołek w płocie. Ugnij te chude nogi, zasłoń się tym mieczem! Masz być skałą, tak się przed dzieciakiem z procą nie obronisz! Co, zero żaru w środku?
Lekcje walki mieczem szły wyboiście i opornie, lecz Ignis musiał wbrew sobie przyznać, że skutecznie. Syren klął na niego, kazał każde cięcie powtarzać do skutku, a na sparingu nie miał dla barda litości, skazując go na to, by po każdej takiej sesji mężczyzna musiał leżeć plackiem, poddając się leczącej magii Ioannisa. Niewidomy kleryk kręcił głową, przesuwając smukłymi dłońmi ponad wykwitającymi na ciele genashiego siniakami, wzdychał nad nadwyrężonymi stawami i uciskał lekko mięśnie, szukając skrytego w nich bólu i obrażeń. Lecz gdy Ignis dźwigał się ciężko z prowizorycznej leżanki, sięgał po swą wielokrotnie cerowaną, wytartą po brzegach koszulę, Ioannis wspominał, że jego ciało się zmieniało, że Ignis powoli przestaje wyglądać, jak zagłodzony worek kości.
Odkąd Seymour i Arieth dołączyli, wiodło im się znośnie, wpadało więcej monet, trochę lepiej jedli. To wcale nie dlatego, że od tamtego dnia, gdy na ich drodze stanął Dante, stołowali się razem z tym przeklętym karpiem w drogich karczmach, gdzie dało się wyspać w puchu i zeżreć całego pieczonego dzika. Totalnie nie dlatego. Poza tym nie poruszali się już z buta, nie musieli dźwigać wszystkich swych bagaży. Skąd Dante wytrzasnął dla nich konie, Ignis po prostu nie wnikał, zresztą – sam Dante mówił, że ma dość czekania, aż reszta ekipy nadąży za jego rumakiem i że łażą jak banda ślimaków.
— Niedobrze mi, jak na ciebie patrzę, Zapałka. Nie napierdalałeś mieczem aż tyle dzisiaj, nie masz prawa być zmęczony — burknął syren. — Cały twój trening to moja rozgrzewka, cieniasie! Wyżej ten miecz unieś. Wczoraj jeszcze, kurwa, potrafiłeś!
— Słownictwo to masz równie dobre, co świniopas. Przy swoim księciuniu też się tak odzywasz?
Syren zmrużył oczy, coś w jego postawie się zmieniło.
— Od księcia, to ty się odpierdol, Zapałka.
Stojący nieopodal Raam obserwował te przepychanki słowne z umiarkowanym zainteresowaniem.
— No będziecie się w końcu napierdalać, czy nie? — Rosły barbarzyńca niecierpliwie skrzyżował ramiona na piersi.
W końcu się napierdalali.
Dante ruszył bez ostrzeżenia, miecz pomknął krótkim łukiem, w ostatniej chwili ostrze skontrował Ignis. Ramię zdrętwiało od siły uderzenia, przykre mrowienie przebiegło aż do łokcia. Paladyn się nie pierdolił, jak zwykle zresztą, genashi odskoczył na bezpieczną odległość. A przynajmniej tak się mu wydawało. Syren dopadł w okamgnieniu, tą wampirzą szybkością nadrabiając ledwie wyszarpany dystans. Kolejne miażdżące cięcie, Ignis aż ugiął się od siły ciosu.
— Pojebało cię?
— Nie popłacz się, Zapałka.
Ciosy spadały, Ignis ledwie parował, cofając się pod naporem, wciąż starając się odeprzeć jakoś nacierającego syrena.
— Co, faja zmiękła?
— Pierdol się.
Raam zaśmiał się tubalnie, widząc, jak Ignis w ostatniej chwili reaguje na kolejne pchnięcia i cięcia miecza, nie będąc w stanie nawet wyprowadzić kontrataku.
— Rusz tym sfajczonym łbem, kmiocie!
Guzik to dało, Ignis w końcu potknął się o własne nogi, gruchnął na ziemię, zamarł, gdy ostrze miecza przylgnęło do gardła. Paladyn skrzywił się.
— Żadnej laski nie poderwiesz na bycie pierdołą, Ignis. — Mężczyzna opuścił miecz. — Który seksiak leży i czeka, aż go pozbierają?
Genashi hardo pokazał mu środkowy palec, Dante parsknął śmiechem, wyciągnął do niego dłoń.
— Wstawaj, kmiocie, zaczynamy jeszcze raz.


Wieczór zastał ich w szczerym polu. Mieli trafić do jakiejś karczmy, ale albo jeden z drugim pobłądzili, albo coś się musiało wydarzyć, bo w pewnym momencie i Vi z niezrozumieniem popatrywał na mapę, to znów na tereny wokół.
— Wydawało mi się, że powinniśmy minąć już wioskę, a tymczasem wokół same puste pola… — powiedział niepewnie. — Za młynem w prawo, na północ… Przecież młyna bym nie przegapił.
— Jutro się tym zajmiemy, dzisiaj jest już za późno i Zapałka leci z siodła.
— Wcale nie lecę z siodła.
Arieth zbliżył się do kłócącej się grupy, zmiennokształtny popatrzył bystro to na jednego, to na drugiego.
— Jutro mogę spróbować zrobić zwiad. Nie mogliśmy odejść aż tak daleko, ta wioska musi być gdzieś w pobliżu.
— O, dobry pomysł — wtrącił Raam. — A teraz się rozpakujemy i coś zjemy. Nie można tyle jechać o głodnym pysku.
— Mam jakieś złe przeczucia — mruknął Seymour, marszcząc brwi, ale jego słowa utonęły w ogólnym gwarze rozkulbaczania koni, rozstawiania obozowiska i wkurwiającego Ignisa Dantego.
Mężczyźni w końcu zalegli wokół wesoło trzaskającego ognia, uporali się z przydziałową częścią zapasów, zainteresowali wiezionym alkoholem. Poleciało parę kubków, rozmowa stała się głośniejsza i bardziej żywiołowa, zapomniano o zmęczeniu i tym, że następnego dnia będą musieli zacząć od szukania drogi.
— Dante, bo ty nie masz za chuja… polotu i kraety… kreatywności — burknął Ignis, kolebiąc się na jakimś pniaku.
— Mówi spalony brykiet, który nigdy się nie umył.
— Co ma… — Ignis zamyślił się na moment — …sernik do bukłaka?
— Oho, komuś już styka tego picia — mruknął Raam, sięgając po trzymany przez genashiego kubek. Ignis nie dał go sobie zabrać, pogonił asurę pijackim „Szoo, do ch-chuja!”. Barbarzyńca tylko pokręcił głową.
— Zapałka, jak chcesz komuś pocisnąć, to chociaż wymyśl jakieś argumenty, a nie że brak polotu i kreatywności, i tyle. Wysil się trochę. Bardziej, niż na sparingu.
Ignis rzucił mu gniewne spojrzenie.
— Właśnie, sparing. Bo ty w kółko… szo szamo mówisz… norrrrmalnie z tych twoich bieda-tekstów to… piosenkę można ułożyć. — Spojrzenie genashiego jakoś tak rozmyło się nieprzytomnie, przebiegło nad ogniskiem, poleciało w stronę lutni. — Piosenkę…
Seymour westchnął, sięgnął po lutnię, podał ją Ignisowi. Ten w końcu dał sobie zabrać alkohol, wymienił kubek na ukochany instrument. Ułożył go na kolanach, zbyt gwałtowny ruch go przeważył, genashi radośnie zleciał z pniaka, wyłożył się gdzieś w ściółce, prezentując wszystkim podeszwy butów. Nie przejął się.
— Ja pierdolę — parsknął Dante. — Zapałka, żyjesz?
— Zawrzyj ryj! — Ignis uderzył w struny. — Będę, kurwa, śpiewał!
Poleciały pierwsze akordy, zupełnie składne i czyste, Ignis odezwał się, tym razem nie plącząc słów ani sylab.
Brać się do roboty, wroga bić już czas! — Zaczął, podrygując stopą w powietrzu. — Widzę zamiast wojów, mnóstwo ciap wśród was!
— Jak Dante, tylko z polotem i kreatywnością.
— Zamknij się.
Takiej bandy nikt nie zlęknie się! Zadrżyjcie więc na dźwięk tych słów: wojów z was wkrótce sam zrobię znów!
Virgil parsknął śmiechem, sięgnął po niedojedzony kawałek chleba.
Z wierzchu masz być skałą, ma się żar w niej tlić! Każdy bój zwyciężysz; zawsze tak ma być!
— Żebyś ty jeden, Zapałka, zwyciężył…
Dziś, gdy widzę was, niedobrze mi, lecz wytężcie wreszcie słuch: wojów z was wkrótce sam zrobię znów!
Palce genashiego przebiegły gładko po gryfie, melodia rozwinęła się, trzasnęły iskry w ognisku. Płomieniste crescendo poprowadziło ku refrenowi.
Silny bądź! Musicie być jak szalona rzeka, jak tajfun, który obali mur! — Głos mężczyzny zabrzmiał rozkazem. — Silny bądź! A równocześnie tak tajemniczy, jak księżyc co wygląda tu zza chmur!
Zamknięta w słowach magia wlała się w serca zebranych wokół ogniska mężczyzn, niemal słychać było rwący prąd rzeki, gniew potężnego tajfunu. Akordy zalśniły księżycowym światłem, płonąc, zagrzewając do boju, budząc w duszy niegasnący żar. Wypalały w głębi umysłów ślad, zostawiały pokłady siły, które miały zbudzić i rozpalić się na nowo, gdy przyjdzie czas próby.
W końcu bard umilkł, po chwili odezwało się ciche pochrapywanie. Dante przez moment obserwował wciąż widniejące nad pniakiem stopy.
— Co by go musiało trafić, żeby nie dał rady zaśpiewać?
— Chyba śmierć we własnej osobie — mruknął Raam.
Ignis chrapnął nieco głośniej, dłonie nawet na moment nie puściły lutni.


Maleńki piecuszek wylądował na ziemi, krótkie pyk i Arieth stał przed resztą drużyny w swej ludzkiej postaci. Minę miał nietęgą.
— Bardzo się zgubiliśmy? — spytał Virgil, nerwowo mnąc w dłoniach skraj mapy.
Zmiennokształtny pokręcił głową, lecz na jego twarzy widać było posępne napięcie.
— Jesteśmy… prawie w dobrym miejscu — powiedział ostrożnie.
— To znaczy? — ponaglił Dante, marszcząc brwi.
— Wioska jest… była… kawałek tam. — Arieth wskazał dłonią.
— Była?
Wzrok zmiennokształtnego przybrał smutne, przepraszające zabarwienie.
A potem Arieth opowiedział o spalonych chałupach, o młynie, który zniknął na wzgórzu, o zatartych ścieżkach i przyrodzie, która powoli brała w posiadanie ludzkie siedziby. Nie był w stanie stwierdzić, co zmazało wioskę z map, co przegoniło stamtąd ludzi, lecz napięcie malujące się na twarzy Dantego było wystarczająco wymowne.
Syren był oszczędny w słowach, lecz w końcu podzielił się wiedzą, którą dysponowali tylko najbliżsi ludzie najwyżej postawionych osób.
W całym królestwie coraz częściej dochodziło do ataków na ludzkie siedziby, bezbronni cywile po prostu znikali, a na miejscu zostawały tylko spalone resztki chałup i ślady zaciętej walki. Nie udało się jeszcze stwierdzić, czy ataki te były skoordynowane i co w ogóle zagięło parol na całe królestwo, a może Dante postanowił się tym nie dzielić, lecz humor całej drużyny wyparował, pozostała tylko posępna cisza. Z ciężkimi sercami podjęli swą podróż, z każdym dniem coraz bardziej zbliżając się do celu swej podróży.


Do stolicy było coraz bliżej. Ignis był przekonany, że tam ich wesoła inaczej kompania w końcu się rozpadnie – Vox pójdzie w swoją stronę, próbując swego szczęścia tu i tam, Dante zaś zabierze się razem z Virgilem na zamek, gdzie czekały na niego jego prywatne kwatery. Czempion księcia Bashara, jeden z najbardziej znanych paladynów królestwa, zwycięzca licznych turniejów, pewnie miał wyrko większe, niż ta wieloosobowa izba, w której najczęściej nocował Ignis razem z chłopakami. Bard czuł, że będzie mu brakowało ich złotej rybki, płacącej za wszystko z tej przepastnej sakwy złota. Na pewno nie będzie mu jednak brakowało towarzystwa wkurwiającego syrena.
Wesoła kompania minęła bramę miejską, pogrążyła się w gwarze i chaosie stolicy. Miasto tętniło życiem, tak jak zawsze, drażniąc nos mnogością zapachów, uszy zaś chaosem dźwięków. Ludzie gdzieś spieszyli, ktoś się z kimś wykłócał, gdzieś bawiły się dzieciaki, kto inny zachwalał swój towar, rozłożony wprost na jakimś kocu, na ulicy. Budynki stanowiły przekrój przez wszystko, od zakładów rzemieślniczych, które widziały już lepsze czasy, przez jakieś nowopowstałe kamienice, aż po wystawne sklepy, w których kupić można było egzotyczne dobra. Krok za krokiem, zbliżali się do górującego ponad miastem zamku, do twierdzy władcy, którego słowo było prawem aż do samych granic kraju.
Ignis ściągnął wodze wierzchowca.
— To co, Karpiu. Tu się rozstajemy? — spytał, popatrując na paladyna.
Ten uśmiechnął się wkurwiająco.
— Rozstajemy? Pojebało cię, Zapałka. Z każdej podróży przywożę księciu jakąś pamiątkę, a co będzie lepsze, niż banda śpiewających klaunów. — Dante zwrócił rumaka w stronę zamku. — Chodź, będziesz pajacował na dworze. Jak ja musiałem słuchać twojego miauczenia przez całą drogę, to niech szlachta też się trochę pomęczy.
Oczywiście, że Ignis protestował, obrzucając syrena wyzwiskami, w towarzystwie śmiechów i żartów reszty drużyny, lecz w końcu dał się zawlec w stronę kamiennej twierdzy, marszcząc brwi przez cały czas. Nie po to przecież opuścił posiadłość swych rodziców, by znów dać się zawlec między szlacheckie gęby. Lecz Ignis nie miał wiele do gadania w tej materii, i nim się obejrzał, przekraczał już bramę królewskiej warowni. Pięknie.


— Widzisz, Zapałka…
— Nie nazywaj mnie tak.
— …jak cię trochę ogarną, to nawet nie wyglądasz jak wywłoka.
Ignis prychnął, wywrócił oczami.
Jasne, że w królewskim zamku zadbali o jego wygląd. Zadbali o wygląd całej muzycznej kompanii, zapewniając ładne odzienie, balię z mydlinami i strzyżenie przydługich kłaków, o które nie dało się zadbać w podróży. Ioannis zawsze miał w sobie ten specyficzny rodzaj zamyślonej gracji, charakteryzujący ludzi wiary, lecz gdy prosty strój zastąpiły dobrze skrojone szaty, ludzie z uśmiechem rozstępowali się przed nim, niektórzy zagadywali, prosili o poradę. Raam przestał straszyć swą sylwetką wszystkie damy dworu. Chaos bujnej czupryny i zapuszczonej brody zastąpiła szykowna, modna obecnie fryzura, a wiecznie odsłonięta pierś i egzotyczna przepaska biodrowa ustąpiły miejsca sprytnie udrapowanej szacie, zasłaniającą niestosowną nagość i jednocześnie podkreślającą tężyznę fizyczną asury. Seymour zawsze wyglądał jak panicz z dobrego domu, którego przeznaczeniem były coroczne inspekcje ziem dokonywane z grzbietu starannie wyczesanego rumaka, zaś ten szafirowy dublet ozdobiony srebrnymi półksiężycami, leżał na nim tak, jakby mężczyzna się w nim urodził. Arieth też nie przypominał już znalezionego gdzieś przy drodze, na wpół dzikiego zmiennokształtnego – mężczyzna mógł z powodzeniem uchodzić za jednego z nadwornych uczonych, z tym swoim bystrym spojrzeniem i nienagannie utrzymanym odzieniem.
Ignis wzdychał na te wszystkie zabiegi, wychodząc z założenia, że żadna ilość starań i prac nie sprawi, że jego muzyka zacznie lepiej brzmieć, a to było jego jedyną kartą przetargową. Syren nalegał jednak, że szata zdobi człowieka, Ignis zaś nie miał wystarczająco dużo siły przebicia na dworze, by nie dać się rozstawiać po kątach kolejnym stylistom i służącym.
Wydawało mu się, że jedyne, do czego Dante postanowi go zmusić, to śpiewanie dla szlachty na jakiejś uczcie, jednak na tym pomysły obłąkanego syrena się nie skończyły. Wpadł na taki, po którego usłyszeniu Ignis zaniemówił na dłuższy moment.
— Teatr teatrem, ale nie jestem zainteresowany — powiedział, Dante zaś tradycyjnie miał to w dupie.
— Nie pierdol, Zapałka. Pójdziesz, popatrzysz, może coś dotrze do tego twojego spalonego łba.
Oczywiście, że genashi próbował protestować, lecz na niewiele się to zdało, gdy syren po prostu robił co chciał i zwyczajnie usadził go pewnego wieczoru w rzędach teatralnej widowni, zmuszając do obejrzenia spektaklu, na który Ignis zdecydowanie nie miał ochoty.
Wyfiokowani szlachcice tłoczyli się wokół, szukali swoich miejsc, rozmawiali o czymś ściszonymi głosami. Sam Ignis nie przepadał za byciem w tłumie, a na pewno nie lubił towarzystwa możnych. Od razu wracał myślami do czasów dzieciństwa, gdy plany rodziców były jedynymi słusznymi, a młody genashi nie mógł nawet zdecydować o tym, co tamtego dnia założy. Siedział poirytowany, woląc raczej spędzić ten czas grając na swej lutni albo siedząc z chłopakami, bo odkąd dwór przyjął ich w swe progi, Vox Metallica nie mieli wiele czasu, by po prostu pobyć razem, oddać się muzyce.
Próbował coś zagadać do Dantego, powkurzać trochę syrena, bo skoro on był tu wbrew woli, to czemu niby miałby dać paladynowi dobrze się tu bawić. Dante wydawał się jednak cudownie niewzruszony, obojętny na zaczepki genashiego, gdy jego wzrok co i rusz uciekał ku książęcej loży. Ignis westchnął. Zapatrzył się w końcu na purpurowe kurtyny, na zdobiące je frędzle i rzeźbione zdobienia wokół sceny, podkreślone ładnie złotem i emalią, myśląc o tym, jak bardzo nie chce tutaj być.
Jak szybko zmienił zdanie.
Kurtyna podjechała w górę, ukazała się pierwsza scena. I pierwsza aktorka.
Ignis kojarzył ją mniej więcej, lecz widział ją z daleka, jak krąży wokół Dantego, wywołując na jego twarzy ten wkurwiający, pogodny uśmiech. Z odległości Ignis nie zdążył się jej przyjrzeć, nie zwrócił specjalnie uwagi, biorąc ją po prostu za jedną z nieprzeliczonej rzeszy dwórek. Lecz teraz, gdy rozbrzmiała muzyka, gdy usłyszał jej głos i mógł skupić się bardziej na twarzy, coś poruszyło się w piersi, rozlewając ciepłem i łagodnym światłem. Emocje malujące się na twarzy kobiety zmieniały się jak w kalejdoskopie, porywając widzów w wir przedstawionych wydarzeń, pozwalając im poczuć dokładnie to, co czuła przedstawiona przez nią postać. Ignis zatracił się w przeżyciach, a wzrok wodził za jedną tylko postacią.
Dante sam uniósł brwi, widząc, jak siedzący u jego boku mężczyzna wypręża się na siedzisku, z zapałem śledzi wzrokiem wydarzenia na scenie. Ignis niby burczał i narzekał, ale teraz siedział grzecznie, nie odrywając wzroku od Maeve. Kolejne sceny przepływały, Ignis zaś nie zwracał wielkiej uwagi na kwestie pozostałych aktorów, wodząc wzrokiem za jedną tylko osobą, wzdychając z rozczarowaniem, gdy tylko musiała zniknąć za kulisami i uśmiechając się, gdy pojawiała się w świetle lampionów. Uwaga genashiego ten jeden raz skupiła się na czymś kompletnie innym, niż tylko na muzyce. Syren uśmiechnął się.
— No kurwa, niemożliwe — mruknął pod nosem Dante, kręcąc głową w zadumie.


Skoro Dante musiał słuchać jego miauczenia, inni też musieli.
Ignis czuł lekkie podenerwowanie, wychodząc na scenę przed możnymi, lecz na zewnątrz starał się pozostać neutralny, nieprzejęty statusem swych słuchaczy. Gdyby się zastanowić, przecież nie odstawał od nich urodzeniem, a jego zwyczajowa aparycja była wynikiem wyboru, świadomego porzucenia konwenansów, na rzecz życia zgodnie z tym, co dyktowało serce. Lecz wśród jego słuchaczy nie były tylko osoby równe mu stanem. Był jeszcze ktoś. I wcale nie chodziło o księcia Bashara, którego obecność na koncercie wywołała poruszenie wśród dworaków, a na pewno sprawiała, że pewien wkurwiający syren robił się nadaktywny. W końcu książę nie zaszczycał swą obecnością jakichś poślednich wydarzeń kulturowych, wysoko ceniąc swój czas i uwagę, lecz skoro sir Dante polecił występ zagarniętych z traktu muzyków, przyszły władca postanowił poświęcić im nieco uwagi. I nie chciał się rozczarować.
Stanęli na scenie, Ignis potoczył wzrokiem wśród swej publiczności.
Sala tonęła w przyjemnym, kameralnym półmroku, który pozwalał ludziom skupić się na występie i zanurzyć w graną przez nich muzykę. Dworacy zasiadali przy zastawionych bogato stołach, z lekkim znudzeniem popatrywali na bardów. Lecz Ignis szukał jednego tylko spojrzenia, a gdy je znalazł, dech uwiązł w piersi, dłonie zamarły na gryfie. Genashi uśmiechnął się bezsensownie, usiłując odnaleźć palcami struny, a duszą właściwy rytm. Śmierć mogła przeszkodzić mu w graniu, lecz okazało się, że i inna siła sprawiała, że myśli się mieszały, a melodia, którą miał zagrać, rozsypywała się w chaotyczny dźwięk. Ignis nabrał tchu, zebrał się w sobie, odnalazł pokłady odwagi i uczuć. Pierwsze akordy zabrzmiały, muzyk zakołysał się lekko, zjednoczył z dźwiękiem i płynącymi z nim uczuciami. Wspomniał na nauki swego mistrza i na tym, jak mówił mu, że największą siłą barda jest jego szczere, nagie serce. Jeszcze parę dźwięków, akordy ucichły, przygotowując się na słowa.
Jak mam jej wyznać miłość, jak wytłumaczyć mam — zaczął Ignis, początkowo cicho, nieśmiało, rozsnuwając dźwięki wokół. — Kim jestem co się stało. Nie wiem; co robić nie wiem sam.
— Jebany, z grubej rury leci — mruknął do siebie Dante, obserwując występ Voxa. Siedzący obok Vi popatrzył na niego ze zdziwieniem.
— Kto leci?
— No przecież, że nie Seymour.
Tymczasem zaś Ignis odzyskał werwę, odzyskał moc.
Miłość rośnie wokół nas, w spokojną jasną noc. — Głos zabrzmiał uczuciem. — Nareszcie świat zaczyna w zgodzie żyć, magiczną czując moc.
Wzrok Ignisa spoczął na Maeve, jej właśnie szukając w mroku sali, tylko z nią dzieląc się żarem serca. Ogień sam wlał się w kolejne wersy, pobudzając je do życia, przekazując to, co leżało na dnie duszy, nie odważając się wychynąć z bezpiecznego schronienia piersi. Jak Ignis jeżył się na rozmowy o uczuciach, tak w słowach pieśni obnażał swoje serce, to zaś lśniło żarem, płonęło uczuciem, między wierszami śpiewając dla jednych tylko uszu. Iskry spłynęły ze strun lutni, blask zatańczył w oczach, emocje rozwinęły się niczym gorejący pożar, a muzyka zawrzała rozpalonym światłem. Możni, najczęściej chłodni i relatywnie obojętni na muzyków znikąd, tak teraz porzucili swe rozmowy i talerze, w całości skupili się na dźwiękach. Odpłynęli, pozwolili się porwać piosenkom, pozwolili się ponieść emocjom, nawet, jeśli emocje te nie były przeznaczone tylko dla nich.
W końcu jednak utwór przeminął, możni poczęli klaskać. Ignis zaś przemknął wzrokiem ku konkretnej osobie, w modrych oczach szukając potwierdzenia, że ten głos i słowa miłe były sercu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz