TW: pedofil.
Szli przez las, Radagast intensywnie rozglądał się za króliczkiem.
— Heeej! Króliczku! Gdzie jesteś! — zawołał, starając się jednocześnie znaleźć zagubionego zwierzaka, jak i zjeść swoje lody. Zwrócił się do mężczyzny. — A jak właściwie nazywa się pana króliczek?
— Nazywa się em… Puszek. Tak, właśnie tak się nazywa. Puszek. Bo jest taki hm… ładny i puchaty.
— To bardzo ładne imię — odparł Radagast, wyobrażając już sobie puchatego, białego króliczka. — Proszę się nie martwić — pocieszył nieznajomego mężczyznę — na pewno się znajdzie. Skoro jest biały, będzie go dobrze widać w leśnej ściółce.
Radagast skręcił w głąb lasu. Jakoś tak nie przypominał sobie, by kiedykolwiek szedł akurat tą ścieżką. I o ile wcześniej mijali jeszcze osoby z psami albo z wózkami z dziećmi, tak teraz ścieżka pustoszała, wokół unosił się głównie śpiew ptaków.
— Może schował się gdzieś tutaj — powiedział mężczyzna, widząc, że Radagast zwalnia. — Tu jest ciszej, czułby się bezpieczniej.
Brzmiało logicznie, więc chłopiec skinął głową, kończąc swojego rożka, przyspieszył nieco tempo, rozglądając się wśród krzaków.
— Nigdy tu nie byłem — przyznał w końcu. — Nie zgubimy się?
— Pewnie, że nie — odparł nieznajomy. — Ja tu często chodzę, znam każdą ścieżkę jak własną kieszeń.
Zapewnienie przypieczętował pogodnym, uspokajającym uśmiechem, więc Radagast nie wątpił już w jego słowa, nie martwił się tym, jak wróci do domu, skupił się tylko na króliczku.
— Heej! Puszek! Gdzie jesteś? — zawołał, składając dłonie w trąbkę.
— Wiesz — odezwał się nagle mężczyzna. — Może być tak, że Puszek, skoro nie mógł mnie znaleźć, to wrócił już do domu.
Radagast przystanął, popatrzył na mężczyznę ze zdziwieniem.
— Tak kompletnie sam?
Ten skinął głową.
— Tak, kompletnie sam. Widzisz, mam w domu bardzo dużo króliczków i pewnie Puszek już sam znalazł tam drogę… Chciałbyś może mnie odwiedzić? — Uśmiech się poszerzył. — Zobaczyłbyś Puszka i wszystkie moje króliczki. Na pewno byłyby bardzo szczęśliwe, mogąc cię poznać.
Radagast zastanowił się chwilę – rodzice mówili, żeby pod żadnym pozorem nie chodził z obcymi do domu, ale mówili też, by z nimi nie rozmawiał, a Radagast właśnie porozmawiał i nic złego się nie wydarzyło. Poza tym wizja domu wypełnionego uroczymi, hasającymi wszędzie króliczkami, była naprawdę zachęcająca i młody czarodziej poczuł, że nie jest w stanie się opierać, nawet, gdyby chciał.
— Dobrze, to możemy pójść do pana do domu.
Wyraz twarzy nieznajomego dało się opisać raczej jako wyszczerzone zęby, nie zaś uśmiech. Mężczyzna wyciągnął dłoń do Radagasta.
— W takim razie…
— Stać!
Radagast obrócił się – na ścieżce, którą tutaj przyszli, stała jakaś dziewczynka. Ciemny kucyk zebrany miała wysoko, a spodenki przypominały takie, które nosili żołnierze albo policjanci – z dużą liczbą kieszeni, takie zielone i w ogóle. Buty miała ciężkie, zupełnie nie jak dla dzieciaka, poza tym jej koszulka też była taka dorosła, z wielkim psem nadrukowanym na całym przodzie.
— Kim pan jest?
— Ja…?
— Tak, pan! — Dziewczynka zmarszczyła brwi, groźnie podparła dłonie na biodrach. — Jest pan jego wujkiem? Zna pan tego chłopca?
— Uch…
Radagast patrzył na nieznajomą z niezrozumieniem malującym się na twarzy.
— My tylko szukaliśmy Puszka — próbował wyjaśnić. — To króliczek tego pana…
— Tak? To jakiej tej królik jest rasy?
Nieznajomy cofnął się pół kroku.
— Ile czasu pan go ma? W jakim jest wieku? Do którego weterynarza pan z nim chodzi? Ma chipa? Jest zarejestrowany?
Z każdym pytaniem dziewczynka robiła krok w stronę mężczyzny, ten zaś wycofywał się, dłonie drżały coraz mocniej, wzrok biegał wszędzie, tylko nie do dziewczynki.
— Bo Puszek już chyba wrócił do domu — odezwał się Radagast. Dziewczynka zerknęła na niego bystro, zaraz wróciła uwagą do nieznajomego.
— Wrócił? To co pan tu robi?
Mężczyzna wydał z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki, i nim Radagast się obejrzał, nieznajomy zniknął w leśnym poszyciu, tylko pognieciona serwetka po rożku po nim została.
— I na dodatek śmieci w lesie — parsknęła dziewczynka, podchodząc bliżej, zbierając serwetkę. Następnie zwróciła się do Radagasta. — Chodź, teraz pójdziemy na komisariat.
— Do panów policjantów? — spytał Radagast zaskoczony. — Ale dlaczego?
— Bo to był bardzo zły pan. I musimy powiedzieć panom policjantom, że tu grasuje.
Radagast nigdy nie słyszał słowa „grasuje” i nie miał pojęcia, co to oznaczało, lecz gdy dziewczynka złapała go za nadgarstek, dał się poprowadzić do panów policjantów i było mu tylko trochę przykro, że nie mógł pogłaskać Puszka. Przynajmniej do czasu, kiedy jeden z policjantów dał mu pączka, takiego pudrowego i dużego, i bardzo, ale to bardzo słodkiego.
— To teraz powiedz nam — policjant uśmiechnął się do niego — co ten pan ci powiedział?
Komisariat wcale nie wyglądał dla niego tak strasznie, jak mu się wcześniej wydawało. Myślał, że pełno tu będzie groźnych przestępców, zamkniętych w celach i siedzących w nich w pasiastych koszulkach, ale gros pracowników stanowili policjanci i jacyś ludzie noszący gdzieś papiery, a atmosfera była podobna, jak u mamy w biurze – ludzie gdzieś biegali, pokrzykiwali na siebie, a w kącie stał ten taki śmieszny dyspenser do wody. Poza tym wszyscy zdawali się znać dziewczynkę i gdy tylko Radagast przekroczył wraz z nią próg komisariatu, jakaś miła pani wpuściła ich głębiej w trzewia budynku, za taką śmieszną barierkę, dała usiąść w pustym, lecz przytulnym pokoju. I właśnie w tym pokoju byli z nimi dwaj panowie policjanci, tacy młodzi i uśmiechnięci, totalnie wyglądający jak ten nauczyciel od wu-efu, który nie kazał Radagastowi biegać aż tyle wokół boiska.
— No… żebyśmy poszli do niego do domu pogłaskać jego króliczki — odparł Radagast.
— A powiedział ci, gdzie mieszka?
Radagast zamyślił się.
— Nie, nie mówił… Ale jak miał mnie zaprowadzić, to nie problem, prawda?
Policjanci popatrzyli po sobie, w powietrzu zawisło rozczarowanie. Przenieśli wzrok na dziewczynkę, siedzącą zaraz obok, wyprostowaną i pewną siebie.
— Andrea, opiszesz nam podejrzanego?
„A więc nazywa się Andrea” pomyślał Radagast, zerkając na swoją towarzyszkę.
— Przeciętnego wzrostu, wiek koło trzydziestki, szpakowate włosy, dwudniowy zarost, ciemne oczy, okulary w szylkretowej oprawie — odparła gładko, jakby to nauczyciel zadawał jej jakieś proste pytanie. — Cechy charakterystyczne – szary płaszcz, prochowiec, dłonie o krótkich palcach…
— Ale to nieprawda — wtrącił się nagle Radagast.
Policjanci popatrzyli na niego ze zdziwieniem, Andrea urwała, uniosła brew. Radagast skulił się na swoim stołku, odłożył tego pączka.
— Bo on miał iluzję… Zmienił magią wygląd.
— Jesteś tego pewien — spytał policjant, pochylając się w jego stronę.
Radagast skulił się jeszcze bardziej, mężczyzna na powrót się wyprostował, odsunął i zamiast tego podsunął mu bliżej pączka i przywołał na twarz szerszy uśmiech.
— Jesteś bardzo dzielnym i zdolnym chłopcem, skoro dostrzegłeś, że ten pan ma na sobie iluzję… Przyjrzałeś się jej dobrze?
Radagast pokiwał ochoczo głową.
— Pewnie. Bo mój brat mnie uczył i on powiedział, jak patrzeć, żeby dostrzec iluzję i widzieć to, co jest pod nią.
Oczy policjanta zabłysły.
— I… widziałeś, co pan ma pod tą iluzją?
— Tak. Bo to w ogóle nie był taki młody pan, bardziej jak mój dziadek.
— No proszę… — Policjant chwycił mocniej długopis, zaczął na powrót coś notować w raporcie. — A nie przedstawił ci się może?
Radagast zamyślił się, w końcu wygiął usta w podkówkę.
— Nie, nie mówił, jak się nazywa… Ale ja i tak wiem.
Drugi mężczyzna uniósł brew.
— Wiesz? A skąd?
— Bo ja widziałem jego dowód osobisty, jak kupił mi lody — odparł chłopiec, uśmiechając się szerzej. — I pamiętam nawet jego numer. Ja mam dobrą pamięć, dużo pamiętam.
Policjant uśmiechnął się tak, że aż dołeczki pojawiły się w policzkach. Zawołał do swojego kolegi.
— Ej, przynieś nam całą tackę pączków. Ten kawaler zasługuje na górę słodyczy. — Długopis znów przylgnął do kartki. — To jak szedł ten numer dowodu?
Gdy wrócił do domu, mama spytała go, skąd ten cukier puder na koszulce, więc Radagast nie miał wyboru, musiał opowiedzieć o tym, skąd wziął pączki i jakie to wydarzenia doprowadziły do tego, że objadł się nimi na tyle, że naprawdę nie chciał już jeść kolacji. Myślał, że dostanie mu się po uszach – nie wolno mu było jeść aż tyle słodyczy, a tego dnia naprawdę zjadł ich całą górę. Ale co poradzić, pan od króliczka był dla niego miły, panowie policjanci też częstowali, Radagast zaś był dzieckiem, łatwo przekupywanym słodyczami…
— No i tak właśnie się złożyło, że potem dostałem trzeciego pączka — powiedział ostrożnie, obserwując reakcję mamy.
Lecz zamiast bury, mama objęła go ciasno, przytuliła tak mocno, że Radagast myślał, że połamie mu wszystkie kości.
— Bogowie, dziecko… Moje dziecko… — szeptała, gładząc jego włosy, ściskając go mocniej i mocniej. — Że nic ci się nie stało…
— Co mi się miało stać? — spytał Radagast, kompletnie nic nie rozumiejąc. — W ogóle wiesz, co panowie policjanci powiedzieli na koniec?
— Co powiedzieli?
— Że byłem bardzo dzielny. I że pójdą do tego pana pobawić się z jego króliczkami, bo jak powiedziałem im, jaki on ma numer dowodu, to oni będą wiedzieli, gdzie on mieszka i go odwiedzą.
— To… bardzo dobrze. — Głos mamy był jakiś totalnie inny.
— Myślisz, że on też dostanie pączki?
— Na pewno, skarbie…
Radagast poruszył się w ramionach matki, ale ta go nie puszczała, jej dłoń wciąż spoczywała wśród ciemnych włosów młodszej pociechy.
— Mamo?
— Słucham, słonko.
— Wiesz, bo Andrea powiedziała, że jestem klawy i w ogóle. — Chłopiec uśmiechnął się szerzej, a perspektywa tych wszystkich króliczków, których nie pogłaskał, jakoś tak odeszła w niepamięć. — I powiedziała, że jak chcę, to możemy się razem bawić.
— To cudowne wieści.
— Co nie? — Radagast siłą spróbował się odsunąć, popatrzył mamie w oczy. — Może być, że zaproszę ją do nas do domu? Może przyjść?
— Wszystko może, kocie.
Chłopiec rozpromienił się, już roznosiło go ze szczęścia, a perspektywa nowej koleżanki przyćmiła nawet rożek truskawkowy i tę górę pączków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz