11 listopada 2024

Od Virgila – Zespół

— No więc jaki on jest? — zapytał Valerius, poprawiając się na szpitalnym łóżku. Błyskawicznie rozszyfrował brata, gdy podczas wizyty wymsknęło się coś Vi o chłopaku, z którym konsultował pewien projekt na zajęcia – tylko tyle, a młody w lot pojął, że coś więcej jest na rzeczy. Virgil westchnął, porzucił myśl o próbach przekonania Valeriusa, że to jedynie kolega, nie przegadałby brata.
Jaki był Eneasz? Ciężki do zrozumienia. Chwilami śmiał się, zagadywał, opierał na nim, po prostu starał się być blisko, a Vi jakby czuł pod palcami powstającą między nimi więź, która ciągnęła ich do siebie, wzmacniała się i zyskiwała nowe sploty. A potem robił te małe gesty, niby przypadkowe, krzywe uśmiechy, wywrócenia oczami, wzruszenie ramion, i wszystko w wilkołaku się spinało, obawiało i martwiło rzeczami, którymi mógł on odtrącić od siebie genashiego. Zabieganie o uwagę Eneasza i dbanie, by tylko te zaczepne uśmiechy zdobił jego twarz, pochłaniały na tyle Virgila, że nie zostawało czasu na przyjrzenie się dokładniej ciemnym chmurom zbierającym się w głowie za każdym razem, gdy wilkołak próbował sobie wyobrazić, co by było, gdyby to on miał gorszy dzień i potrzebował, żeby ktoś się na nim skupił. Dlatego, że tego potrzebował, nie przez kaprys i humor na danie mu kwiatka i zaproponowanie popracowania razem nad projektem do przedstawienia profesorowi, jak ostatnim, czego Vi chciał, to robienie rzeczy na uczelnię.
— Vi — odezwał się Valerius, starszy brat wziął to za ponaglenie.
— No on… — zaczął, zająknął się.
— Vi — powtórzył szczeniak, uważnie popatrzył na Virgila, spojrzeniem w swojej przenikliwości tak podobnym do mamy. — Z nim coś jest nie tak.
Coś zawrzało w sercu, wilcza dusza szczeknęła, warknęła, ślepo wierna temu, kto wyciągał ostatnio ku niej dłoń, na czyj widok cieszyła się i machała ogonem.
— A skąd ci to do głowy przyszło? — burknął Virgil, idąc za instynktem i broniąc Eneasza. — Nic nie powiedziałem.
— Nie uśmiechasz się, gdy o nim myślisz. Powinieneś się uśmiechać.
— Daj spokój, po prostu się zamyśliłem — odparł, choć nawet dla niego brzmiało to mało przekonująco. Spróbował puścić mimo uszu dziwnie trafne spostrzeżenie.
Valerius milczał chwilę, skubiąc plaster przy wenflonie, Vi nawet go nie zganił, zbyt zapatrzony w skapującą kroplówkę, czujący się cholernie głupio, z tym że nie wie, co więcej powiedzieć. I jakoś wcale nie miał ochoty rozmawiać dalej o Eneaszu.
— Uśmiechałeś się, gdy mówiłeś o Dantem — mruknął Valerius, prawie szepnął, ale w cichym, szpitalnym pokoju, gdzie co najwyżej miarowo buczała aparatura, a zza okna słyszało się pokrzykiwanie portowych mew, te kilka niepewnych, wypowiedzianych z momentalnym pożałowaniem słów nie mogło umknąć wyczulonemu słuchowi.
Zastygł, jak jedna ze swoich rzeźb, przekazująca wszystkie emocje przez moment, który wykuto z kamienia. Smutek i żal, ból i tęsknotę, zmęczone nieprzespanymi nocami oczy, bo głowa wierzyła, że coś dało się inaczej zrobić i przyjaciela nie stracić.
— Uderzyłeś… — Vi zaczerpnął tchu, spuścił wzrok, gryząc wnętrze policzka do bólu, walcząc z uczuciami, którym głupio poddał się tamtego wieczoru — trochę poniżej pasa.
— Przepraszam — odparł błyskawicznie brat i rzeczywiście dało się usłyszeć skruchę w głosie, lecz również i typową dla Valeriusa pewność, może czasami aż buńczuczną, o swojej racji. — Ale… martwię się o ciebie. Nie zrób sobie znowu krzywdy.
Ten dobrze ukryty, lecz nie mogący skryć się całkowicie przed własnym brantem lęk rozbrzmiał w tonie, zmusił Vi do uniesienia głowy, cofnięcia się wspomnieniami do wakacji, spojrzenia na siebie wzrokiem Valeriusa, jak jego oczyma wyglądał ostatni raz, gdy Virgil źle ulokował swoje serce. Roztrzęsionego, pokasłującego Valeriusa, od którego starszy brat nie odbierał, który wpakował się do samochodu rodziców go szukać, by potem oglądać, jak poobijany Vi drży na siedzeniu obok, nie mogąc nawet zerknąć na niego ze wszechogarniającego wstydu.
Chciał mu obiecać, że da sobie radę, że wystarczy, by Valerius poczuł się lepiej i wyszedł ze szpitala, a wtedy wrócą oboje na lepsze tory. Ale nagle wyrosła w gardle gula, niepozwalająca bratu nakłamać.


Świeżo wypuszczone z salonów samochody, ścięte pod linijkę trawniki, marmurowe schody przetykane żyłami złota – dzielnica tak droga, że Vi gubił się w niej od zapachu pieniędzy pochodzących nawet od egzotycznie wyglądających drzewek, w karnym rządku ustawionych na czyjeś posesji. Eneasz wspominał trochę o swoich znajomych, choć niewiele, wilkołakowi mimo to wydawało się, że są to osoby pochodzące z nieco innej warstwy społecznej. Z drugiej strony, genashi nie pasował do kogoś, kto lubi sobie odmawiać luksusów, jak kontakty z mieszkającymi w tej okolicy ludźmi.
Właściwe miejsce znalazł dzięki temu, że było najgłośniejsze, najhuczniejsze i pachnące hektolitrami studenckiego alkoholu. Stał przed drzwiami, pisał do Eneasza, że już jest, gdzie go może znaleźć, czy przyjdzie na podjazd, ale odpowiedź nie nadchodziła, Vi pocieszał się tym, że w środku musiało być za głośno, by Eneasz usłyszał telefon, zbyt chaotycznie, by wyczuł wibrowanie w kieszeni. Virgil przeczesał ręką włosy, zebrał wreszcie w sobie odwagę i nacisnął klamkę. Duchota i basy prawie powaliły go na ziemię.
Obszerny salon pękał w szwach, wypełniony po brzegi studentami, z wyciskającym ile się dało z instrumentów zespołem po środku tej wzburzonej masy. Kolorowe światła tańczyły po ścianach, przeszywając sztuczny dym czerwienią i zielenią promieni, ktoś puszczał bańki, skądś wystrzelił korek od szampana. Vi ledwo wcisnął się do środka, gorsze problemy z przebrnięciem przez tłum mając tylko w wagonach metra w szczytowych godzinach. Zmysły zwariowały, węch nie radził sobie z ilością perfum, przekąsek i potu, oczy mrużyły się raz po raz, oślepione migającym światłem. Jak miał znaleźć tutaj znajomą twarz, gdy nurt tańczących ciał już go porwał, zabrał na drugą stronę pomieszczenia?
Ktoś szarpnął za wilczy łokieć, wciągnął wilkołaka w luźniejszy korytarz, obrócił przodem do siebie.
— Vi! — krzyknął Eneasz, jakimś cudem przebijając się ponad hałasem perkusyjnego solo. Złote oczy zdawały się trochę rozbiegane przez alkohol i zaskoczone, jakby chłopak zapomniał, że Virgil ma się zjawić. — Przyszedłeś!
— Zaprosiłeś mnie, to jestem — odpowiedział Vi, uśmiechając się lekko. Nie był pewien, czy Eneasz go usłyszał, drugi chłopak zwyczajnie pokiwał głową i pociągnął go w głąb domu, między rozgrzane ciała i harmider.
Zrobili mały przystanek w kuchni, gdzie genashi ściągnął jakichś alkohol z półki, zmieszał go z colą, wcisnął Vi, każąc spróbować. Cierpki, drapiący nieprzyjemnie gardło, momentalnie wywołał kaszel, skrzywienie, ale Eneasz nie słuchał próśb o zrobienie czegoś z rumem, machnął ręką, powiedział, że trzeba się do niektórych trunków przekonać. Virgil najchętniej wylałby to, co siedziało w plastikowym kubku, ale skoro Eneasz chciał, by to wypił, to pił, a potem jeszcze jedną kolejkę, aż świat się nie zachwiał, szum głowie zaczął nieco mieszać z dającym po strunach gitar zespołem. Dopiero wtedy Eneasz chwycił go znów za rękę, pociągnął na parkiet, Vi zaś poddał się jego gwałtownym zachciankom ze śmiechem.
Wokalista zespołu krzyknął coś niezrozumiałego do mikrofonu, tłum zapiszczał i zawył w odpowiedzi, rozszalały, upojony, niecierpliwy. Melodia nowej piosenki zawibrowała o żebra, zabolała nieco w uszy, jednak zaraz uczucie minęło, przegonione przez Eneasza łapiącego go za rękę, kręcącego wokół i popychającego do odważnego tańca. Vi przez większość czasu nie za bardzo wiedział, co chłopak właściwie od niego chce, szarpiąc za smukłe ramiona i poniszczone dłonie, ale śmiał się, bo Eneasz się śmiał, a to było zwyczajnie najlepsze z tego wszystkiego, widzieć go tak zadowolonego, nawet jeśli to wcześniej wypite drinki robiły swoje.
— Zmęczyłem się — wykrzyknął mu do ucha Eneasz w pewnym momencie, przyciągając go do siebie, obejmując barki ramieniem. — Wyjdziemy zapalić?


Część imprezowiczów również uciekła na zewnątrz, zaczerpnąć trochę powietrza, porozmawiać na osobności, lecz nikt nie zajął niewielkiej altanki wciśniętej między krzaki białej róży. Dwa papierosy rozjarzyły się w mroku nocy, we względnej ciszy żar dotarł aż do filtra.
— Wiesz, że kiedyś były jasne? — zagaił w końcu Eneasz, gdy oboje złapali nieco oddechu, opierając się o cienkie ścianki. Chwycił między palce swoje krótko ścięte włosy. — Po tym wypadku, co miałem z siostrą, to się zmieniły na czarne. Nadal nie mogę zdecydować, czy mi się teraz bardziej podobają takie, czy mniej.
— Mnie się podobają czarne — wypalił Vi, zbyt szybko i zdecydowanie, by przypuszczać, że wcześniej sam tego nie rozważał. Nie uciekło to uwadze genashiego, zawiesił on wzrok na wilkołaku, uważnie studiując czerwieniące się policzki.
— Tak? — zamruczał, odbił się od ścianki. — Co jeszcze ci się podoba?
Vi zająknął się, uciekł wzrokiem, powstrzymując cisnące się na usta słowa. Wszystko, co sprawia, że nie jesteś Dantem.
Lecz Eneasz nie pozwolił mu za długo podziwiać trawnika, zbliżył się, samą swą obecnością sprawiając, że Vi spojrzał znów na niego, jak zagonione w kąt zwierzę chcące mieć oko na zagrożenie. Genashi był raptem bardzo blisko. Za blisko.
Myśl okazała się przelotna, rozwiana błyskawicznie buzującym we krwi alkoholem, sercem walącym w piersi, czy ze stresu, czy ekscytacji, nie mógł stwierdzić. Gdy miał Eneasza przed sobą, wpatrzonego z żywym zainteresowaniem w jego usta, spełniającego drobne marzenia z ostatniego miesiąca, powinien czuć wyłącznie radość, z przyjemnością pozwolić na cokolwiek, co drugi chłopak chciał zrobić. Więc skąd te wątpliwości? Skąd nagła świadomość, po patrzeniu z odległości ledwie centymetrów w złote tęczówki, że nie ma on pojęcia, kim właściwie Eneasz jest i czy to wilcze, krwawiące serce może go teraz przyjąć w siebie, bez lęku, że rozpadnie się na kawałki w obliczu okrucieństw losu, które mogły czekać na nich gdzieś za rogiem? Usta Eneasza wygięły się w półuśmiech, wspomnienie Dantego ścisnęło Vi wszystkie wnętrzności, zbiło je w poplątaną miazgę. A potem dłoń, ciepła jak wypalone ognisko, dotknęła jego biodra, wsunęła się na talię, ścisnęła, jakby dla zapewnienia, że ostatnia droga ucieczki się zamknęła. Choć teraz, nakarmiony namiastką dotyku, Vi porzucił rozmyślania o wybieraniu się gdziekolwiek, gdzie nie było Eneasza, zaakceptował to, że nie przeżyje, jeśli w tym momencie mu odmówi, bo już nigdy potem do tego nie wrócą, miał takie dziwne wrażenie.
— Co jeszcze ci się podoba, Vi? — powtórzył chłopak, nie odrywając spojrzenia od metalicznych oczu.
— Twoje tatuaże… — odpowiedział cicho. — I twój głos, jak czasem nucisz przy rzeźbieniu. Twoje oczy. — Wilcze palce sięgnęły koszuli Eneasza, ścisnęły ją lekko, niepewnie. Nie spotkały się z żadną reakcją. — Ogólnie ty. Chyba. Cały.
Eneasz prychnął. Nie uśmiechnął się, nie złapał go czule, nie przejął nadto słowami. Prychnął. Ścisnął mocniej wilczą talię i nachylił się, nim Vi mógł coś więcej powiedzieć, ale Eneasz nie całował tak, jak wyobraźnia wmawiała to sobie. On brał, i brał, i brał, aż Virgil przestraszył się, że w pewnym momencie nic z niego samego nie zostanie, jeśli nie będzie wiedział, jak to zatrzymać. Tylko nie był pewien, czy chciał to zatrzymywać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz