12 listopada 2024

Od Yangcyna – Kamień

TW: śmierć, krew, gore???, ale chyba nie jest tak źle?.
Słońce jeszcze nie świeciło wysoko na niebie, gdy demon leżał sobie przy niskiej konstrukcji z kamieni. Było stosunkowo wcześnie, w powietrzu unosił się poranny chłód. W oddali nad złotymi trawami wciąż wisiała mgła.
Czy lubił poranki? Trudno określić. Nigdy nie miał ulubionej pory dnia. Kiedyś lubił wszystkie – w każdej z nich czuł się szczęśliwy, każda była godna bycia świadkiem merdającego ogona. Potem wszystko wywróciło się do góry nogami, w żadnej części doby nie umiał dostrzec niczego pozytywnego.
A potem dzień i noc emocjonalnie zlały się w jedność.
Zwyczajną, przeciętną jedność.
Za dnia świeciło słońce, w nocy zaś księżyc. Czasami na niebie pojawiały się chmury, okazjonalnie padał deszcz. Latem dni były dłuższe, zimą zaś noce. Dla demona nie miało to już żadnego uroku. Po prostu spędzał czas na kręceniu się po jednym terenie. Wszystko stało się dla niego monotonne, przeciętne. Ciągle robił to samo, a ponieważ nie mógł się zestarzeć ani całkiem umrzeć, miał już za sobą wiele, wiele lat.
Jedynym odstępstwem od przeciętności byli ludzie, którzy rzadko, ale jednak przekraczali granicę jego terytorium. Przez pierwsze demoniczne lata po prostu na wszystkich polował. Tropił ślady, szukał głupców, lecz nie czekał na odpowiednią chwilę, a od razu atakował. Nie mieli z nim szans. Bezlitośnie rozrywał na strzępy, odgryzał kończyny, wbijał głęboko kły wraz z pazurami. Był po prostu ucieleśnieniem furii, potworem.
Dopiero po nieokreślonym czasie zaczął stopniowo się uspokajać. Przestał atakować każdego śmiertelnika w polu widzenia; fakt, nadal ich śledził, gdy zapuszczali się do lasu, ale zwykle po prostu ich przeganiał lub nawet czekał, aż sami wyjdą. Też na tym etapie już mało kto się tu zjawiał. Wszyscy unikali tego miejsca jak ognia.
Wszyscy poza Oyuun.
I nim.
Poruszył nozdrzami, bowiem wyczuł pewien zapach. Nie należał on do lasu, ale z drugiej strony był znajomy. Podniósł łeb, rozejrzał się, gdy nagle natrafił wzrokiem na brązową kulę futra, która zmierzała w jego stronę.
Baavkai dreptał wesoło z językiem zwisającym z boku pyska. Gdy złapał kontakt wzrokowy z bytem, przyspieszył, w pewnym momencie zaczął biec. Zatrzymał się tuż przed nim, z merdającym nieustannie, puchatym ogonem.
Chwila, co on tu robił? Przyszedł aż z pola jurt? Nie, pewnie był na porannym polowaniu ze swoim opiekunem. O tej porze część nocnych zwierząt jeszcze była aktywna, więc można było coś z nich złapać. Co jednak nadal nie tłumaczyło, skąd się pies tutaj wziął. Może oddalił się bardziej od Batu, aż trafił na las?
Otworzył szerzej oczy.
Czy on tu przyszedł dla niego?
Baavkai nachylił się w jego stronę, zaczął energicznie poruszać nozdrzami. Demon powoli schylił głowę, dwójka styknęła się nosami. Wtem pies opadł przednimi łapami na trawę, po chwili się wyprostował, wesoło szczeknął. W reakcji na to byt poruszył uszami. Kiedy jednak zwierzak podszedł do jego tyłu z zamiarem obwąchania, tamten poderwał się na równe łapy. Wykonał kilka kroków w bok, ostatecznie ponownie schylił łeb. Nosy znów się ze sobą spotkały, oba ogony zaczęły wyginać się na boki.
Na szczeknięcie Baavkaia demon przestąpił z łapy na łapę. Poruszył pyskiem, klatka piersiowa nieco się napięła, powietrze zaczęło głośniej umykać z krtani, acz ostatecznie wydobyły się jedynie krótkie burknięcia. Mimo to brązowy pies był szczęśliwy.
Niespodziewanie usłyszeli wołania. Oboje odwrócili głowy w tym samym kierunku, Baavkai nastawił uszu. Głos należał do Batu. Czyli mężczyzna szukał swojego pupila. Pies popatrzył na demona, tamten odwzajemnił gest.
Idź — odezwał się cicho. — Reaguj od razu, gdy cię woła.
Choć pies najprawdopodobniej nie zrozumiał, ostatecznie pobiegł w stronę, z której nawoływał go nomad. Demon odprowadził Baavkaia wzrokiem, dopóki ten nie zniknął gdzieś w trawach. Niespiesznie wrócił na miejsce, w którym wcześniej leżał, westchnął.
Po pewnym czasie i jego ktoś zaczął wołać. Od razu rozpoznał głos. Wstał, przeciągnął się i coś szybkim krokiem wszedł w głąb lasu.
Dzisiaj wcześnie jesteś — zauważył.
— Obiecałam potem pomóc mamie — odparła Oyuun.
Wtem demon zdał sobie z czegoś sprawę.
Nie widziałaś się czasem z Batu?
— Nie. — Pokręciła głową. — A był tu?
Baavkai był.
Dziewczyna chwilę milczała, aż w końcu powiedziała, że mężczyzna pewnie poszedł na poranne polowanie. Czasami takie sobie urządzał.
— Och, zaprzyjaźniłeś się z Baavkaiem! — zawołała nagle dziwnie wzruszonym tonem. — Jak uroczo!
Udam, że tego nie słyszałem — burknął w odpowiedzi demon, odwrócił pysk.
Nadal nie umiał przywyknąć do nomadki używającej takich określeń, gdy mówiła o nim.
Na jego ruch Oyuun zaśmiała się cicho, aczkolwiek nie drążyła dalej tematu. Spojrzała na byt, przyjrzała się jego rogom. Chwilę milczała, co spowodowało u demona skupienie na niej swojej uwagi. Kiedy spytał, o co chodzi, tamta odpowiedziała:
— Trochę czasu już minęło, a kwiaty na twoich rogach nadal się trzymają!
Usłyszawszy to, spuścił nieco łeb razem ze spojrzeniem.
Tak, to prawda, już ileś dni minęło, odkąd nastolatka przyozdobiła go kwiatkami. W zasadzie to dość szybko główki zaczęły opadać, a płatki zwijać, lecz uznał, że spróbuje je trochę podtrzymać przy życiu, opóźnić więdnięcie. Przede wszystkim nie chciał, żeby Oyuun zrobiło się przykro. Zapewne kazałaby mu leżeć nieruchomo, żeby mogła pościągać stare kwiatki, a następnie pozawiązywać nowe. To była niepotrzebna robota.
To dzięki mojej mocy — wyjawił nieśmiało.
Dziewczyna otworzyła szerzej oczy.
Choć znali się długo, demon dotychczas nawet nie wspomniał o swojej specjalnej zdolności. Po prostu nie miał ku temu powodu. Ogólnie rzadko z niej korzystał. Nie wydawała mu się bardzo potrzebna. Z początku dostrzegał w niej nadzieję, lecz bardzo szybko się zawiódł. Ostatecznie nie używał jej do tego stopnia, że na co dzień zapominał, że w ogóle ją miał.
— Masz moc, dzięki której rośliny dłużej żyją? — zawołała Oyuun. — To naprawdę piękna moc! Czy w takim ja też będę mogła zachować na dłużej młodość, dopóki będę przy tobie? — Posłała mu porozumiewawcze spojrzenie, usta wykrzywiła w głupim uśmiechu.
Demon parsknął, lecz nie odpowiedział na to pytanie.
Nomadka próbowała go wypytać o szczegóły. Byt czasami odpowiadał wymijająco, ale zadowolił ją odpowiedzią, że tak, mógłby naprawić zepsute lub uszkodzone obiekty. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, spytała, czy w takim razie będzie mogła jutro mu przynieść parę rzeczy do naprawy. Demon nie ukrywał, że był nieco tym zdziwiony.
Zamierzasz się wysługiwać demonem?
— Nie, źle to widzisz — pospieszyła z tłumaczeniem. — Po prostu nauczę cię przydatnej sztuczki. Powiem: „Rogacz, napraw!”, a ty wtedy użyjesz swojej mocy i to naprawisz! — Zaśmiała się.
Tamtemu z kolei nie było do śmiechu. Popatrzył na nią, zmrużył oczy.
Nie myśl sobie, że będę ci to robił na zawołanie.
— Ach, no tak, ty nie umiesz nawet komendy siad. Masz rację, tu trzeba zacząć od podstaw.
Teraz to już przegięła.
Tyle się już znamy, a ty jeszcze nie zauważyłaś, że jestem najmądrzejszym...?
— Psem? — przerwała mu, uniosła brew.
Demonem!
Odwrócił się, trzepnął końcówką ogona prosto w głowę nomadki. Tamta zachwiała się, na moment straciła równowagę, na szczęście nie upadła. Pomasowała ręką miejsce, w które oberwała, podążyła wzrokiem za bytem, który zaczął sobie iść. Szybko go dogoniła.
— Oj, przepraszam, nie chciałam cię urazić! — zawołała, udając skruchę. — Chodź, w ramach przeprosin porządnie cię wygłaskam...
Nie! — warknął demon.
— To podrapię za uchem.
Powiedziałem!



Następnego dnia grzecznie na nią czekał.
Siedział koło przewróconego pnia – miejsca, w którym z reguły się spotykali. Oyuun zapowiedziała się na popołudnie i choć było jeszcze trochę wcześnie, demon nie miał nic innego do roboty. Ogólnie jego dni były dość luźne. Normalnie nie potrzebował snu ani pożywienia, więc za dnia po prostu leżał gdzieś i łapał promienie słoneczne lub krył się w cieniu drzew, zależnie od humoru. Gdyby ktoś go obserwował z ukrycia przez kilka dni, pomyślałby, że prowadzi dość leniwy styl życia.
Ożywał dopiero w nocy, bowiem wtedy nie było szansy, że ktoś go zauważy. Nie to, że się tego bał, po prostu nie chciał, by ktokolwiek sprawiał mu problem. Ale właśnie nocami zaczynał się bardziej poruszać – ba, wychodził z lasu na równiny, by sobie pobiegać. Czasami przysiadał w okolicach pól jurt, w tym tego, na którym mieszkała Oyuun. Nigdy jednak nie podchodził za blisko. Z odpowiedniej odległości patrzył na namiot należący do rodziny dziewczyny, okazjonalnie przeskakując wzrokiem na śpiące jaki.
Popołudnie nastało, demon poprawił swoją pozycję. Czas spotkania już się zbliżał. Szkoda tylko, że to całe popołudnie było takie długie. Osobiście uważał, że ludzie powinni sobie jakoś podzielić czas na węższe segmenty, żeby łatwiej było określać pory spotkań czy innych rzeczy. Może sam wymyśli taki system i nauczy go Oyuun?
Cienie przesuwały się po ziemi, pokazując w ten sposób upływ czasu. Dziewczyna nie zjawiła się jeszcze, ale demon potrafił w tej kwestii być cierpliwy. To po prostu on nie miał co robić. Ludzie byli istotami, które zawsze miały ręce pełne roboty. Nic dziwnego, kiedy posiadali przeciwstawne kciuki. Gdyby on też je miał, mógłby wynaleźć sobie jakieś zainteresowania. Na przykład układałby coś z patyków lub kamieni. Co prawda, umiał to robić pyskiem, acz wierzył, że z ludzkimi dłońmi byłoby zdecydowanie łatwiej.
Oyuun wciąż nie było, aż zaczął się niecierpliwić. Chciał zobaczyć te rzeczy, które planowała przynieść. Gdy ją opętał, to zamierzała go zabrać do swojej jurty, ale się nie zgodził, głównie w obawie przed niespodziewaną konfrontacją z jej rodziną. Przez to jedynie zobaczył namiot od zewnątrz. Dlatego właśnie był ciekaw tego, co nastolatka przyniesie. Miski? Sztućce? Może zabawki? Narzędzia? Ozdoby? Opcji tak wiele.
Z ciekawości nie mógł już usiedzieć na miejscu, więc wstał i udał się na skraj lasu. Zakotwiczył wzrok w widniejącym przed nim, pokrytym złotymi trawami wzniesieniu, machnął lekko końcówką ogona.
Wreszcie coś zauważył. Sylwetka nadciągała w jego stronę dość szybko, ciemną kolorystyką wyróżniała się na tle traw. Demon przyjrzał się jej, zmrużył nieco oczy. Był to Baavkai. Pies przebierał pospiesznie łapami, przeskakiwał wyższe skrawki trawy. Ujrzawszy demona, zaczął głośno szczekać.
Nie było to wesołe powitanie. Nie było to nic wesołego.
Był to strach.
Dotarłszy do niego, Baavkai nawet nie poświęcił chwili na oddech. Zaszczekał parę razy, ogon stykał się z tylnymi łapami.
Byt od razu zrozumiał.
Pędził jak szalony, nie zwalniał ani trochę. Będąc zdecydowanie większym od psa i stawiając dłuższe kroki, bardzo szybko zgubił go w tyle. Nie przejmował się tym jednak. Nawet nie myślał. Umysł miał opanowany wyłącznie przez jedno.
Dotarł na szczyt wzniesienia, nozdrza pochwyciły zapach dymu. Zaraz po nim oczy natrafiły na ciemne kłęby unoszące się do nieba, a do uszu dotarł...
Do uszu dotarł...
Rozpaczliwy wrzask.
— To on! — zawołał ktoś przerażonym tonem. — To ten demon!
Wybuchła wrzawa, gdy wszyscy zebrani nomadzi ujrzeli nadciągającego z niesamowitą prędkością potwora. Demon przeskoczył część grupy, kilka osób staranował łapami, na tę chwilę skupiony na czymś zupełnie innym. Skoczył w palący się stos, złapał między zęby pal, odciągnął go od ognia. Ugasił całość ogonem, spojrzał na przywiązaną do niego Oyuun.
A przynajmniej poznał ją po prześlizgującym się między dymem i spalenizną zapachu, bo po twarzy nie był w stanie.
Nigdy nie widział czegoś tak...
Przerażającego.
Poczuł ból w boku, później kilka kolejnych. Uskoczył, odwrócił łeb, by ujrzeć wbite w swoje ciało strzały. Dostrzegłszy kątem oka ruch, przeniósł wzrok na nomadów, którzy celowali do niego z łuków.
Głupcy.
Ku trwodze wszystkich zebranych śmiertelników, groty nagle same powypadały, rany zaś na oczach zniknęły, nie pozostawiając po sobie śladu. Demon popatrzył na nich, źrenice zwęziły się do pionowych kresek.
Krew lała się strumieniami, plamiła ziemię, liście traw, rozwalone jurty. Część ludzi wrzeszczała z bólu, część nie miała nawet na to szansy, bowiem ich głowy były miażdżone między zębami. Nowe strzały wbijały się w czarną jak najmroczniejsza noc skórę, lecz żadna nie była w stanie powstrzymać bestii. Ani ogień. Ani nic innego.
Nie oszczędzał nikogo. Kogo tylko wychwyciły oczy, ten od razu ginął.
Jak do tego wszystkiego doszło? Co się w ogóle stało? Nie miał pojęcia. Nie rozumiał. Oyuun była kochaną przez całą grupę dziewczyną, więc dlaczego teraz tak cierpiała? Jak to możliwe, że wczoraj droczyła się z demonem, a dzisiaj paliła się na stosie?
Może ktoś ją zauważył. Może na porannym polowaniu Batu jednak widział, jak wchodziła do zakazanego lasu?
Pazury przejechały głęboko po twarzy brodatego mężczyzny, raniąc oczy, nos, wszystko. Umięśniona ręka próbowała odepchnąć mroczne cielsko, ale zamiast tego została odgryziona.
Może tamta kobieta spostrzegła niecodzienne zachowanie nastolatki, gdy pod kontrolą demona kręciła się między jurtami?
Pisk ogarnął okolicę, szybko jednak ucichł, gdy szczęki zacisnęły się na szyi, a po chwili wypuściły zakrwawioną głowę.
Może jeszcze ktoś inny nabrał podejrzeń?
Seria rozpaczliwych ryków opanowała teren, spore ilości krwi tryskały na pysk oraz przednią część ciała.
Wyprostował się, natrafił spojrzeniem na starszego mężczyznę. Choć pół twarzy przecinała podłużna blizna, a jedno oko spowijała mgła, bez najmniejszego problemu dało się dostrzec przerażenie. Wraz z nawiązaniem kontaktu wzrokowego z czerwonymi ślepiami nogi ugięły się pod starcem, upadł do tyłu na ziemię.
Albo za wszystkim stał ten cały szaman, który od początku wydawał się podejrzany, nawet jeśli byt widział go tylko raz.
Odwrócił się, zaczął wolnym krokiem zmierzać w jego stronę.
— Nie zbliżaj się! — wrzasnął szaman. — Odejdź, ty potworze!
Wyciągnął coś z kieszeni, wykonał zamach. Czerwone, owalne nasiona poleciały na byt, odbiły się od jego pyska i z cichym, acz smutnym dźwiękiem wylądowały w trawie.
Demon dalej się zbliżał.
— Przepadnij! — wrzeszczał dalej staruch. — To wszystko twoja wina!
Czworonóg zatrzymał się, zmrużył oczy.
Moja? — niemal wypluł to słowo. — To twoja. Twoja i wasza wina.
Nie dając nawet chwili na odpowiedź, skoczył na śmiertelnika, wycelował kłami w prawą rękę.
Z gardła mężczyzny wydobył się przeraźliwy ryk, gdy ramię zostało odgryzione.
A potem drugie.
A potem nogi.
Krzyki ustały, dopiero gdy resztę ciała pochłonął ogień stosu.
Demon wyprostował się, wykonał wdech. Zrobiło się cicho. Bardzo cicho. Nikt nie piszczał. Nigdzie nie było słychać kroków ani oddechów. Nawet zwierzęta nie wydawały z siebie żadnych dźwięków. Nawet płomienie nie strzelały, gdyż wkrótce zgasły. Było po prostu cicho.
Podszedł do pala, który wciąż tkwił przy Oyuun. Możliwie najdelikatniej przegryzł sznur, odsunął drewno. Nachylił się przed dziewczyną, obwąchał ją. Ostrożnie przyłożył nos do klatki piersiowej.
Czerń zaczęła schodzić z ciała, krew i mięso zalśniły. Potem i one zniknęły pod powracającą skórą, wpierw nieprzyjemnie czerwoną z wieloma bąblami, później już normalną.
Zabrał łeb, przyjrzał się uważnie nomadce.
Nie ruszała się.
Szturchnął ją lekko pyskiem, odczekał.
Wciąż nic.
Wykonał kilka kroków w tył, następnie się położył. Łeb spoczął na trawie, niemal okrągłe źrenice nieustannie wpatrywały się w nieruchome ciało. Postanowił odczekać. Była szansa.
Była szansa.



Oyuun przeżyła.
Jakimś niemożliwym cudem demon ocalił ją przed pewną śmiercią. Dziewczyna ocknęła się nagle, zerwała niemal do pionu z wysoko uniesionymi rękami. Z wielkim uśmiechem na twarzy zawołała radośnie, okazując w ten sposób ogromne szczęście, że byt ją uratował. Podziękowała mu za ratunek, złożyła solidną ofiarę. Demon nawet pozwolił się wygłaskać, nastawił uszu, by dłoń śmiertelniczki mogła za nimi podrapać. Byli znowu razem, mogli cieszyć się swoim towarzystwem, jak to zawsze robili.
Tak sobie to wszystko wyobrażał na początku.
A potem wrócił do rzeczywistości.
Rzeczywistości, w której Oyuun nie było, bo się spóźnił.
Znowu.
Skończył zakopywać dół, który wcześniej wykopał, udeptał trochę ziemię, żeby była równa. Zaczął w pysku podnosić samodzielnie uzbierane kamienie i układać je w niską konstrukcję. Nie miał przeciwstawnych kciuków, toteż nie szło mu najlepiej, musiał poprawiać. W końcu jednak wyprostował się, spojrzał na swoje dzieło. Wolno przytaknął, z rogów zleciał kwiat – jeden z ostatnich, które się jeszcze trzymały, wszystkie bowiem zwiędły, tym razem już bezpowrotnie.
Usiadł z boku, spojrzał na widniejące przed nim jezioro. Było znacznie większe, niż się spodziewał. Fakt, to miała być bardzo, bardzo duża kałuża, ale nie wyobrażał sobie czegoś tak dużego. Nawet nie wiedział, że na Wielkich Równinach może się coś takiego znajdować.
Cichy szum wody panował w tej okolicy. Dźwięk ten różnił się od szelestu liści drzew, aczkolwiek miał pewne podobieństwa. Był jednostajny, spokojny, sprawiający, że po dłuższym słuchaniu umysł się wyciszał. Czasem tylko rozlegał się cichutki plusk, zapewne wywołany przez rybę, żabę czy inne żyjące w wodzie zwierzę.
Tafla falowała, a mimo to dało się ujrzeć w niej odbicie kropkowanego na biało, nocnego nieba. Zarówno w górze, jak i w dole migały gwiazdy. Gwiazdy, których na początku nie rozumiał. Gwiazdy, których potem nienawidził.
Gwiazdy, które teraz wzbudzały w nim tęsknotę.
Znów skupił się bardziej na falach. Górne powieki nieco się osunęły.
To był swego rodzaju kojący widok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz