17 listopada 2024

Od Bashara – Pył

Najgorsza burza piaskowa nie czyniła tak straszliwych zniszczeń, jak te demony z północy, wgryzające się w tkankę pustyni na podobieństwo odstręczającego czerwia. Namnażali się i kłębili niczym robactwo, połyskując swoimi rdzawymi tarczami, i nie miało znaczenia, ilu z nich wykrwawiło się wśród wydm – z północy wciąż nadciągali nowi, gotowi zginąć za swą Imperatorkę i jej orła, aż barwa diun nie zmieni się z łagodnego złota w obrzydliwą czerwień. Kimże była kobieta, posyłająca kolejne legiony na śmierć, tak daleko od domu, od rodzin i bliskich, by zniknęły wśród bezlitosnych piasków? Czy obojętny był jej płacz wdów i sierot, czy była głucha na żałobne zawodzenie rodziców? Niczym okrutna bogini, przesuwała kolejne życia, na podobieństwo pionków na planszy, podległych każdemu jej kaprysowi. I wszystko to dla tych purpurowych złóż metalu, nieprzydatnych dla niczego innego, prócz siania płomienistego zniszczenia.
Śmierć i zniszczenie – to było jedyne, co przybywało do nas z północy. Wojna przeciw tym demonom była jedyną słuszną ścieżką, lecz, zlitujcie się przodkowie, ponieśliśmy tak sromotną klęskę.
Z górnego miasta nie zostało nic. Siedziba, którą przez wieki wykuwały w skale kolejne pokolenia, obróciła się w pył, rozpadła niczym dziecięca zabawka, skruszona magią bitewną tych przeklętych najeźdźców. Przepadły niewinne życia, zagrzebane pod gruzami, przepadły ołtarze i złożone na nich kości przodków, przepadły reliefy, mądrość mojego ludu wyryta na wieczność w kamieniu, by służyła kolejnym pokoleniom. Jakże krucha okazała się ta wieczność, gdy przyszła do nas wojna.
Od tygodni nie widzieliśmy blasku słońca – poprowadziłam swój lud głęboko w objęcia ziemi, wprost do Sanktuarium, świętego miejsca, mającego chronić nas w godzinie najstraszliwszej próby. Otoczone starożytną magią, myliło kroki każdego, kto chciałby je odnaleźć, a nie należałby do ludu, więc demony nie miały do niego przystępu, choć schodziły pod ziemię, na próżno nas szukały. Rozmawiałam z innymi Opiekunami, widziałam ich oblicza w Zwierciadłach Widzenia – większość musiała opuścić miasta, skryć się w Sanktuariach, zaufać temu, że magia i mądrość przeszłych pokoleń ochroni ich potomków – lecz rozmowy te napawały mnie coraz głębszym strachem. Mój lud był wycieńczony, większość niezdolna do walki, choć ta garstka młodych rwała się do tego, by wciąż walczyć z najeźdźcą. Podobnie uważali i inni Opiekunowie – że należy nadal się opierać, nie składać broni, użyć mocy Sanktuariów, by pozostać niedostrzeżonym, z ukrycia wbijać sztylety w boki tego potwora, niech w końcu się wykrwawi. Nie wiedziałam, czy coś nieśmiertelnego mogło się wykrwawić.
Ja za to czułam, że się wykrwawiam – przez tę ranę w piersi i moje serce, zmiażdżone bólem straty, wzbierającą żałobą, broczące łzami, bo każdego, kogo straciliśmy, znałam osobiście. Nie byliśmy licznym plemieniem, nasze miasto było tak niewielkie, a teraz zostało nas jeszcze mniej. Spędzaliśmy w Sanktuarium kolejny tydzień, starannie racjonując wodę i zapasy, ja zaś obdarzałam moich ludzi słowami wsparcia i otuchy, by nocami łkać na swym posłaniu, błagając przodków o ratunek.


Poszukiwania Sanktuarium ustały i wyglądało to tak, jakby demony straciły nadzieję na to, że nas znajdą. Ja jednak znałam te potwory i widziałam, że skoro porzucają jeden plan, zaraz zaczynają zajmować się kolejnym, a ich zajadłość nie ma sobie równych. Patrole, które odważyłam się wysyłać na powierzchnię były nieliczne, zdołały mi jednak przynieść informacje o nowym kontyngencie, który pojawił się w okolicy. Niewielkim, naliczyliśmy tylko jeden oddział wojowników, a poza tym mnóstwo jakichś ludzi, wyglądali na cywilów. Zaczęli rozstawiać swe obozowisko pośrodku niczego, wprost wśród najgorszego spieku pustyni, zupełnie inaczej, niż robili to wcześniej. Te ich obozy to były małe fortece, od początku wojny trzeba było przebiegłości i sprytu, by zaatakować coś takiego, nie tracąc całej drużyny, nim chociaż przekroczyło się bramy.
Z nowym kontyngentem dotarł też jakiś młody człowiek, bogato ubrany, a stacjonujący tu generał, ten potwór w ludzkiej skórze, odpowiedzialny za rzeki przelanej krwi, schylał przed nim głowę.
— Dowiedzcie się więcej o tym człowieku — przykazałam kolejnemu patrolowi. — Dowiedzcie się, jaki jest i co planuje. I najważniejsze — spojrzałam w oczy moim zwiadowcom — uważajcie na siebie, nie dajcie się im złapać.
Skinęli mi głowami i ruszyli w mrok.


To nie był obóz. Cokolwiek ten nowy demon próbował stworzyć, tworzył to z kamienia, moi zwiadowcy zaś słusznie nie ryzykowali podchodzenia bliżej, informowania przeciwnika o tym, że jest obserwowany. Tamci cywile okazali się magami, lecz innymi, niż ci, których widzieliśmy na polach bitwy. Pod ich dłońmi kamień przybierał odmienny kształt, tworzył jakieś mury i budynki, lecz ich przeznaczenie pozostawało dla nas niejasne. Czy owa imperatorka, bezduszna bogini będąca zgubą mego ludu, zapragnęła tu kamiennej fortecy, wprost pośrodku piasków? Pomysł ten był z góry skazany na porażkę. Nic nie rosło na pustyni, a te wiecznie zmieniające się i wędrujące diuny sprawiały, że żadna budowla nie była w stanie przetrwać. Nasi przodkowie to wiedzieli, my to wiedzieliśmy, dlatego miasta drążyliśmy we wnętrzach skał, lecz widać słudzy imperatorki sądzili, że są w stanie nagiąć samą naturę do swej woli. Tego nie potrafili dokonać nawet bogowie, ja zaś czekałam na moment, gdy demony sobie to uświadomią.
Kolejne dni pod ziemią mijały nam w ciszy i oczekiwaniu. Racjonowaliśmy wodę i jedzenie, nie wiedząc, co przyniesie nam kolejny dzień.


Zwiadowcy wrócili do mnie podenerwowani. Coś się zmieniło, oni zaś nie wiedzieli, jak to interpretować i czego teraz chcą od nas najeźdźcy.
— Postawili magazyn, ale niewielki, niestrzeżony. Ledwie materiał zaczepiony między skałami, a pod nim beczki z wodą i jedzeniem.
Zmarszczyłam brwi.
— Którymi skałami? Przy Wężowej Głowie?
— Tak, Opiekunko, dokładnie tam.
— To nie ma sensu.
Swoje ziemie znałam doskonale, nie potrzebowałam nawet mapy, by wyobrazić sobie, co się gdzie znajduje, jak dotrzeć z jednego miejsca w inne, jaki szlak obrać w zależności od humoru pustyni tego dnia. Wężowa Głowa była raczej punktem orientacyjnym, niż miejscem, gdzie można byłoby się zatrzymać – składała się w głównej mierze z wysokiego bloku skalnego, wbitego w wiecznie zmieniający się piasek, zupełnie tak, jakby to ręka tytana uczyniła, nie zaś dzika przyroda. Jeśli światło odpowiednio padało, jeśli wytężyło się wyobraźnię, ten starty piaskiem szczyt przypominał trochę pysk wielkiego gada, rozwierającego paszczę, by ukąsić samo niebo. Miejsce znajdowało się może pół godziny marszu od siedliska demonów – za daleko, by z magazynu można było wygodnie korzystać, a za blisko, by okazał się zaczątkiem jakiejś nowej konstrukcji.
— Opiekunko… — podjął zwiadowca, a w jego głosie wyczułam kolejną falę niepewności.
— Słucham?
— Ten materiał nad magazynem… — Mężczyzna oblizał usta. — On był niebieski. I wszystkie beczki były malowane na niebiesko.
Mój lud przywykł do walki. Niewiele nam było trzeba, by podnieść broń, czy to przeciw pustynnym bestiom, czy też członkom innego plemienia, którzy zawędrowali na nasze ziemie w poszukiwaniu należącej do nas wody. Była jednak jedna barwa, jedna flaga i znak, pod którego ochroną podróżowali posłowie niosący słowo pokoju. Błękit nieba, pod którym przodkowie rozdzielili między sobą ziemię, błękit wody, bez której nie byłoby nikogo z nas.
— Niemożliwe.


Zwiadowcy wrócili z kilkoma beczkami wody i jedzenia. Nie było tego wiele, w końcu ile może dźwignąć jeden człowiek, gdy musi szybko biec przez pustynię. Do zawartości podeszliśmy ostrożnie – wodę kazałam przefiltrować, kapłanowi oczyścić ją modlitwą, tak samo jak jedzenie, a i tak wybrałam spośród ludu jednego ochotnika, który miał na własnej skórze przekonać się, czy woda i jedzenie nie są zatrute. Zaoferował się jeden ze starszych wojowników, okaleczony w walkach tak, że nie wstawał już o własnych siłach.
— Chociaż na tyle się przydam — mówił, wybierając kawałek suszonego owocu z samego środka niebieskiej beczki.
Nie zmrużyłam oka całą noc, czekając na gorączkę, drgawki i ból wywołany trucizną, lecz nic takiego nie nadeszło. Nad ranem wojownik był tak samo żywy, jak i wieczorem.


Magazynu dalej nikt nie pilnował. Pozwalałam moim zwiadowcom zabierać z niego beczki, a gdy jakieś zniknęły, następnego dnia pojawiały się nowe. Ten sam wojownik sprawdzał zawartość każdej z nich i każda okazała się bezpieczna. Wciąż racjonowaliśmy żywność i wodę, a ja nie odważyłam się wnieść niebieskich beczek do głównego spichlerza. Trwaliśmy i czekaliśmy, lecz w oczach moich ludzi widziałam zmęczenie i gasnącą nadzieję, gdy ich duch kruszał pod jednostajnym naporem identycznych dni.
Kontaktowałam się z innymi Opiekunami przez Zwierciadła, ale i stamtąd nie dochodziły do mnie żadne dobre wieści – na każdy atak, bestia odpowiadała zajadłym kontratakiem, i pojawiały się zdradzieckie głosy, by choć spróbować ułożyć się z przeciwnikiem. Wspomnienie pokoju i życia w blasku słońca wydawało mi się odległe, należące do innego świata, szczególnie gdy nasz los był podobny szczurom, kryjącym się w podziemnych korytarzach, za jedyną rozrywkę mających podkradanie zapasów z magazynu.
Aż w końcu wśród beczek znaleźliśmy coś nowego.


Kazałam zanieść go do jednej z bocznych odnóg tuneli, daleko od Sanktuarium, i to dopiero tam knebel został zdjęty, choć opaska pozostała na oczach. Mężczyzna był już nieco starszy, posiwiały, a dłonie należały do człowieka, któremu nieobca była broń. Ubrany od stóp do głów na niebiesko, przesiedział cały dzień w tym prowizorycznym magazynie, a gdy nastał wieczór, moi zwiadowcy przynieśli mi mężczyznę wraz z jedną beczką wody. W słabym świetle jaskini, przy blasku tej pojedynczej pochodni, lustrowałam wzrokiem nieznajomego, nie podchodząc zbyt blisko.
— Czego chce twój pan? — spytałam, gdy wojownik splunął ostatnimi kłakami z knebla.
— Coś ci pokazać. Właściwie, to wam — odparł, poruszając lekko głową. Otaczający go wojownicy i zwiadowcy stali w całkowitej ciszy, w pełnej gotowości na każdy niepokojący ruch. — Chciałby zaoferować wycieczkę po naszych ziemiach.
— Ta ziemia nie należy do was!
— Ziemia należy do tego, kto potrafi ją obronić — odparł poseł, niezrażony. — Kto potrafi nią właściwie zarządzać…
— Zamilcz! — warknął jeden ze zwiadowców.
— …i sprawić, by rozkwitła.
Potoczyłam spojrzeniem po moich ludziach, ruchem głowy przykazałam, by trzymali nerwy na wodzy. Tamten demon wiedział, kogo wysłać, w ledwie paru zdaniach poseł zmienił rozkład sił w jaskini.
— Jak ma niby wyglądać ta wycieczka?
— Jak każda wycieczka. Mój pan ugości każdego, kto przybędzie w pokojowych zamiarach. Pokaże mu rozkład swego pałacu, pokaże wzniesione budynki, opowie nieco o swych dalszych planach. Niczego nie będzie wymagał w zamian, nawet słowa pozdrowienia. Żadnej decyzji, żadnej odpowiedzi, możecie wysłać tam niemowę. Mój pan przysięga na swój honor, że kimkolwiek jego gość będzie, włos nie spadnie mu z głowy.
Oferta nie miała sensu. Albo była to przedziwna pułapka, albo nie wiem, co ten demon chciał osiągnąć.
— Jaki twój pan ma w tym interes?
Mężczyzna rozciągnął usta w uśmiechu.
— Nie mówił mi tego, lecz sądzę, że żaden. — Wzruszył ramionami na tyle, na ile pozwalały mu więzy. — Traci na was czas, dzikusy, ale kto zrozumie możnych.
W ciemności błysnął nóż. W ostatniej chwili powstrzymałam nadto krewkiego wojownika. Kpiący uśmiech wciąż tańczył na wargach żołdaka.
— Nie jesteśmy dzikusami — powiedziałam, skinęłam na mych zwiadowców. — Odprowadźcie go do magazynu. Włos ma mu nie spaść z głowy.


Narada trwała do nocy. Rozsierdzeni wojownicy miotali się od wygrażania, że nie powinniśmy nawet interesować się tamtym magazynem, zbierać jałmużnę od nieprzyjaciela, który wdeptał nasze siły w ziemię, aż do opcji, w której przystajemy na propozycję wycieczki tamtego demona, wysyłamy najbitniejszych wojowników i kładziemy kres imperialnym rządom na tych ziemiach. Wszelkie możliwe pośrednie kombinacje również się pojawiały, ja zaś czułam, że głowa mi w końcu pęknie, jeśli świat nie zwolni choć na moment i nie pozwoli mi złapać oddechu.
— To ja powinnam tam pójść — powiedziałam w końcu, gdy w ożywionej dyskusji zrobiła się niewielka przerwa.
— To obłęd! — zaprotestował jeden ze starszych. — To przecież idealna pułapka!
— To prawda — odparłam. — Lecz to ja jestem waszą Opiekunką, to na moich barkach spoczywa wasz los. To ja powinnam się o was troszczyć i zapewnić wam bezpieczeństwo. I proszę, gdzie teraz jesteśmy, prowadzeni mymi decyzjami?
— Bez nich nasze kości zostałyby w mieście, starte w pył przez pociski i walące się budynki — odparł jeden z wojowników. — Dzięki tym decyzjom wciąż żyjemy.
— Ale co to za życie — powiedziałam z większą goryczą w głosie, niż planowałam. Może to była kwestia zmęczenia, może późnej pory, ale łatwiej było mi zdobyć się na szczerość. — Zapasy w końcu się wyczerpią, nie wiadomo też, czy źródło wody w Sanktuarium w końcu nie wyschnie. Brakuje nam leków, brakuje perspektyw i nadziei, żyjemy z dnia na dzień i jeśli nic nie zrobimy, w końcu będzie za późno. Udam się do tego fortu, czy cokolwiek ten imperialny sługus próbuje tam wznieść, i na własne oczy zobaczę, jaki fortel przygotował.
— Opiekunko, to zbyt ryzykowne. Pozwól, by ktoś inny był twymi oczami i uszami.
Pokręciłam głową.
— Już postanowiłam. Ale to nie znaczy, że nie będę ostrożna. Cokolwiek planuje nasz nieprzyjaciel, nie damy się tak łatwo podejść.


Wyruszyliśmy w piątkę, ja i czwórka ochotników. Jedna z nich, kobieta o podobnej mi posturze, w podobnym wieku, nosiła na piersi mój naszyjnik z nefrytem, znak Opiekunki plemienia. Ja zaś byłam odziana tak samo, jak pozostała trójka, nie wyróżniając się niczym spośród zwykłych wojowników, tak jak oni niosąc przy pasie sztylet, tak jak oni mając na plecach niewielką, wygodną sakwę. Plan był prosty – jeśli cokolwiek miało się wydarzyć, reszta drużyny postara się kupić mi tyle czasu, ile zdoła, ja zaś mam ratować własne życie i nie oglądać się za siebie. Ta decyzja mnie bolała, lecz przysięgłam moim ludziom, że bez względu na wszystko wrócę do nich. Nie pierwszy raz miałam w ręku cudze życie.
Wyruszyliśmy przed świtem, wybierając wartkie tempo, w pełnym napięcia milczeniu pokonując przestwór pustyni. Zdenerwowanie ściskało mi żołądek, lecz nie dawałam tego po sobie poznać – przed mymi ludźmi musiałam być silną przywódczynią, choćby nie wiem, co się działo w moich myślach. Te zaś powoli przestawały być moje, stawiając mi się niczym narowiste rumaki, galopując bez sensu od pomysłu do pomysłu, od obawy do obawy, nie przynosząc mi niczego sensownego. Opiekowałam się mym ludem najlepiej, jak potrafiłam i choć Opiekunką byłam ledwie parę lat, wydawało mi się, że moje rządy kierują lud ku czemuś dobremu. To jednak było w czasach pokoju, w tych normalnych czasach, gdy świat rządził się znanymi mi regułami, Sanktuarium było częścią legend i zupełnie co innego zaprzątało nasze umysły. Nie doceniałam, w jak prostych i spokojnych czasach przyszło mi przeżyć większość żywota.
Podeszliśmy tak, by nas widzieli. Obóz demonów majaczył na horyzoncie, nienawistne orły powiewały na sztandarach. Podążałam tuż za „Opiekunką”, mój wzrok zaś uciekał ku siedlisku naszego nieprzyjaciela. Nie wiedziałam, czego się spodziewać i co nas tam czeka, lecz wolałam jakiekolwiek działanie, niż bezczynne siedzenie i oczekiwanie na to, że przodkowie się zlitują i demony okażą się jedynie senną zjawą.
Od strony obozowiska odezwały się rogi, jeźdźcy wypadli zza bramy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz