TW: depersonalizacja/derealizacja?? nwm czy się zalicza ale daje w razie czego
– Wiesz, co mówią o piegach? – rzuciła któregoś poranka Mathilde. Gorące, solmaryjskie słońce wypalało dziury tam, gdzie rolety nie dosięgły okna, wpuszczając poranne promienie do sypialni. Tilde sunęła opuszkami po skórze jego przedramienia, łącząc przestrzeń między kolejnymi znamionami, jak dźwięki akordu na klawiaturze. Bernik wpatrywał się w sufit, zaciskając palce na kołdrze. Próbował nie wybuchnąć.
Przyjechali do Solmarii na tydzień, mając jeden cel. Bernard zamierzał przedstawić rodzicom swoją dziewczynę. Koncept tego wszystkiego był przerażający, ale Bernik wiedział, że rodzina dla Mathilde jest niezwykle ważna. Że poznanie jej rodziców było górą, którą przekroczył bez większego problemu, ale teraz czekała go kolejna. O wiele większa i ostrzejsza. Ale jeżeli chciał, żeby związek był trwały, musiał zakasać ręce i zacząć się wspinać.
To nie tak, że nienawidził swoich rodziców. Może nie kochali się, jak rodzina powinna, ale zdecydowanie ich nie nienawidził. Po prostu za nimi nie przepadał. Każda rozmowa była jak paznokcie ciągnące się po szkolnej tablicy jak wrzucenie drewnianego kołka do środka skomplikowanej maszynerii. Zawsze potrafili znaleźć coś nie tak, coś, co nie pasowało do tego, jak wyobrażali sobie własnego syna. Może bardziej matka, bo ojciec z reguły milczał, ale tym swoim milczeniem podwajał, potrajał głos matki. Bo jej nie zatrzymywał. Przedstawienie im dziewczyny, pierwszego związku na poważnie, było dla Bernarda przerażającym pojęciem. Co, jeśli rodzicom Mathilde się nie spodoba (to nie możliwe, Mathilde jest perfekcyjna. Każdy dorosły człowiek ją kocha, jest mądra, umie się wypowiadać, i przede wszystkim, w przeciwieństwie do Bernarda, jest ogarnięta)? Co, jeżeli wypierdolą go z domu tylko dlatego, że wcześniej nic o tym związku nie mówił? Co, jeżeli wda się w ostrą kłótnię z matką, tak ostrą, że Tilde zobaczy jego prawdziwą naturę, wiecznie buzującą i nigdy sytą, miłującą pocałunek pięści w twarz bardziej, niż łagodny dotyk? Co, jeżeli nie będzie chciała już go nigdy zobaczyć po takim wybuchu?
– Bernik – głos Mathilde nieco się zaostrzył, zamiast rysowania na skórze, zacisnęła na niej palce.
– Tak, jestem. Słucham.
Tilde zaśmiała się lekko pod nosem. Bernik odwrócił się na bok, tak żeby móc widzieć twarz swojej dziewczyny. Minęło tyle miesięcy i nadal nie przyzwyczaił się do tego, że ten uśmiech i ten błysk w oku należą do niego.
– Zapytałam, czy wiesz, co mówią o piegach.
Bernard nadął policzki.
– Że mogą być objawem raka skóry. Że nie można ich tatuować. Że są hiperpigmentacją. Nie wiem co jeszcze.
– Hm. Pragmatyczny do bólu. Chyba pomyliłeś siebie ze mną – Mathilde nachyliła się, pocałowała go w te miejsca, które wcześniej okrążała palcami. Potem przeciągnęła się na łóżku i z niego wstała – słyszałam gdzieś, że piegi to miejsca, w których w poprzednim życiu, twój kochanek, twoja bratnia dusza cię pocałowała.
– Boję się, jak będę wyglądał w następnym życiu. Albo ty.
Mathilde przewróciła oczami i rzuciła w Bernika poduszką.
– Okropny jesteś. Chodź. Chcę zobaczyć plażę przed armagedonem, jakim będzie kolacja z twoimi rodzicami.
Stał przed lustrem, w podkoszulku i szortach. Osoba w szklanym odbiciu zdecydowanie nie przypominała mu siebie. Była całkowicie obcym stworzeniem. Nie czuł się jak człowiek jak Bernard de la Vega. W lustrze stał potwór z przygarbionymi plecami, skrzywionymi ramionami. Zielonkawymi oczami jego matki obserwował bacznie swoją żywą kopię, pełnymi ustami ojca był gotowy wyszczerzyć w stronę wroga ostre zęby. Bo, czy tego Bernik chciał, czy nie, od zawsze był amalgamacją cech swoich rodziców. Ich golemem, który nie wyszedł perfekcyjnie. To nie był on.
Który to był dzień? Czemu czas przelewał mu się przez palce jak suchy piasek? Którą godzinę stał tak bez ruchu, wpatrując się w odbicie, którego nie rozpoznawał?
Wpadał w takie zatory – dni, w których czuł się jak skała w wartkiej rzece, obmywany i wyprzedzany przez wszystko i wszystkich – kiedy szum codzienności stawał się zbyt przerażający, by jego głowa mogła to pojąć. Podróż w rodzinne strony, dokańczanie nagrania nowego albumu, to wszystko ciążyło na jego ramionach, jakby ktoś postawił mu na karku wielopiętrowy budynek i kazał go ruszyć. Godziny zlewały sie w dni, a dni w tygodnie, aż Bernard przechodził przez rutynę z automatu, nawet nie zastanawiając się co i, przede wszystkim, po co to wszystko robi. W takie dni rozpoznanie swojego odbicia w lustrze równało się z cudem. Ale i tak staną przed taflą szkła, jakby z jego samopoczuciem nie było wystarczająco źle, jakby nie czuł się całkowicie wyprany z emocji. Nie potrafił być wściekły, nie mógł się rozpłakać, nie miał siły na nic, chociaż nic nie rozbił. Czuł się jak własny cień, obserwujący świat z warstwy ściany. Czas płynął, czy tego Bernard chciał, czy nie. I nic nie mógł zrobić. Jedynie patrzeć na tory, aż na horyzoncie zamajaczy się pociąg.
Od dziecka starsze panie sprzedające przy drodze warzywa ściskały mu policzki i chwaliły matkę, jaka to z niego będzie kropla w kroplę Ramona. Potem jego włosy zaczęły gęstnieć i babuszki zmieniły śpiewkę na małego Mauro, że też będzie rybakiem, też będzie spędzał dnie na morzu, i żeby tylko nie dorwał się do kabinetki z alkoholem, zanim skończy osiemnastkę. Bernik nie miał wyboru. Musiał wyrosnąć na kogoś. Według ich małej rodziny, według całego San Tubarão, musiał jako dorosły człowiek stać się albo swoją matką, albo ojcem. Dlatego od zawsze, od kiedy tylko zrozumiał, na jaką drogę chce go zaciągnąć los, Bernard wyrywał się. Kopał, gryzł, bił, jak tylko mógł. W pewnym sensie uciekł od tego wszystkiego. Wyjechał z rodzinnej mieściny, znalazł pracę z dala od morza i ryb, nie zastanawiał się nad tym, który budynek na rynku rozpadnie się ze starości jako kolejny. Ale nadal w lustrze spoglądał na niego ten de la Vegowy potwór. Nie mógł uciec przed własną twarzą.
Wyciągnął przed siebie dłonie, tak, że rozwinięte opuszki palców dotykały tafli lustra. Jego skóra, jaśniejsza niż ta ojca, była podobnie pokryta piegami. Ojciec często ignorował narzekanie żony, że musi dbać o ciało, zasłaniać się przed słońcem i smarować kremem. Dlatego jego przedramiona miały wiecznie inny odcień od reszty ciała, w dodatku były pełne piegów i innych znamion. Bernard, w przeciwieństwie do niego, próbował dbać o siebie. Tatuaże nauczyły go poprawnego zajmowania się skórą i jak tylko miał wychodzić na ostrzejsze słońce, smarował się kremem. Czasem Sanji robił sobie z niego żarty, bo w końcu, ciemna skóra, pochodzenie z południa i boi się słońca? Ale Bernik naprawdę nie chciał skończyć jak ojciec. Oczywiście, trwałość tatuaży zawsze była tym argumentem, który mówił na głos. Jednak gdzieś wewnątrz coś syczało gorącą lawą, błagało, żeby użyć każdej okazji, by tylko odsunąć się od rodziny.
Nie ważne, ile warstw kremu zakładał, ile dni spędzał w długich rękawach, i tak znamiona zaczęły się powoli pojawiać na całym jego ciele. Jak klątwa, jak zakażony korzeń pompujący chemikalia w zdrowe drzewo. Najpierw na stopach i łydkach, które moczył w wodzie na plaży. Potem dłonie i szyja, bo tam i tak nie miał tatuaży, więc po co marnować SPF? Potem twarz, ręce, tors. Nie ważne, jak szybki był jego sprint, i tak nie potrafił uciec przed swoim przeznaczeniem.
Kiedy był dzieckiem, jego oczy były bardziej zielone. Teraz, cholera wie czemu, pociemniały. Pod światło, Bernik nadal mógł zobaczyć zielone plamy. Ale nie musiał wpatrywać się w swoje tęczówki, by dojrzeć w sobie matkę. Ten sam płaski nos, ten sam grymas niezadowolenia, choć na innych ustach. Ta sama linia szczęki, ten sam nerwowy tik poprawiania postury, kiedy zbytnio się garbił.
Jak na zawołanie, zrobił ten sam ruch wypchnięcia barków do tyłu. Pierdolony odruch warunkowy. Przeciągnął palcami po włosach, a raczej chciał przeciągnąć, ale palce wczepiły mu się w gęste kołtuny. No tak.
Włosy miał po ojcu. Odziedziczone z przypaloną słońcem skórą i pierdolonym narzekaniem na wszystko (chociaż matka nie była w tym lepsza, więc może zyskał tę cechę po ich obojgu), ich chyba nienawidził najbardziej. A raczej nienawidził siebie za nienawidzenie ich. Nie pozwalał matce związywać je w żadne warkocze, uparty jak osioł. Bo to dawałoby siłę genom ojca, jakoś jeszcze bardziej go do niego przywiązywało. Chociaż sam Mauro miał włosy krótko przystrzyżone i wiecznie schowane pod czapką. Może po prostu nie chciał, żeby matka go dotykała. W każdym razie zbierał teraz plony swoich dziecięcych buntów. Włosy, przez lata złego traktowania straciły swój mocny skręt. Kiedyś były niezwykle ciasnymi sprężynkami, teraz stały się rozwiązłe. Przez co, z drugiej strony, przypominały teraz matczyne loki. Gdyby chociaż zachował swoje młodzieńcze afro, mógłby je nosić duże i szerokie, tak inne od krótkiego cięcia ojca. Ale zostały rozwiązłe skręty orzechowych fal matki. Znowu, nieważne jak szybko uciekał, jak bardzo się oddalił, lustro i tak go dopadało.
Mathilde znalazła go przy lustrze. Musiał tam siedzieć kilka godzin, zafiksowany na swoim odbiciu, którego nie potrafił rozpoznać. Słońce zdążyło już zajść, a on nawet nie wstał, by włączyć światło w pokoju. Po prostu wbijał tępy wzrok w lustro. Tilde położyła mu łagodną dłoń na ramieniu, próbując tym wywołać go z zamyślenia. A raczej transu.
– Bernik? Misiek, wszystko okej?
Bernard wziął drżący oddech, mrugnął kilka razy, jakby i o tym zapomniał przez jakiś czas. Jednak wciąż nie ruszył wzroku z pokrytego cieniem odbicia.
– Wyglądam jak oni – Wyciągnął dłonie w powietrze, jedną z nich musnął lustro. Sunął palcami wzdłuż odbitej w jego tafli twarzy – Nie potrafię. Zawsze będę taki jak on. Taki jak ona.
Mathilde zmarszczyła brwi. Powolnym ruchem, jakby nie chciała wystraszyć dzikiego, zranionego zwierzęcia, zdjęła z ramienia torbę i usiadła na podłodze obok Bernarda.
– Czy to aż tak złe, przypominać rodziców? W końcu to dzięki nim powstałeś.
– Moja matka… jest wiecznie nieszczęśliwa. Nic jej nie pasuje. Ojciec nie potrafi… się wysłowić. Emocjonalnie. Chyba nigdy nie słyszałem od niego kocham cię – Bernik przerwał, przełknął ślinę, kiedy usłyszał we własnym głosie drżenie. Odwrócił się w stronę Mathilde. W jego oczach malowało się przerażenie i zagmatwana w nim jakaś dzika obsesja – Jeżeli ja tak przypominam ich wyglądem… to jak bardzo jestem tacy, jak oni w środku? I tego nie widzę?
Nagle coś w Bernardzie pękło. Mathilde pozwoliła mu opaść w jej ramiona i łkać. Objęła go w pełni, złączając dłonie na jego plecach. Siedzieli tak na ziemi kilka minut, sklejeni w jedność. Po jakimś czasie Bernard ucichł, a jego oddech się uspokoił. Minęło kilka minut, zanim podniósł głowę z ramienia Mathilde i otarł oczy.
– Obiecaj mi. Że jeżeli zobaczysz, że zachowuję się jak oni. Powiesz mi. Wiem, że jeszcze ich nie poznałaś, ale dzisiaj… zobaczysz. Zrozumiesz.
Tilde uścisnęła dłonie Bernika, kiwnęła głową. Położyła rękę na jego policzku, otarła lepkie łzy.
– Oczywiście.
Bernard, oderwany po raz pierwszy od tylu godzin od tafli lustra, teraz nie potrafił odwrócić wzroku od Mathilde. Nagle dziewczyna poderwała się, jakby wpadła na pomysł.
– Będziesz miał długi rękaw na kolacji, prawda?
Bernik zmarszczył brwi. Nie był pewien, co jego chwilowe załamanie nerwowe miało do ubioru, ale kiwnął głową. Mathilde uśmiechnęła się, wyciągnęła z kieszeni długopis.
– Co widzisz, kiedy patrzysz na swoje ręce? Na piegi i znamiona?
Bernard jeszcze raz obejrzał swoje przedramiona, okraszone pieprzykami. Jedne były większe, inne mniejsze, ale wszystkie krzyczały w jego stronę tę samą melodię – ojciec, ojciec, ojciec. Skończysz tak samo, jak swój ojciec. Przełknął ślinę.
– Mojego tatę.
Mathilde uśmiechnęła się łagodnie i pochyliła nad wyciągniętymi rękami swojego chłopaka. Długopis przejechał skórę kilka razy w nieregularnych miejscach, aż wreszcie Tilde podniosła głowę.
– Ja tu widzę Mały Wóz. A tu – znów nachyliła się nad ręką, tym razem ciągnąc długopis wzdłuż Bernikowego ramienia – Centaura. Widzisz? Twoje ciało to płótno. To niebo. A te znamiona to gwiazdy. Które układają się w konstelacje.
Bernard odwrócił głowę w stronę lustra. Potwór z tafli wyglądał już mniej jak dziwnie zszyte ze sobą partie ojca i matki, a bardziej jak Bernard. Faktycznie, niektóre z jego znamion układały się w gwiazdozbiory. Albo przynajmniej Tilde wykonała takie kreski, żeby tak wyglądało. Mathilde objęła go od tyłu, splotła palce na jego brzuchu, cmoknęła go w ramię.
– Nie możesz wiecznie patrzeć na siebie przez pryzmat swoich rodziców. Musisz widzieć siebie. Swoje gwiazdy i konstelacje, nie ich. Okej?
Bernard wziął głęboki oddech. Zacisnął dłonie Mathilde w swoich. Z lustra spoglądała na niego Tilde, łagodnie uśmiechnięta. Opierała się na ramieniu kogoś obcego, ale już nie potwora. Spojrzał odbiciu, sobie, w oczy. Sam nie był pewien, czy mówi prawdę, czy kłamie, tylko żeby nie przestraszyć Mathilde, ale i tak przełknął ślinę i szepnął:
– Okej.
Chociażby tylko po to, żeby wmówić sobie, że tak zrobi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz