Ostatnie, czego Bernard spodziewał się na zakończenie tygodnia (bo była niedziela. Dokładniej niedziela, późny wieczór, praktycznie noc) w Łunie, to gości. Takich, którzy nie wyglądali, jakby mieli stację niedługo opuścić. Naprawdę, nie tak zamierzał spędzić wieczór.
Najpierw pojawił się blondyn. Z nawiedzoną miną, jakby przeżył pięć wojen na raz, i świdrującymi, bladymi oczami. Uderzył czteropakiem piwa w ladę i bez słowa rzucił obok szkła gotówkę. Równo wyliczoną. Jakby zobaczył cenę na niezgrabnie nabazgranej kartce, przylepionej do jednej z lodówek, i przygotował konkretną ilość banknotów, tak, żeby tylko nie wdać się w rozmowę z kasjerem. W sumie w pewien sposób Bernard go rozumiał, też nienawidził, kiedy pracownicy sklepów myśleli, że przeklikanie jego zakupów oznacza jakieś zaproszenie do konwersacji.
Czego Bernard nie rozumiał, to tego, że mężczyzna, zamiast zniknąć w eterze nocy, rozsiadł się na ławce przed stacją i odpalił jedno z piw. Może miał nadnaturalnie przejebany tydzień. Trudno powiedzieć, co wyjebało go poza miasto, ale każdemu zdarza się mieć potrzebę ucieczki od świateł i zgiełku Stellaire. Trochę zrozumiałe. Ale nie w całości, bo Bernard naprawdę nie miał ochoty mieć gości na Łunie. Chciał skończyć książkę, poobserwować z bólem serca gitarę zawieszoną na ścianie i ponarzekać na siebie. W myślach. Bez obserwatorów.
Oprócz nowego rezydenta Łuny, czas mijał na stacji mozolnie i bez większych ekscesów. Ktoś tam się pojawił, zatankował, i zniknął. Normalna niedziela wieczór. Jeżeli ludzie wracali z weekendów poza miastem, to pojawiali się na stacji wcześniej. Po zachodzie słońca było całkiem martwo i spokojnie. Lekturę przerwał Bernardowi dzwonek. Co było nie tak z tym dniem? Najpierw alkoholik z depresją, teraz ktoś szamotał się po Łunie, zamiast od razu podejść do kasy, żeby zapłacić za benzynę. Zagiął z niechęcią róg kartki, kiedy cień klienta przysłonił mu lekturę.
Na blacie wylądowało kolejne piwo. Co dzisiaj, narodowy dzień browara?
Kobieta miała równie marną minę, co blondyn z wcześniej. Jakby ktoś kopnął jej pieska na jej oczach. Może nie kopnął, ale tak porządnie skopał. Może przywiązał do torów wagonika ze słynnego dylematu.
Wszystko byłoby okej – klientka zapłaciła i wyszła z Łuny bez żadnego bezsensownego small talku ani nic – gdyby nie to, że Bernik zorientował się po kilku minutach, że kobieta nie zniknęła z Łuny, jak każdy inny szary człowiek, który odwiedzi stację, tylko dosiadła się do nawiedzonego blondyna.
Świetnie. Łuna właśnie zyskała swoich własnych żuli. Bernard wiedział, że instalowanie tej ławki się na nim kiedyś odbije. Ewidentnie tym dniem była właśnie ta przeklęta niedziela.
Okej. Nie no, okej. Żule odstraszają potencjalnych klientów, co teoretycznie wcale nie byłoby tragicznym rezultatem. W końcu Bernik nie lubi klientów. A tacy żule to jeszcze są stałym źródłem dochodu, bo będą kupować alkohol tak czy siak. Tylko czy oni mają zamiar oboje spać na tej ławce? Na siedząco?
Bernik otworzył książkę na zagiętej stronie. Okej. Poczeka jakiś czas, zobaczy. Może sobie pójdą.
Niespodziewanym (a raczej stuprocentowo spodziewanym, bo Bernik właśnie tak widział obrót wydarzeń) zwrotem akcji było to, że nawet kiedy Bernard zamykał już sklep, dwójka nadal siedziała na tej przeklętej ławce. Co oznaczało, że czy tego chciał, czy nie, musiał ich skonfrontować. Bo przecież nie zostawi ich na noc w tym zimnie. Ale na pewno nie pozwoli im przenocować w Łunie. Co jak splądrują cały sklep?
Zatrzasnął drzwi za sobą, jak najgłośniej mógł – chciał dać gościom subtelny znak, że to koniec imprezy. Jednak oni nic sobie z tego nie zrobili. Więc podszedł do ławki i odchrząknął.
– Mogę w czymś pomóc? – burknął Bernik w stronę gości, którzy zmierzyli go zmęczonym wzrokiem. Oboje.
– Więcej alkoholu – burknął pod nosem blondyn, prawie niesłyszalnie, ale wilcze uszy potrafiły dosłyszeć i najcichszy szelest w lesie, więc Bernardowi i to nie umknęło. Kobieta (ze swoim ciepłym tonem skóry i ciemnymi, gęstymi włosami wyglądała na solmaryjkę, i Bernik nie wiedział za bardzo, co o tym myśleć. Może ich kraj ostatnimi czasy produkuje samych alkoholików) parsknęła głuchym śmiechem.
– Są bary w mieście.
Dwójka ławkowiczów przesłała mu nawiedzone spojrzenia, jakby powiedział najbardziej idiotyczną rzecz na świecie. W sumie racja. W czasach, kiedy zapijał się do upadłego, też często nie miał ochoty na robienie tego przy widowni. Przynajmniej w zaciszu własnego mieszkania nikt nie obrzucał go litującymi i współczującymi spojrzeniami. Może wszystkie sklepy w mieście były zamknięte. W końcu to niedziela.
– No dobra.
Bernard westchnął i stał tak chwilę nad ławką. Ewidentnie oboje byli po jakichś przejściach i musieli zapić żale. Szkoda tylko, że Bernik tęsknił za swoim wygodnym łóżkiem i miękkim kocem. Ale ciekawość zabiła kota. W tym przypadku Wilka.
– A co tak opijacie?
Blondyn i solmaryjka spojrzeli po sobie, jakby zastanawiali się, czy powiedzieć prawdę. Jednak oboje byli ewidentnie wymęczeni psychicznie do tego stopnia, że nie chciało im się niczego zmyślać. Kobieta wzruszyła ramionami.
– Złamane serca.
– Aha.
Bernard bez kolejnego słowa zniknął w Łunie. Wrócił po kilku minutach z bezalkoholowym piwem w dłoni i papierosem za uchem. Dosiadł się do pary. I wziął łyka chłodnego napoju. Co jak co, ale z takim bólem mógł się utożsamiać. I pewnie tak będzie mógł do końca życia. Co mu zrobi dobra integracja, polegająca na narzekaniu na nieudaną miłość i pozostały po niej ból? Przecież i tak już ich nie zobaczy.
Podniósł wzrok na niebo. Neon i uliczne lampy blokowały widok gwiazd. Nienawidził obserwować nocnego nieba, bo nocne niebo oznaczało księżyc, a księżyc był jego klątwą. Ale teraz, w dziwnym stadium nostalgii, z nowymi kompanami żałości, nagle jakoś mu się zrobiło tęskno za rozgwieżdżonym niebem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz