06 listopada 2024

Od Janka – Natura

Wiedźmin w końcu przybył.
Matka nie chciała go puścić, ale Jasiek tak marudził, tyle prosił, tak obiecywał, że będzie grzeczny i ojcowskiej ręki nie puści, że mama się w końcu zgodziła, poszli zobaczyć sobie wiedźmina.
— A to prawda, że on ma wielkie zęby? — spytał Janek, gdy szli przez wieś, kierując się do sołtysa. Dzieciak szedł w podskokach, łapał ojca za rękę, ciągnął trochę, byle szybciej szli, bo on tego wiedźmina chciał zobaczyć już, teraz, natychmiast, koniecznie.
— No mówią, że niektóre wiedźminy mają. I uszy mają wielkie, żeby słyszeć, jak się potwór skrada.
Jasio rozdziawił buzię.
— Takie, jak króliki?
— Pewnie tak. Króliki to największe uszy mają.
Janek dotknął własnych uszu.
— Nie wiem, czy bym chciał. Uszy jak królik. — Spojrzenie rozpłynęło się w dziecięcym zamyśleniu. — Ale puchate bym miał.
— Janek — odezwała się idąca zaraz obok mama. — Tylko obiecaj, że nie będziesz do tego wiedźmina podchodził, dobrze?
— Nie będę, mamuś, obiecuję — odparł Janek, wracając do podskakiwania. — Ale dlaczego nie mogę podejść?
Rodzice wymienili zatroskane spojrzenia.
— Bo on może zarazę ma i złapiesz od niego.
Jasio znów się zamyślił, jakieś ciężkie problemy rozwiązywała ta ruda głowa.
— Może go mama w balii mydłem nie myła i dlatego on taki?
— Może i być — odparł ojciec.
Ale to nie zaraza, wielkie zęby czy uszy były przyczyną, dla której rodzice nie chcieli, by Janek pojawił się w pobliżu wiedźmina. Ludzi ze wsi dało się jeszcze oszukać, wmówić im, że Janek to zwykły dzieciak, że niczym się nie różni od swoich rówieśników, wszystko z nim w porządku. Jasio im nie utrudniał – jadł grzecznie, biegał po obejściu, ganiał gęsi i zamęczał rodziców swoimi dziecięcymi pytaniami. Ale z wiedźminem to było co innego. Nie chcieli, żeby widział Janka, jeszcze poznałby, czym naprawdę jest, ale Janek prosił i prosił, że chce tego wiedźmina zobaczyć, rodzice zaś radzili i radzili, i w końcu uradzili. Że ich dziecko wygląda na tyle zwyczajnie, i jak daleko będą stać, to wiedźmin się nie pozna, nie zwróci na Jaśka uwagi. Zresztą, ponoć wiedźmin palcem nie kiwnie, aż mu się pieniędzmi przed nosem nie pomacha, taki to jest chytry i podły stwór, na ludzką niedolę obojętny, ale na pieniądze łasy.
Przed domem sołtysa już zebrał się spory tłumek, ludzie popatrywali jeden przez drugiego. Wiedźmin stał na środku, przed sołtysem, wykłócali się o coś. Koń przybysza parskał.
— Tatuś, weź mnie na barana — powiedział Janek, pociągnął ojcowską koszulę. — Nie widzę.
Chcąc nie chcąc, ojciec wziął go na barana, cofnął się trochę. Patrzyli na tego wiedźmina, patrzyli, ale za daleko byli, żeby cokolwiek usłyszeć.
— Myślałem, że większy będzie. — W głosie Janka zabrzmiało rozczarowanie. — I straszniejszy. Gdzie te zęby ma?
I wtedy wiedźmin się odwrócił. Przypadkiem, szybko, zwykłe spojrzenie nie uchwyciłoby, że wzrok mężczyzny zawisł na moment na Janku, że białe brwi się ściągnęły, a w tych nieludzkich oczach błysnęło zrozumienie. A potem wiedźmin wrócił uwagą do sołtysa, kłótnia przybrała ostrzejsze zabarwienie, mężczyzna machnął dłonią w stronę kozy, części jego zapłaty.
— I na chuj mi ta koza!
Janek poprawił się na ojcowskich ramionach.
— Tatuś? Co to jest chuj?


Wiedźmin srożył się, że kozy, ostatniej mufki z hajkowych królików i malowanych korali nie będzie brał, tak samo jak haftowanej spódnicy i nowych trzewików. Tylko pieniądz chciał i leki od pani doktorki, więc sołtys z panią doktorką rozdzielili według siebie kozę, mufki i wszystko to, czym się wieś na wiedźmina zrzuciła, a potem wydzielili chytrusowi jego zapłatę, niech bierze i idzie to licho ubić.
Wiedźmin poszedł, koń jego człapał przez wieś, a te dwa miecze sterczały znad ramienia – jeden srebrny, jeden żelazny. Ludzie się dziwowali, czego na licho ze strzelbą nie pójdzie, przecież to już wojsko z takimi chodzi, krasnoludy zmajstrowały, ale wiedźmin nic im nie powiedział, nie popatrzył nawet, tylko poprawił te swoje rękawice, poprawił i zbroję, ciemną i wytartą, i tyle go widzieli, jak z koniem w lesie zniknął.
— Zapłatę wziął, poszedł i ot. Pewnie nawet nie wróci — sarkał sołtys, kiedy dni mijały, a wiedźmin jak kamień w wodę przepadł.
Ale z drugiej strony licha też nie było, nie napadło nikogo, gdy księżyc znów rozświetlił w pełni noc.
I w końcu wiedźmi wrócił – potarmoszony trochę, z ręką przewiązaną szmatą i z workiem, z którego ciekło coś czarnego. Poszedł do sołtysa, pokazał mu, co w worku miał, a sołtys padł jak długi, dopiero sołtysowa go musiała po gębie otrzaskać, żeby do przytomności wrócił.
Pani doktorka przypatrzyła się temu wiedźmińskiemu ramieniu, coś mu tam poskładała, pozszywała i porobiła, a nim wiedźmin się zagoił i precz poszedł, to sołtys stwierdził, że jak nic trzeba ubicie licha osławić, bez tego się nie obejdzie.
Skrzyknięto chłopa, wystawiono ławy na sołtysowe obejście, wystawiono stoły, każdy naniósł, czego mógł, a kto miał, to i przytargał jakieś fujarki i bębenki. Zapalono ogniska, młodzi przez nie skakali, ludzie krzyczeli, wódka się lała, prawie jak na weselu było.
Janek dokazywał jak to dzieciak, aż noc przyszła i go do reszty zmogło. Zasnął na ławie, z głową opartą o matczyne udo, z okruchami z ciasta przylepionymi do policzka, niepomny na walącą muzykę i harmider. Matka siedziała, rozmawiała z siostrami, bo dawno się nie widziały, wszyscy zajęci, w obejściu zawsze coś się znajdzie. Ojciec przyjaciołom nie odmawiał, dał się wyciągnąć na jakąś durną zabawę, sam nie wiedział nawet, o co tym razem chodziło.
Wiedźmin pojawił się znikąd.
— Pozwólcie, dobrodzieju — odezwał się do ojca.
Mężczyzna, wzięty z zaskoczenia, dał się poprowadzić wiedźminowi, zasiedli przy jakimś ustawionym na uboczu stole. Muzyka wciąż grała, ludzie śpiewali, pokrzykiwali, stukali się kuflami, lecz wszystko to zdawało się dobiegać nagle z oddali, jakby zza grubej ściany. Ciemność otuliła ojca i wiedźmina, w mroku błyszczały tylko te nieludzkie oczy, żółte jak u kota.
— O waszym synu chciałem porozmawiać.
Ojciec spiął się w sobie.
— Janek jest dobre dziecko, on na wiedźmina nie pójdzie.
— Ano nie pójdzie. Bo na wiedźmina tylko ludzie idą. — Mężczyzna zrobił pauzę, splótł dłonie. — Ja wiem, czym on jest.
— Nic nie…
— Ja już widziałem takie… dzieci — kontynuował wiedźmin spokojnym głosem, niezrażony. — Z lasu go wzięliście, dobrodzieju, i do lasu on w końcu wróci, taka jego natura.
— On jest mały…
Wiedźmin pokręcił głową z politowaniem.
— Mały jest, ale gorszy, niż ta zmora, którą dla was zabiłem. Bardziej niebezpieczny. I wy o tym wiecie, dobrodzieju.
Ojciec nie znalazł na to słów, uciekł wzrokiem, plama rozlanego piwa okazała się nagle bardzo ciekawa. Przypomniał sobie rozerwaną kłódkę, przypomniał sobie słowa Janka, jak kładł się wtedy spać. Wiedźmin westchnął, podjął wątek.
— Ja wiem, że kochacie go jak własne, ale to nie jest dziecko. To jest potwór, tylko ma kształt człowieka. Teraz się śmieje, ale ja widziałem u innych… jednego dnia wszystko dobrze, następnego bebechy rodziców rozwieszone na drzewach, jak te girlandy na Yule.
Drugi mężczyzna wzdrygnął się, pokręcił głową, zająknął.
— Już teraz, jak byście mu pasem na dupę dali, to by wam tę rękę odgryzł razem z paskiem. A co będzie potem? Jak zacznie dorastać? Oglądać za pannicami i chłopakami, jak zacznie się buntować, bzdety w głowie mieć, jak każdy nastolatek? Co wtedy, dobrodzieju?
— Rozmawiać z nim będziemy… On mądry jest.
— Mądry, niemądry, to nie ma znaczenia. Igracie z ogniem, dobrodzieju. I od tego ognia spłonie cała wieś.
Ojciec zmarszczył brwi, podniósł gniewny wzrok na wiedźmina.
— Gadacie, gadacie, i po co tak gadacie? Co ja mam zrobić, jak wam się widzi? Do lasu precz go dać? Syna własnego wygnać? Tego chcecie?
Wiedźmin patrzył na niego przez chwilę, pokręcił głową.
— On się nie da wygnać. Innego remedium trzeba.
To powiedziawszy, mężczyzna sięgnął zdrową ręką do pasa, wydobył jakiś woreczek. Zawiniątko spoczęło na blacie między nimi, wiedźmin pchnął je w stronę ojca.
— To sublimat. Rozpuścicie to w wodzie, w mleku, w czymkolwiek, co wasz dzieciak lubi, i mu dacie.
Ojciec popatrywał na woreczek, to na wiedźmina, znów na woreczek.
— I od tego on człowiekiem będzie?
Wiedźmin znów westchnął, znów pokręcił głową.
— To związek rtęci — wyjaśnił, lecz po minie ojca widział, że nic mu to nie wyjaśniło. — Dacie mu przed snem, na rano będziecie mieli problem rozwiązany. Ostatecznie. Już się nie obudzi. To jest ostatnia szansa — powiedział, w oczach błysnęło ponaglenie. — Potem już nie dacie rady, za silny będzie, nawet rtęć, srebro i żelazo mu nie uradzą, ogniem, kwasem i święconą wodą go nie zranicie.
Ojciec patrzył na niego w milczeniu, wiedźmin dalej pchnął woreczek.
— Z dobrego serca daję, nic mi nie musicie oddawać. Niczego, czego się nie spodziewacie, a po powrocie w domu zastaniecie od was nie chcę, dobrodzieju. Po prostu zbyt wiele razy już widziałem, jak takie licho człowiek pod dach przyjął i…
— Mości panie wiedźminie — zaczął powoli ojciec. Popatrzył na mężczyznę, który na plecach nosił dwa miecze, który ponoć porywał dzieci z kołysek i dopiero co potwora w lesie zabił, a potem pochylił się do niego, odepchnął woreczek. — Wyście się głową z dupą zamienili, jak myślicie, że ja swoje dziecko skrzywdzę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz