To był naprawdę głupi pomysł. Tak samo, jak ten tatuaż dla Mathilde, zrobiony na kacu i pełen chaosu, za jedyne pieniądze (przepocone i porwane), które miał w kieszeni. Ten miał więcej czerwonych flag od samego początku. Wręcz same czerwone flagi. Ale Bernard nigdy nie potrafił oprzeć się prośbom. Szczególnie jeżeli wychodziły one prosto od jego demona numer jeden, wroga krytycznego myślenia i sensu – Artura. Arturowi, tak samo, jak Tyśce, Bernik nie potrafił powiedzieć nie.
Pomysł zrodził się na jednym z afterów. Skończyli całkiem niezły set, Bernard nabuzowany, bo zbliżała się pełnia, ale i cały zespół dostał porządnego kopa energii, bo zaraz mieli wydawać album. Taki prawdziwy, potężny longplay ze sprzedażą w sklepach muzycznych, z teledyskiem i wszystkim. Jakby naprawdę stawali się prawdziwym zespołem. Może dlatego Artur postanowił, że trzeba to jakoś celebrować.
– Musisz sobie zrobić tatuaż – zadecydował między łykami jakieś podejrzanie wyglądającej nalewki, którą jakiś gość z widowni wcisnął mu w rękę między piosenkami. Siedział wciśnięty w bok Bernarda, na kanapie w rogu czyjegoś mieszkania. Reszta zespołu zniknęła chujwiegdzie, ale Bernik widział kilka minut wcześniej cień Jingyi sunącej za kimś na ogród. Czyj to był dom? Jak daleko byli od hotelu? Czy ich menadżer w ogóle wiedział, gdzie są? Cholera wie. Na tym poziomie Bernarda obchodziło mało rzeczy, a szczególnie takie błahostki. Wydawało się, że najważniejszym był dla niego fakt, że Artur wciąż opierał się o niego, wciąż wciągał go w bezsensowne rozmowy, wciąż miał palce wciśnięte w jego afro.
Bo Wilk był zdradliwy. Wilk, szczególnie w pobliżu pełni, potrzebował dotyku jak astmatyk inhalatora, jak ćpun kolejnej dawki. I dla Wilka nieważne było kto spędzał z nim czas, byle tylko był blisko. Mathilde wyjechała na pogrzeb jednej ze swoich licznych ciotek. Obiecywała, że nie potrzebuje Bernika, że to dalsza rodzina i sobie poradzi. Ale Bernard tracił bez niej głowę. Osuwał się coraz bardziej w przepaść, ledwo co trzymał się klifu. Wilk kochał deprawację i wszystko, co najgorsze dla Bernarda. Więc ten pozwolił Arturowi pierdolić bezsensowne głupoty, byleby tylko zwracał nadal na niego uwagę.
– Kolejny? Nie mam już ich za dużo? Zaraz będę wyglądał jak kryminalista – rzucił Bernik najbardziej żartobliwym tonem, jakim mógł. Negocjowanie z Arturem było niebezpieczne w każdych warunkach. Negocjowanie z nietrzeźwym Arturem mogło mieć śmiertelne skutki. Dla ich obu.
Artur wyszczerzył zęby, kłapnął szczękami, jakby były ostre. Jakby to on miał kły, a nie Bernik, którego uzębienie z każdym dniem się zaostrzało, dzikie i zezwierzęcałe. Przed pełnią miał wrażenie, jakby dorastała mu druga warstwa zębów, jak u rekinów, które zwykły podpływać na jego rodzinne plaże.
– Lubię, jak ktoś ma tatuaże. Jak ty masz tatuaże. Wyglądasz tak… ostrzej.
– Nie za ostro?
– Nigdy za ostro – Artur mrugnął, wziął łyka alkoholu i po przełknięciu przysunął butelkę do ust Bernarda. Jego jasne oczy były jak lampy odległej latarni morskiej jak światła zbliżającego się auta. Prosto na niego, niemogącego zwolnić. Śmiertelna kraksa. Bernik wziął łyka, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Nie potrafił – śmigasz na gitarze, jakbyś ciął ją tasakiem. Powinieneś być cały ostry.
– Tak, jestem tak zajebisty z gitary. Dlatego robię za rytm, a nie główną – rzucił żałosnym głosem Bernik, ale po obserwacji miny Artura szybko się zaśmiał. Bo to był żart. Oczywiście.
Artur potrząsnął głową i nadął policzki w zamyśleniu.
– Masz inne zalety. Jesteś temperamentny. Sanji przy tobie to miękka klucha.
Tym razem Bernard zaśmiał się na serio. Sanjiego można było opisać wieloma słowami, ale miękka klucha to ostatnie, co przychodziło Bernardowi do głowy. Sanji był uparty, konsekwentny, i stał przy swoim. Tylko w przeciwieństwie do Bernarda, nie ukazywał każdej emocji, która przez niego przepływała. Bo potrafił się kontrolować.
Oni są łatwą do przetworzenia glebą, jego żołądek zrobił fikołka na burczący głos Wilka, a ty jesteś huraganem. Dzięki mnie jesteś siłą godną przerażenia.
– Dzięki tej całej swojej… wilkołakowości jesteś nawet ostrzejszy niż kiedyś. Dziki, nieobliczalny – Artur przyciągnął Bernika do siebie bliżej za szyję. Wciąż trzymał go w bezpiecznej odległości. Jak psa na łańcuchu. Bernard przełknął ślinę.
– A co ma do tego tatuaż?
– Że musimy to świętować. Że kolejny album będzie jeszcze bardziej surowy i agresywny i pełny tej twojej… zwierzęcej dzikości. I wygramy nim jakąś nagrodę, zobaczysz.
Bernik odepchnął nagłym ruchem Artura, tak impulsywnym, że elf sunął przez pół kanapy, bo ewidentnie się go nie spodziewał.
– Dobra, dobra. Koniec z żartami.
Artur zmarszczył brwi, pstryknął palcami kilka razy. Jakby siła ruchu Bernika go zabolała. Bernard powstrzymał się w ostatniej chwili przed pochyleniem się nad dłońmi Artura.
– To nie żart. Ja mówię na serio.
– Mam… mam celebrować swoją klątwę? Coś, co wywraca mi wnętrzności na lewą stronę każdego miesiąca? Chyba sobie żartujesz.
– Nie no, nie możesz tak cały czas o tym myśleć – elf przewrócił oczami, jakby Bernik narzekający na to, jak sam zniszczył sobie życie, było najnudniejszym tematem świata. Poprawił zmierzwione nagłym ruchem włosy – jak będziesz mieć taką załamkę cały czas, to się zajebiesz kiedyś. A nie możesz. Bo jesteś potrzebny.
Bernard podniósł brwi na reakcje wokalisty. Ale Wilk oblizał ostre zęby, zamruczał jak zadowolony kot. Tak. Dzięki mnie jesteś lepszy.
– Co mam sobie wytatuować? Może te kły, po których nadal mam bliznę?
– Przestań pyskować. Bogowie, jesteś gorszy niż Jin na głodzie. Musisz zmienić perspektywę.
Artur zakończył zdanie wepchnięciem Bernarda w róg kanapy, tak, że ten nie miał gdzie uciec, zakleszczony między ścianą a wokalistą. Potworem, którego sam zbudował od zera. Artur począł kreślić kółka na karku Bernarda.
– Tu. Okrąglutki, tłusty księżyc. Wtedy nie musisz na niego patrzeć, ale jest on w pewien sposób częścią ciebie – Artur posłał Bernardowi słodki uśmiech i przysunął usta do jego ucha – No i jak będziesz machać grzywą na scenie, to będę mógł go widzieć.
Bernard przełknął ślinę.
– Zresztą, i tak wisisz mi tatuaż. Pamiętasz serduszko?
– To ten księżyc byłby dla ciebie, czy dla Wilka? – Bernik spróbował wcisnąć się jeszcze głębiej w kanapę, jakby dzięki temu mógł się rozpłynąć. Niestety ugryzienie nie dało mu mocy zmieniania miejsca prostą myślą. Artur odsunął się trochę, dał Bernikowi miejsce na oddech i rozluźnienie ramion. Znów wziął łyka swojego tajemniczego trunku, ale tym razem nie zaproponował go Bernardowi.
– No oczywiście, że dla mnie. Wilk to nie jest żadna osobna tobie materia. To część ciebie. Może wtedy to zrozumiesz. Jak będziesz miał to wbite w kark. Dosłownie, ha ha.
– I dlatego powinienem go zrobić. Dla ciebie.
Artur zmrużył oczy tak, że ich światło prawie zniknęło. Poklepał Bernika po włosach.
– Jak nie dla mnie, to… dla SZCZENIAKA. Wiesz, każdy z nas ma dziarę dla zespołu. Pora na ciebie – Artur zrobił kwaśną minę – A miejsce na plecach jest w sam raz: jak ci się znudzi bycie naszym gitarzystą, to przynajmniej nie będziesz musiał na niego patrzeć.
– Nie pierdol. Nigdy mi się nie znudzi – wypluł z siebie Bernik, jakby słowa Artura go oparzyły. Wokalista się uśmiechnął.
– No ja myślę.
Bernardowi nie chciało się wypominać, że miał już jeden tatuaż związany z ich piosenką, bo Artur pewnie szybko znalazłby kontrargument. Że jedna piosenka to nie cały zespół, że to w sumie otwarta interpretacja, czy cokolwiek innego. Artur zawsze znajdował hak, którym łatwo zagiął Bernarda. Taki miał talent.
Artur kłapnął jeszcze raz zębami, chyba próbował wyglądać groźnie. Ale w oczach Bernarda nigdy nie byłby groźbą.
– Musisz pamiętać, do kogo należysz. Że na pierwszym miejscu zawsze powinien być zespół. DZIKIE SZCZENIĘ zawsze i wszędzie. Na zawsze.
Bernard kiwnął głową jak z automatu. Racja. Zespół powinien być na pierwszym miejscu. Zaczęło kręcić mu się w głowie. Ale tak. Powinien przejść taki rytuał zaufania, poświęcenia się SZCZENIAKOWI. Oddania zespołowi i muzyce całego swojego ciała. Odwrócenia znaczenia przeklętego księżyca na lepsze. Bo w końcu psy też wyły do księżyca, prawda? A nawet jeżeli wyjdzie chujowo, to nie będzie musiał na niego patrzeć. W końcu nie ma oczu z tyłu głowy. Na szczęście.
– Dobra – Bernik wyrwał Arturowi butelkę z rąk, wziął łyk obrzydliwego alkoholu – Tak będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz