08 listopada 2024

Od Bernarda – Fale

Dom de la Vegów był jednym z tych usytuowanych najbliżej plaży. Wystarczyło przejść kilka kroków, przedrzeć się przez wyschniętą roślinność i przeskoczyć kilka kamieni, by stanąć na wydmach. Piasek, szorstki i liczny, zawsze lądował jakimś cudem za drzwiami chaty, nieważne jak bardzo Bernik ostukiwał buty o każdy okoliczny skalniak i ściany domu. I tak wredny i wścibski piasek dostawał się do kuchni i salonu, a Bernik dostawał za to po głowie.
W każdym razie, de la Vegowie, czy tego chcieli, czy nie, byli do plaży przywiązani tym swoim domem. Matka chciała uciec w głąb miasteczka, z daleka od wiecznego szumu morza, ale dla ojca to była ta jedna rzecz, której nie pozwolił zmienić. Matka mogła wybrać sobie imię dzieci, ich ilość, jak będzie urządzony dom, ale za wszelką cenę nie mogli się przeprowadzić. Bliskość wody oznaczała szybszy powrót z pracy, jak i szybsze do niej wyjście. Bo de la Vegowie byli zbudowani z wody. Z morskiej soli, z rybackich sieci, z tego pierdolonego piachu z plaży wchodzącego wszędzie. Czy tego Bernik chciał, czy nie, był skazany na bycie związanym z morzem.
Bernard lubił plażę. W teorii. Lubił spędzać na niej czas, nawet jak ten niewygodny piasek wpadał, gdzie tylko mógł. Nawet kiedy morze było wzburzone i wszystkie przywiązane do wybrzeża łódki tańczyły na wzniesionych falach jak opętane. Bernard chyba właśnie najbardziej lubił plażę (i co za tym idzie, morze) podczas sztormu. Wtedy otoczenie najbardziej przypominało mu to, co odczuwał w środku.
Morze w okolicach San Tubarão było… specyficzne. Miły, spokojny spadek z suchego piasku szybko zmieniał się w przepaść. Dlatego każdemu, kto nie potrafił pływać, nie zalecano wchodzenia w wodę głębiej, niż po biodra. Potem kamienie i piach zmieniały się w ziejącą paszczę otwartego oceanu. Solmaryjskie morze było nieobliczalne. Kiedy stawało się głębokie, szczególnie znienacka, robiło się jeszcze bardziej niebezpieczne, jeżeli to możliwe. Ocean był od zawsze czymś, czego Bernardowi kazano się wystrzegać. Ale jakimś cudem, może przez swoją naturę chęci sprzeciwiania się wszystkiemu, pokochał on te niebezpieczne wody. Ale tylko z oddali.
Mimo tego, że na jakiś swój pokręcony sposób naprawdę kochał morze, kochał mieszkanie tak blisko wybrzeża, że w uszach bez przerwy szumiały mu fale i skrzeczały mewy, to Bernard szczerze nienawidził pomagać ojcu w pracy. Było coś nie tak z ujarzmianiem dzikich fal południa. Powinny były one zostać wolne, samym sobie, bez łodzi przecinających i łamiących ich ruchy. Bez ludzi żerujących na ich zasobach, opróżniających wody z ich fauny i flory. Co jest dzikie, dzikim powinno pozostać. A fale solmaryjskiego morza były zdecydowanie dzikie. Bernard tylko raz w życiu poczuł ich dzikość na skórze. Ale ten jeden raz zdecydowanie mu wystarczył.
Po jednej z licznych kłótni z matką, zakończonych zatrzaśniętymi drzwiami i stłumionymi pod poduszką przekleństwami, Bernik wymsknął się z domu przez okno. Przedarł się przez uschnięte krzewy oliwne, zgubił sandała gdzieś w zaroślach, i, potknąwszy się o wyrzucone przez przypływ wodorosty, przeturlał się przez plażę, lądując twarzą w piasku. Ściągnął pozostały mu na nodze sandał i ruszył do wody. Tego wieczoru morze było dziwnie spokojne, jakby chciało pozwolić Bernardowi odreagować emocje. Zimna woda uderzyła jego głowę, pierś i dłonie, kiedy zanurkował. Sól, nieprzyjemnie piekąca nawet najmniejsze zadrapanie, wdzierała się do jego płuc. Wszystko było pod kontrolą, dopóki nie dopłynął do spadu. Tam oparł nogi na jednym z kamieni, tym, który używał zawsze przy pływaniu, by odpocząć na chwilę. Morze, gęste i czarne jak atrament, odbijały rozgwieżdżone niebo, przez co wydawało się, że są jednym i tym samym. Oba nigdy w pełni zbadane, owiane tajemnicą, nieobliczalne. I wtedy nadeszła fala.
Wielka, puchata, spieniona wściekle. Porwała nogi Bernika z ich bezpiecznej, skalnej półki. Wywróciła, zanurzyła aż po głowę. Nocną porą trudno było dojrzeć cokolwiek pod wodą, więc kiedy Bernard wymusił na sobie otworzenie oczu, piekących od zasolenia, miał tylko jakieś pół sekundy, żeby się obrócić. Żeby nie dostać głową prosto w kamień. Bo gdyby tak się stało, gdyby czaszką przywalił z tak silnym impetem w skałę, to pewnie rozbiłby ją sobie na pół. I tyle by było po jego marzeniach o wielkim zespole, co zmieni świat.
Bernik resztkami sił wyczołgał się na plażę, plując piachem i wodą, przeklinając siebie, morze, i wszystkie inne możliwe siły. Jego płuca nigdy nie piekły jak wtedy. Nawet z perspektywy czasu – tych wszystkich używek, nieprzerwanego krzyku w mikrofon, lat wymęczenia – to ta jedna wycieczka na plażę, ta jedna fala, na zawsze pozostała w jego pamięci. Gdyby miał wybrać najstraszniejsze chwile swojego życia, to byłaby potyczka, po której został zarażony tym przeklętym Wilkiem, odejście Mathilde, i właśnie ta pierdolona fala. Bo morze było niebezpieczne. Jak teraz o tym myślał, to nie dziwota, że już jako dziecko najbardziej pokochał sztorm. Bo w końcu sam takim sztormem był.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz