Tamta noc zabarwiła się w jego wspomnieniach nieśmiałym dotykiem, uśmiechem Eneasza, obawą i nawiną nadzieją, że wątpliwości okażą się niesłuszne. To stało się zbyt szybko, zbyt nagle, decyzja poparta zapłakaną samotnością i sercem, który przyjmowało w siebie wiele, choć nie dawało rady tyle udźwignąć. To musiało się tak stać, bo Eneasz nie dałby mu więcej czasu i straciłby go bezpowrotnie. Był jednak moment, ten niecały, słodki miesiąc, gdy Vi wierzył, że szczęście się do niego uśmiechnęło. Choć nawet potem trzymał się tej myśli, jak pies w klatce cieszący się z tektury do spania, a nie gołej ziemi.
Mieszkanie Eneasza mieściło się blisko centrum, nieduże, typowo wyposażone pod studenta, lecz przytulne, w całości należące do niego. Vi wciąż mieszkał z rodzicami, brat, gdyby nie przebywał w szpitalu, siedziałby mu za ścianą. Denerwował go, prawda, cisza jednak okazała się dużo gorsza od wszelkich kłótni, do tego mama dopytywała, czy te studia na pewno są dobre, a tata snuł się trochę po domu, starając się podeprzeć wszystkich na duchu, zapominając przy tym o sobie. Więc Virgil zostawiał za sobą smutek, chcąc choć na chwilę uciec od niego, wskakiwał w tramwaj i jechał pod ten jeden adres, który przynosił mu jakiekolwiek wytchnienie. Eneasz nigdy nie pytał, co się działo, Vi zaś dochodził do wniosku, że może tak było lepiej, pomagało mu to skupić myśli na kursie. I Eneaszu, rzecz jasna, jego świetle w ciemności, jego ślicznym chłopaku i źródle radości. Pełnym uśmiechów, tylko jeśli Vi się zachowywał oraz słuchał. A Vi robił wszystko, by uważnie słuchać i zachowywać się tak, jak Eneasz najbardziej lubił – dając mu cokolwiek genashi zechciał.
Eneasza uszczęśliwiała pomoc przy rysowaniu szkiców na kurs, kończenie niektórych jego prac na studia, za tamten jeden esej nie chciał wypuścić Vi z łóżka i oboje śmiali się, skołtunieni w pościeli, spóźnieni na poranne wykłady. Nie było idealnie, nie było zawsze dobrze, ale te przebłyski czułości pompowały siłę w zdrętwiałe zimnem ciało, pozwalały znów poczuć się kochanym i chcianym, nic zaś lepiej nie wpływało na Vi i jego dłonie rwące się do dłuta. Miał wrażenie, że odkrył źródło inspiracji dawnych mistrzów. Bo jeśli artystom nie chodziło właśnie o to uczucie, chęć działania i tworzenia przez niekontrolowany przypływ weny, po tym, jak przebywali choćby chwilę ze swoimi muzami, to Vi nie miał pojęcia, co innego mogli mieć na myśli.
Przy Eneaszu było po prostu najjaśniej, od kiedy Dante go znienawidził.
Przywykł do kłamania rodzicom, że śpi znów u koleżanki z kierunku, bo zasiedzieli się nad jakąś pracą. Wcześniej wiercił się całą noc, dręczony wyrzutami sumienia, teraz wtulał policzek w ramię Eneasza i zasypiał bez oporów, gładzony leniwymi ruchami dłoni po żebrach. Uśmiech błąkał się po wargach, zapach znajomego ciała i miejsca odprężał, cichy dźwięk oddechu Eneasza koił, usypiał.
Vi z trudem trzymał w sobie to, jak dobrze się czuł, bo Eneasz nie lubił ckliwych słów. Ale jego własna natura nie potrafiła równie wiele znieść.
— Vi!
Krzyk dotkliwie wpadł do wyczulonego ucha, oszołomił, zaskoczył, przestraszył. Zabrzmiał za głośno, Virgil w pierwszej chwili nie zrozumiał dlaczego, aż poderwał się gwałtownie, nagle będąc niezwykle niezgrabnym, dużym i puchatym, poczuł dłoń odpychającą go od siebie, próbującą zawalczyć z tą wielką wilczą masą. Eneasz znów krzyknął, jeszcze głośniej, z większą irytacją, wilkołak zaskomlał, spróbował odsunąć się od chłopaka, stając pokracznie na łapach. Tylko że łeb natrafił na kant półki, coś spadło, poturlało się na pościel, Vi pisnął, gdy łapa miast oprzeć na łóżku, poleciała za nie. Cały wilk stracił równowagę, wpadł na szafkę z lampką, przewrócił ją i przeturlał się po ziemi, aż wylądował przy nodze od biurka.
— Kurwa, Vi — mruknął Eneasz, wyciągając się, by zapalić górne światło.
Drżał. Znów nagi i w swej ludzkiej postaci, Vi przyciskał plecy do metalowej nogi, kuląc się, jakby próbował stać się dużo, dużo mniejszym niż jeszcze chwilę temu.
— Przepraszam — szepnął, głos załamał się trochę, oczy zaszkliły.
— Co to było w ogóle? — westchnął genashi, popatrując na skrzywioną lampkę, zrzucając z siebie jakieś bibeloty, które wcześniej leżały na półce.
— Przepraszam — powtórzył Vi, myśląc tylko o tej dłoni, tej ciepłej i miłej dłoni, która chciała go od siebie odepchnąć. Nie mógł spojrzeć na Eneasza, i tak obraz rozmazywały piekące, zbierające się gwałtownie łzy. — Nie chciałem. Przepraszam.
Naprawdę nie chciał. Niektóre przemiany były poza jego kontrolą, spontaniczne, zależne od skrajnych emocji, tych złych, jak i dobrych. Gdy się złościł i bał, naturalnie reagował chęcią pokazania kłów, zjeżenia sierści; gdy kochał, nie pragnął niczego mocniej, niż otoczyć ukochaną osobę łapami, trącić ją mokrym nosem, zamerdać na jej śmiech ogonem. I odsłonić się przed nią, pewny, że nic ze strony bliskiego nie grozi wrażliwemu brzuchowi i karkowi.
Eneasz zmierzył go wzrokiem, westchnął, jak wzdychał w obecności nielubianych osób.
— Weź, nie rób tego więcej — rzucił, zgaszając światło. Vi usłyszał, jak chłopak przekręca się pościeli, odwraca do niego plecami. Wilkołak pociągnął nosem.
— C-czego?
— No nie przemieniaj się. Nie w ten sposób i nie przy mnie.
— Przepraszam — zdołał jedynie powiedzieć Virgil, nie wiedząc już, czy przeprasza za zepsutą lampkę, nagłą pobudkę, czy własne istnienie.
— Wracaj spać — odpowiedział mu Eneasz. — Normalnie spać.
Dopiero po chwili, opanowawszy łzy cieknące po policzkach, Vi odważył się ruszyć ze swojego kąta, wejść na łóżko i ułożyć się na najdalszym skrawku, by nie zajmować sobą za dużo miejsca. Nie chciał znów przeszkadzać Eneaszowi, więc zadowolił schowaniem się pod kocem, nie ich wspólną kołdrą, choć całe barki mu drżały, dłonie ściskały miękkie frędzelki.
Naprawi to. Rano podziękuje Eneaszowi, że ten go nie wyrzucił. Powie, że jest przez to szczęśliwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz