DZIKIE SZCZENIĘ nigdy nie było tworem godnym radia. Przynajmniej tak od zawsze mówili im pracownicy najróżniejszych płytowni, menedżerowie większych i bardziej zjadliwych zespołów, wszyscy fani i hejterzy zespołu. Ci, którzy doceniali artystyczność Szczeniaków mówili, że to dobra rzecz. Bo media wypłukują znaczenie z piosenek, rozpracowują je na zbyt cienko rozwałkowane ciasto. Wyżerają tych, dzięki którym się żywią, jak pasożyt. Ci mniej usatysfakcjonowani ich dźwiękiem po prostu narzekali, że krzyk to nie muzyka, a głupie dzieciaki z Solmarii nie umieją grać, i tyle.
Zanim podpisali demoniczny (oczywiście jedynie metaforycznie, chociaż według Bernarda wcale nie było im od tego daleko) pakt z C-C, jedyne stacje radiowe, które kiedykolwiek chciały puścić kawałki SZCZENIAKA, były stacjami niezależnymi lub studenckimi. Również nie z przypadku, bo z reguły polegało to tym, że znajomy powiedział znajomemu, który powiedział znajomemu. I może nigdy nie pojawili się ma żadnej Top 50 Weekendowych przebojów, ale hej, przynajmniej obcy ludzie mieli szansę posłuchać ich muzycznego narzekania raz na jakiś czas.
To nie tak, że Bernard nienawidził radia. Radio miało w jakiś tam sposób coś, co czyniło je wartościowym. W końcu nie powstało bez powodu. Jednak były też z nim pewne problemy. Radio, jeżeli chciało mieć dużą widownię, musiało znaleźć zdrowy środek w tym, czym się z tą widownią dzieliło. To oznaczało, że niektóre, bardziej kontrowersyjne zespoły (czy też po prostu melodie dla ludzi z nieco bardziej wyrafinowanym gustem muzycznym), były omijane szerokim łukiem. W końcu radio musiało się też w pewien sposób utrzymać. A to oznaczało sponsorów, często wybrednych. Bo w końcu która firma zgodzi się na reklamowanie produktu tuż po tym, jak jakiś zespół pluje najgorsze obelgi w stronę kapitalistycznego systemu? No właśnie.
To cud, że DZIKIE SZCZENIĘ kiedykolwiek wylądowało na falach radiowych. Pierwszy raz usłyszeli siebie totalnym przypadkiem. Wepchnięci w bus, którym przejeżdżali kolejne łyse pola novendyjskiej jesieni, przeskakiwali przez kanały z prędkością światła. Była to nasta godzina podróży i wszyscy zaczynali mieć powoli dosyć siebie, dosyć zatęchłej tapicerki i tych samych popowych kawałków przecinanych reklamami kolejnego telewizora, czy pralki. Bernard stukał w guziki, raz do przodu, raz do tyłu. Próbował jak najszybciej przeskoczyć między kanałami bez zatrzymania. Aż wreszcie palce Sanjiego, kierującego autem, zacisnęły się na jego nadgarstku.
– Zaraz mi łeb wybuchnie.
Bernik się napuszył.
– No sorki, ale niektórzy nie muszą skupiać się na drodze. I im mózg wybucha z nudy.
Sanji przewrócił oczami, ewidentnie chciał odszczekać, ale coś go zatrzymało. Podniósł brwi, spojrzał się na Bernarda.
– Czekaj. Podgłośnij to.
Bernik posłusznie przeciągnął korbką, gotowy wcisnąć na uszy słuchawki, wszystko, byleby tylko nie słuchać kolejnego słodkiego popu wypełnionego samplami sprzed lat. Jednak ta piosenka brzmiała dziwnie znajomo.
Artur wyskoczył z siedzenia jak poparzony, jego głowa wskoczyła między przednie siedzenia tak nagle, że Bernik aż krzyknął.
– O chuj, słuchajcie, to my.
Faktycznie, na jakiejś pomniejszej stacji radiowej, pośród „Odkryć miesiąca” pojawiło się DZIKIE SZCZENIĘ. Nie był to ich może najlepszy kawałek, ale zdecydowanie jeden z popularniejszych. Artur obudził pozostałych z drzemki. Bernik miał wrażenie, że dzwoni mu w uszach. Że przechodzi w jakiś inny stan świadomości. Nagle ten ciasny bus, ze zgniecionymi puszkami pod nogami i t shirtem noszonym czwarty dzień z rzędu, niewywietrzony, wypełniony papierosowym dymem, wydawał się oazą na pustyni. Cudem. Jakby na te kilka minut przeteleportowali się do jakichś zaświatów. Bo nagle szansa na to, że ludzie poznają ich sztukę na skalę międzyodłamkową zmieniło się z nieosiągalnego marzenia na coś, co jest prawdopodobne. Co może się wydarzyć. Może faktycznie uda im się zmienić świat na lepsze.
Bernik zacisnął szczękę, ale nie ważne jak próbował, nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Spojrzał się po pozostałych członkach zespołu, równie podekscytowanych i wyszczerzonych. Ruh byłu na telefonie z kimś, przecierając zaczerwienione oczy. Jin nagrywała ich wszystkim, a Artur próbował wyszukać informacje o stacji, żeby tylko wstawić coś na media społecznościowe. Sanji śmiał się głośno, szczerze, radośnie. Tak, że jego dłonie podskakiwały na kierownicy. Wszyscy dostali potężnego kopa. Adrenaliny, energii, szczęścia. Chęci i potrzeby pchania się dalej.
– Przytuliłobym was wszystkich, gdybyśmy nie byli w aucie – Ruh pociąnełu nosem jeszcze raz przecierając oczy – Kocham was wszystkich. Kocham ten zespół.
– Ale z ciebie słodziak – zaćwierkała Jin i uścisnęła perkusistę. Bernik wyciągnął telefon. Jego palec zawahał się nad guzikiem dzwonienia. Mathilde była w innym odłamku, równie dobrze mogła teraz spać. Albo być w terenie. Ostatecznie otworzył wiadomości.
Może i DZIKIE SZCZENIĘ nie było tworem godnym radia. W końcu pojawiali się w nim jedynie raz na (metaforyczne) sto lat. Ale to nie miało znaczenia. Co miało znaczenie, to fakt, że takie jedno wystąpienie, przypadek, odbił na wszystkich takie piętno. Kiedy ostatnie akordy ucichły, a prezenter zaczął coś buczeć o tym, że niestety ostra muzyka straciła swój popularny potencjał, Bernard wyłączył radio. Wystarczyły mu szczęśliwe szepty pozostałych muzyków, radosne i wyidealizowane plany na przyszłość. Co z tego, że są dzicy. Są wolni. A to było najważniejsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz