09 listopada 2024

Od Dantego – Serce

Słyszałeś? Widziałeś? Byłeś? Chichot, szybki krok do następnej ławki, wystraszone oczy. Słyszałaś? Widziałaś? Byłaś? W klasie wrzało od tych szeptów przechodzących miejscami w podekscytowane piski. Ci, co siedzieli spokojnie, zaraz zaczynali się wiercić, podniesione głosy z trudem cichły od pacnięć kolegów, ostrzegających przed wymawianiem głośno dziwnego miana, fala rozgardiaszu niosła się od prawej strony sali do lewej, do okien i ławki Dantego oraz Virgila, zaś centrum tej burzy na morzu nastoletnich głów stanowił nie kto inny, a Branca lubiąca mówić, że w plotkarstwie mogła konkurować z Dantem. Co było, rzecz jasna, typowym dla niej kłamstwem – Branca może i gadała równie dużo, lecz w porównaniu do syrena paplała niesamowite ilości zwykłych bredni.
Poza tym dziewczyna go zwyczajnie irytowała i irytował go ten harmider, który Branca wywołała. Razem z Vi udawali, że zamieszania nie dostrzegają, czekając w ławce na przyjście nauczycielki. Zabijali czas dorysowywaniem po kresce na kartce, próbując utworzyć jakiś sensowny obrazek. Dante cmoknął, głośno i z niezadowoleniem, gdy blada dłoń opadła na papier, przez co ołówek syrena krzywo maznął. Powstająca istota wyglądała teraz, jakby ktoś dźgnął ją wykałaczką.
— Idziecie do jasnowidza? — zapytała Branca, przenosząc piwne oczy z Dantego na Vi i z powrotem.
— Jakiego jasnowidza? — burknął syren, momentalnie żałując, jak łatwo dał się wciągnąć w tę dyskusję. Branca nachyliła się mocniej w ich stronę, uśmiech przybrał łobuzerskie zabarwienie, lekko spiczaste uszy prawie się zatrzęsły od możliwości nagadania głupot jeszcze większej ilości osób.
— Nazywa się Malacoda — powiedziała cichym, konspiracyjnym tonem. Dante posłał dziewczynie grymas. Nienawidził wpływania na niego tandetnymi sztuczkami magicznymi, które siłą wywoływały dreszcz. — Należy do niewielkiej trupy cyrkowej, a ta przyjechała pierwszy raz od dekady do Stellaire. — Branca zagryzła wargę, próbując zrobić efektowną pauzę i nie wygadać się za szybko ze wszystkiego. Syren wywrócił oczami, wilkołak westchnął. — Podobno oddał bogom swój wzrok, by móc lepiej widzieć oczyma duszy przyszłość i jego przepowiednie zawsze się sprawdzają.
— Przepowiada ludziom, że ich stary chomik wykituje za tydzień? — rzucił Dante, uśmiechając się kpiąco.
— To nie są żarty! — fuknęła pół elfka, zdzieliła go w ramię. — Ludzi zżera ciekawość, ale boją się do niego chodzić. Nie zadajesz mu pytań, nic – on mówi, że przepowiada to, co dana osoba powinna w tym momencie usłyszeć.
Dante parsknął śmiechem. Jasnowidz, dobre sobie, co może jaki ślepy dziad wiedzieć o nim? Co może więcej mu powiedzieć, niż nauczyciele, dyrektorka i matka, wszyscy w kółko powtarzający, że nic z niego nigdy nie będzie? W czym jego gwiazdki i kadzidełka są lepsze od opinii Scali, który uważa, że mistrzostwa Stellaire znajdują się na wyciągnięcie ręki, jeszcze kilka treningów, kilka szlifów lewego haka? A oddałby ten dziadek bogom nawet dwie ręce i dwie nogi i chuja by to dało, Dante nie wierzył w takie brednie.
— Aha, czyli może ci sprzedać najbardziej gównianie kłamstwo, bo to jest właśnie to, co powinnaś usłyszeć?
Złośliwy półuśmiech rozsierdził Brancę, zaczerwieniła się od polików po końcówki uszu zadartych jak jej mały nosek.
— Jak jesteś taki mądry, to idź do niego! — Tupnęła nogą, oburzona próbą podważenia jej słów. Pewnie nikt wcześniej nie śmiał tego zrobić. — Plotka głosi, że zjada serca zuchwałych gnojków, by mieć silniejsze wizje, niech zje i twoje!
Z wrodzoną gracją i płynnością ruchów Dante uniósł się z krzesła, oparł o ławkę, górując teraz nad Brancą, kieł błysnął w świetle starych lamp. Pół elfka wytrzymała na swoim miejscu, choć krycie zmieszania w oczach nie szło jej najlepiej.
— A niech spróbuje położyć na mnie łapę, to mu złamię nos — powiedział Dante, a ton jego nie brzmiał przechwałą, lecz pewnością. — Pójdę. Razem pójdziemy, co nie? — zwrócił się do Vi. Wilkołak zamrugał, zaskoczony lekko, ale skinął głową, trzymając się zasady, że tam, gdzie Dante, tam i Virgil. Syren spojrzał znów na Brancę, wyzywająco, drwiąco. — Pokażemy reszcie, że przez byle starucha srają w gacie.


Trupa rozstawiła się w parku miejskim blisko centrum, lecz mieszkańcy stolicy na próżno przy świetle dnia pukali w drzwi kamperów, ciągnęli lekko za zawiązane poły namiotów – dopiero po zachodzie słońca, gdy ostatnie barwy oranżu znikały z nieba, wędrowny cyrk ożywał. Przywołane kulki światła dryfowały w powietrzu, rozświetlając tablice z imionami cyrkowców, a wokół nich, niczym strażnicy porządku, przepływały fioletowe widma dwóch kobr, spoglądając hipnotyzującymi ślepiami na odwiedzających, sycząc zaczepnie na co poniektórych. Dante przyuważył, jak siedząca pośrodku cyrkowych namiotów kobieta przywołuje stworzenia do siebie, wyciąga do nich ręce jak stęskniona dzieci matka, a kobry oplatają się wokół jej smukłych przedramion, wnikają w skórę i stają tatuażami. Wyglądała mu na szefową tej niewielkiej brygady, nikt inny z cyrku nie pokazywał się na zewnątrz, lecz w takim razie czy nie powinna nawoływać do gości, wychwalać wyjątkowe talenty zgromadzone w tym miejscu? Dantemu cyrk kojarzył się z wrzawą, jazgotem i krzykami, z wiecznym ruchem i szaleństwem wiszącym w powietrzu, jednak ta trupa bez nazwy zdawała się istnieć poza czasem, bańka wciśnięta we włókna wszechświata, do której hałas nie docierał, nawet ta ruchliwa ulica na obrzeżach parku była gdzieś bardzo daleko, a szept gości przypominał szmer wirujących z tyłu głowy myśli. Oddychało się gęstym, naelektryzowanym powietrzem, czuło jednocześnie pijanym i trzeźwym.
Szli bardzo blisko siebie, ocierając się ramionami, Dante wyprężony jak struna, uważny i spięty, Vi rzucający spojrzeniem na boki. Syren nie zamierzał mówić tego innym, ale sam cyrk budził w nim chęć ucieczki, instynkt panikował, jakby Dante stąpał po nieznanej ziemi, cudem unikając ruchomych piasków. Może dlatego było tu tak mało osób.
Ten, którego szukali, miał namiot naprzeciwko wężowej kobiety. Wypłowiała tkanina odcinała się na tle innych – niegdyś biała, teraz była bardziej szara i brudna, a błyszczące, tęczowe nici mknące spiralami od spodu ku górze wychodziły z haftu w paru miejscach. Na kredowej tabliczce widniał napis „Malacoda – o twych dobrych i przykrych losach mówiący”. Nikt w kolejce nie czekał.
— Wchodzisz pierwszy? — zapytał cicho Vi, zerkając przez ramię na kobietę. Dante ją ignorował, choć czuł jej nieludzkie spojrzenie na swoich plecach.
— Tak — odpowiedział, hardo spoglądając na wejście do namiotu.
To tylko jakiś dziad, samozwańczy jasnowidz pewnie bez umiejętności magicznych. To tylko głupia trupa cyrkowa i głupie wyzwanie, którego się podjął. Dlaczego więc serce dudniło mu tak mocno w piersi? Dante prychnął, zadarł brodę i szarpnięciem odrzucił połę namiotu.
W środku było więcej przestrzeni, niż na to z zewnątrz wyglądało. Na tronie z licznych poduszek obszytych haftem i wzorem charakterystycznym dla różnych kultur siedział skrzyżnie stary mężczyzna, lekko przygarbiony, z wszechwiedzącym uśmiechem błąkającym się po wąskich ustach. Jego proste odzienie przypominało codzienne ubrania mieszkańców Bharatu. Oczy trzymał zamknięte, lecz Dante czuł się, jakby staruch świdrował go wzrokiem, a po młodzieńczych plecach prześlizgnął się ten sam dreszcz, co wtedy w klasie na dźwięk imienia jasnowidza. Syren nie dostał zbytnio czasu, by przelecieć wzrokiem rozstawione wokół regały i ich wiekowe półki wypełnione flakonami, czarkami, słojami z rzeczami wszelkiej maści i o każdym kształcie. Mężczyzna zwrócił się do niego głębokim, zachrypniętym głosem, pozostawiającym po sobie dziwne echo.
— Odważny, skory do działania, niepokorny — powiedział powoli, dokładnie akcentując słowa. Mówił perfekcyjnym novendyjskim. Uśmiechnął się szerzej. — Twoje serce byłoby z pewnością przysmakiem. Czy boisz się, że zjem twoje serce, młody rekinie?
— Niczego się nie boję. — Błękit zapłonął, Dante obnażył swój gniew jak miecz wyciągnięty z pochwy, za ostrym tonem i zaciśniętymi pięściami kryjąc niepokój, który owładnął nim po poprawnym odgadnięciu jego proweniencji przez starca. — A już na pewno nie jakichś kanibalistycznych, zasuszonych dziadków.
Gardłowy śmiech mężczyzny równocześnie koił i napawał lękiem. Była to jakaś cecha wspólna trupy – wszystko zdawało się zarazem dobre i złe, mylące i prowadzące. Coś jak los chcący doświadczyć osobę na niejeden sposób.
— Ach, piętnaście lat, piękny wiek w istocie. — Starzec pokiwał głową. Jedna z magicznych kulek światła przeleciała tuż my jego skroni, rzuciła bladą łunę na posiwiały warkocz włosów, tak długi, że przypominał bardziej ogon wijący się za poduszkowym tronem. — Twoi rówieśnicy wymyślili chyba jedną z ciekawszych plotek, jakie usłyszałem o sobie. Spokojnie, siłę czerpię z gwiazd i krnąbrnej natury losu, nic mi po sercach młodzieży. Twoje i tak zostało komuś innemu przyrzeczone.
Młot walący w żebra wzmógł pracę.
— Komu? — prychnął lekceważąco Dante, jakby słowa nim wcale nie poruszyły.
Starzec uniósł niespiesznie powieki. Syren wzdrygnął się, lecz powiedział sobie, że nie odwróci wzroku. Białka pozbawione tęczówek i źrenic patrzyły wprost na niego.
— Skoro młody rekin niczego się nie boi — chuda, pomarszczona ręką wysunęła się ku niemu — to czy da mi swoją dłoń?
Dante spojrzał na palce zakończone paznokciami spiłowanymi na wzór szponów. Przyszedł tu jako niedowiarek, lecz teraz gdy stał naprzeciw tego starca, gdy samo powietrze zdawało się popychać go ku wyciągniętej łapie, pytał nieśmiało siebie – co jeśli jasnowidz rzeczywiście umie dojrzeć wydarzenia na jego przyszłej drodze, co jeśli zobaczy wskazówki do rozwiązań młodzieńczych problemów? Co jeśli… jeśli zwyczajnie powie mu o czymś dobrym? O jednej małej rzeczy, której mógłby Dante wyglądać? Skuszony przez naiwną nadzieję, że próba wyśmiana plotek Brancii okaże się czymś więcej, syren podszedł do jasnowidza, usiadł na pojedynczej, aksamitnej poduszce i podał mu swoją dłoń.
Uśmiech zniknął, starzec zamknął na powrót oczy. Chłodna w dotyku skóra wywołała dreszcz w młodym ciele, choć teraz zdawał się to być bardziej impuls pędzący do jego serca, zostawiający po sobie mrowiący ślad. Dante trwał zdecydowanie na swojej pozycji, odmawiając przyniesienia satysfakcji mężczyźnie mimowolną próbą wyszarpnięcia się.
Wolna ręka jasnowidza uniosła się, zabrzęczały flakony. Okrągłe naczynko, niesione lewitacją, spoczęło w pomarszczonej dłoni. Palce zwinnie odkręciły metalową nakrętkę, upadła ona z brzękiem na podłogę, poturlała się gdzieś dalej, zapomniana. Mężczyzna zaczął powoli wylewać zawartość flakonu na jego dłoń, intensywny zapach soku z granatu uderzył w syreni nos. Nie, on nawet nie był intensywny – Dante spostrzegł nagle, że woń wydała mu się tak silna, bo w namiocie nie czuło się kadzideł, potu, niczego. Teraz tylko ten granat, ciemny i lepki, przeciekający między jego palcami. Starzec lał prosto na chłopięcą dłoń, lecz sok jakby odmawiał wniknięcia we wszystkie linie na skórze, uparcie ściekał po tej najbliżej znajdującej się palców. Dantemu obce było wróżenie, jednak coś kiedyś zasłyszał o znaczeniu tych linii na dłoni. Sok barwił bodajże tę, która nazywała się linią serca.
Flakon odfrunął na ziemię, jasnowidz ścisnął pewniej dłoń syrena, zbliżył szponiaste paznokcie drugiej ręki do polanej sokiem skóry. Dante skakał spojrzeniem, nie wiedząc, czy patrzeć na twarz mężczyzny, czy na swoją dłoń. Bezwiednie pochylił się, by być bliżej starca.
Usta wraz z powiekami zadrżały.
— Za drugie tyle wiosen, co teraz na karku trzymasz — począł wieszczyć starzec — przyjdzie po ciebie ciemność, mrok wymykający się pojmowaniu, zgroza, którą z westchnieniem ulgi w swych ramionach przywitasz.
Palące skórę ciepło wypełniło namiot, a potem gwałtowną falą przyszedł chłód, lecz ten Dantemu znajomy – chłód morskich głębin, wszechogarniający i rozkoszny. Paznokieć wbił się w linię serca, przejechał w dół.
— Przestaniesz krzywdzić innych swawolami złamanego serca, przestaniesz trzymać nienawiść w zaciśniętej boleśnie pięści, bowiem między drżące palce wsunie się czule dłoń utkana ze zła czystego, co końcem niejednego śmiertelnika była. Lecz ty, odważny, z sercem dużym i otwartym, ni chwili się nie ulękniesz owej ciemności.
Wiatr, nie wiadomo skąd pochodzący, targnął czule złotymi lokami, zapach piaskowych wydm i lawendy zmieszał się z granatem. Palec starca, dygoczący przy kolejnych słowach coraz mocniej, zakreślił łuk.
— Tak wpadniesz w szpony demona, zdany na jego łaskę i niełaskę, wpadniesz w szpony zaciskające się mocno na tobie i nie zaznasz już życia bez nich.
Na koniec jasnowidz zachłysnął się wciąż gorącym, pustynnym powietrzem, boleśnie wcisnął paznokieć w syrenią dłoń. Jak ręką odjął wszystkie doznania przepadły w momencie otworzenia oczu przez mężczyznę, został jedynie granat i wspomnienie na skórze, gdzie przejechał szpon. Dante zerknął na dłoń. Namalowany na niej symbol nie przypominał niczego, co chłopak kiedykolwiek widział.
Starzec nachylił się. Jego uśmiech nie powrócił, zastąpiony cienką, mocno zaciśniętą kreską z warg. On się boi, stwierdził Dante, wyczuwając przyspieszone bicie serca mężczyzny, wręcz paniczne.
— Czy wciąż nie czujesz strachu, młody rekinie? — zapytał, świdrując go ślepymi białkami oczu.
— Nie — odpowiedział od razu, sam zaskoczony tym, że była to prawda. — I według przepowiedni nie będę go czuł.
Jasnowidz przyglądał się syrenowi, nim puścił jego dłoń, cofnął się do swojej przygarbionej pozycji. Wcześniejsza swoboda z jego postawy zniknęła całkowicie.
— Odejdź — rzucił sucho.
Dante zmarszczył brwi.
— Ale co ty w ogóle wymalowałeś mi na dłoni?
Nie otrzymał odpowiedzi.
— Jaki to ma związek z przepowiednią?
Pomarszczona twarz wykrzywiła się w grymasie. Chłopak prychnął.
— Nie to nie.
Wstał, a to, co krył głos, widziało się w sztywności ruchów, w opadniętych barkach, w zawsze pogodnym wzroku patrzącym z zamyśleniem na znak na dłoni. Może, gdyby przyjrzeć się pod nieco innym kątem, symbol mógłby uchodzić za kosę.
Ani momentu wyjścia z namiotu nie zarejestrował, ani wrzucenia przed tym paru funtów zapłaty do koszyczka. Ocknął się, dopiero gdy Vi potrząsnął jego ręką.
— I jak było? Co ci powiedział?
Śmierć. Przepowiedział mi śmierć. Serce przyrzeczone wczesnej śmierci, może chore i słabe. Co innego miałyby znaczyć jego słowa? Sam wystraszył się tego, co zobaczył.
Lecz tak, jak w namiocie, tak i teraz Dante nie czuł lęku. Gorycz, że skończy się to szybciej, niż myślał? Złość, że tylko tyle miał mu do przekazania ten wielki jasnowidz? Już prędzej. Ostatni raz przyjrzał się symbolowi, mając wrażenie, że wbrew woli ten wyryje się w jego pamięci, i wytarł sok o spodnie.
— Same pierdoły, nic konkretnego. — Wzruszył ramionami, głos brzmiał kpiącą nutą. — Coś o tym, że po trzydziestce będę jakiś grzeczniejszy.
Vi wytrzeszczył oczy.
— Przepowiedział ci twoją przyszłość dopiero po trzydziestce?
Zawahał się chwilę, naprawdę króciutką chwilę, akurat taką, by przelotnie zastanowić się, jak Vi czułby się w świecie bez niego i porzucić błyskawicznie te rozmyślania.
— No, tobie zaraz powie, jaki dom będziesz miał po pięćdziesiątce. Mówiłem, pierdolenie Brancii i tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz