02 listopada 2024

Od Dantego – Włosy [AU]

Zeszli z mostu, Dante sprężystym, radosnym krokiem, skacząc po kamieniu wedle własnych, świeżo wymyślonych zasad, Cerber zaraz za nim, próbując dorównać mu i kicać równie zgrabnie. Cały pochód zamykał nieznajomy jegomość, zostawiając bez komentarza mknący przed nim żywioł.
— O, kolejna rzeka — rzucił Dante, dostrzegłszy nowy most, a w dole cichą, niebieską toń. — Dużo ich tutaj macie?
Nie czekając na odpowiedź, pobiegł przed siebie, przechylił się przez balustradę. Kokytos łkało, zawodziło, pluskało żałością, puszczając po swojej powierzchni drobne fale szumiące szlochem, lecz ta rzeka milczała, jej niebieska przy powierzchni woda stała, jakby w lód zamieniona, a ciągnąca się ku dnu ciemna otchłań pożerała wszelkie światło, bezlitosna czeluść, która pałała chłodną nienawiścią do każdego i nie odpuszczała nikomu, kto w nią wpadł.
— Sześć, licząc Okeanosa — odparł przewodnik, zrównując się na powrót z bogiem. — To zaś jest Styks. Muszą ją pokonać dusze, nim…
— Tam ktoś płynie! — zawołał Dante, wychylając się mocniej i wskazując przed siebie palcem. Cerber zaskomlał gdzieś za jego plecami, bóg poczuł, jak pies łapie zębami za kawałek spódnicy, ciągnie go do siebie.
Zza kamiennej skarpy rzeczywiście wychynęła samotna łódka, kierowana przez zakapturzoną postać, lekko zgarbioną, z cieniem kryjącym twarz. Siwa broda opadała na pierś mężczyzny, ciągnęła się aż po jego brzuch, ale ręce z siłą młodzika poruszały pojedynczym wiosłem, wprawnymi ruchami przekładały je z jednej strony na drugą. Stał w swej łodzi pewnie, a ta bezdźwięcznie przecinała zastygłą toń, zasklepiającą się za nią na powrót w idealną taflę. Na przedzie, na tym zawiniętym kawałku drewna, wisiała drobna latarenka, rozświetlająca drogę błękitnym światłem kryształu w nią wsadzonym.
— Kolejny przewodnik — odezwał się nieznajomy. — Pomaga duszom przekroczyć Styks, oferując usługi swojej łodzi.
Dante pomachał energicznie dłonią mężczyźnie w łodzi. Ten zauważył gest, uniósł głowę, ale na nic więcej bóg wiosny nie mógł liczyć. Przewodnik wpłynął pod most i ruszył dalej, tak, jakby nikogo na swojej trasie nie spotkał. Głośne prychnięcie wydostało się z szerokiej piersi.
— Czy wszyscy przewodnicy tutaj są tacy sami? — burknął niepocieszony Dante, opierając brodę o balustradę. Szybko jednak odzyskał rezon, pod złotą burzą urodził się nowy pomysł. — A skoro macie tyle rzek, to można w któreś się kąpać? — zapytał swego przewodnika.
— Odradzam — rzekł krótko, podejmując spacer, Dante podreptał za nim. — Usłyszałeś już o efektach Kokytos, reszta nie zapewni lepszych doznań.
— Próbowałeś?
— Nie czułem potrzeby.


Podziemie, kraina śmierci i cierpienia, do której nikt dobrowolnie nie schodził z powierzchni, prezentowała się dla Dantego wprost bajecznie.
Długi spacer stał się istną przygodą prowadzącą przez sczerniałe wzgórza i kręte korytarze wydrążone w ziemi, inne od tego, którym bóg przybył do mrocznego dominium. Te tutaj od wejścia zachwycały miriadą barw kruszców kompletnie nieznanych na powierzchni – kolorowe żyły tańczyły na ścianach, pozbawione wśród ludzi imion, skryte wraz ze swoim pięknem w głębinach przed chciwym okiem kupców. Do już i tak sporego kawałka drogi Dante dokładał jeszcze więcej, idąc okrężną trasą, bo coś tak ładnie zajaśniało różem w głębi jaskini, jakiś kryształ, taki śliczny, cudowny, można go zabrać? Przewodnik kroczył niespiesznie, pozwalając bogu harcować, od czasu do czasu kierował go ku ich celowi, gdy wiosenny wiatr pragnął gnać w kompletnie przeciwną stronę, albo spoglądał w milczeniu rubinowym spojrzeniem, niedającym się odczytać, powiedział, że jeśli bóg da radę wyciągnąć kryształ samemu ze ściany, będzie on wtedy jego. Niestety piękna błyskotka okazała się zbyt głęboko osadzona, nawet ta wielka siła drzemiąca w muskularnym ciele nie dała rady z upartym kamieniem. Ale to nic, cała reszta krainy czekała na zbadanie, Dante biegał i dokazywał wraz z Cerberem, wypierając przykrości ostatniego dnia zabawą.
Wszechobecne rzeki lawy poczęły gęstnieć, drobne strugi rozparły się w korytach, powolną siłą żywiołu zalewając ziemie i kamienie. W pierwszym odczuciu wydawały się płynąć chaotycznie, wlewać się w zagłębienia tam, gdzie ogień tego zechciał, lecz Dante z zaciekawieniem przyuważył, że lawa spływa w konkretną stronę, towarzysząc im w wędrówce.
— Jest tutaj dziwnie cicho w porównaniu do reszty miejsc — powiedział bóg wiosny, obserwując palący w oczy samą swą intensywną barwą strumień. Płatek maku spadł ze spoconych od gorąca loków, pofrunął ku grubym jęzorom lawy. Te pochłonęły go błyskawicznie, zniszczyły w pył i zabrały dalej ze sobą.
— Niewielu dostaje przywilej znalezienia się w tych wyjątkowych rejonach. — Przewodnik delikatnie złapał go za ramię, odsunął od barierki mostu, na którą chwilę później skapnęła wystrzelona w górę kropla lawy. Zastygła ona momentalnie z syknięciem. — Dlatego też i szeptów rozmyślających jest mniej.
— Kim oni są, ci tutaj?
— To osoby borykające się z najtrudniejszymi pytaniami natury moralno-filozoficznej.
Dante prychnął, zerknął na nieznajomego.
— Plotkują przy winie razem?
— Nie do końca. Te poważne kwestie rozwiązują samotnie, zaś każdy potrzebuje indywidualnie dopasowanego do nich środowiska, które umożliwi im poradzenie sobie z owymi pytaniami.
Dwie onyksowe skały, ostre na krawędziach i ubrudzone szkarłatem jak oręż herosów, pięły się dumnie w górę, przytłaczając, wzbudzając uczucie żałości i braku wartości względem czegoś tak potężnego, od zarania dziejów stojącego niewzruszenie na swoim posterunku. Między nimi – wąskie przejście, na które wskazał dłonią przewodnik.
— Gorące źródła czekają.
— Wreszcie! — zawołał Dante, bez strachu podążając za wskazówką mężczyzny, oczywiście zaraz po tym, jak obiecał biednemu Cerberowi niemieszczącemu się w przejściu, że wróci prędko.
Spódnica zahaczyła o jakąś nierówność w kamieniu, rozdarła się nieco, lecz zaaferowany dostaniem się do gorących źródłem Dante nie zwrócił na to większej uwagi, wyszedł na otwartą przestrzeń…
— To tu? — mruknął, marszcząc brwi na rozpościerającą się przed nim przepaść, otoczoną wokół spiczastym murem onyksu.
— Tak, dokładnie tam w dole — odparł przewodnik, pojawiając się u jego boku. Bóg wiosny podszedł ostrożnie do krawędzi.
Nieznajomy nie kłamał – bardzo daleko w tym dole dało się dostrzec jeziora lawy, z tej perspektywy będące nieco mniejsze od dłoni. Ogniowe rzeki, które wydały się Dantemu płynąć w stronę celu ich spaceru, przepływały pod murem i wodospadami lały się do bulgoczących jezior. Wśród nich, na skrawkach ziemi nieobjętych żywiołem, dało się dostrzec wspomniane przez przewodnika osoby – mężczyznę przywiązanego do koła, co obracało się w ogniu, albo tego stojącego w wodzie, bezskutecznie starającego się zerwać owoc z rosnącej przy nim jabłonki, grupę kobiet napełniające wiadra z sadzawki tylko po to, by opróżnić je do dziurawego kotła.
— Komuś naprawdę pomaga w myśleniu łażenie z kamieniem na górę? — zapytał Dante, kiwając brodą na pewnego mężczyznę. Wydawało się, że tamten zaraz osiągnie cokolwiek, co osiągnąć próbował, jednak zachwiał się u samego szczytu, przyklęknął, kamień stoczył się na bok i poleciał z powrotem do podnóża góry.
— To, między innymi, podkreśla trudy pracy i wzbudza więcej szacunku względem osób ją wykonujących — wyjaśnił przewodnik. — Pomaga przemyśleć wrogość wymierzoną w owe osoby.
Dante zamyślił się nad słowami mężczyzny, ale tylko krótką chwilę, lepsze pytanie pojawiło się w głowie, twarz ozdobił zawadiacki półuśmiech.
— A jak myślisz, jakiego środowiska ja bym potrzebował na moje rozkminy?
Rubin zlustrował go pobieżnie.
— Zasłużysz na znalezienie się tutaj, a dane ci będzie się dowiedzieć
— I co takiego muszę zrobić?
Enigmatyczny uśmiech wkradł się na usta przewodnika, pozwalając Dantemu jedynie się domyślać.


— To była naprawdę ciekawa wycieczka, przewodniku — odezwał się Dante, gdy dotarli z powrotem do pałacu, zaraz po tym, jak bóg wiosny prawie zgubił się przed samym kamiennym mostem nad Kokytos. — Przyznaję, zaskoczyłeś mnie bardzo. Musimy tam wrócić i się pobawić, co, Cerbuś? — Słowo „pobawić” magicznie podziałało na psa, ogon zamerdał, wszystkie łby szczeknęły donośnie. Mężczyzna parsknął śmiechem, śmiech zmienił się w ziewnięcie. — Ale póki co jestem padnięty. Wskażesz mi moje komnaty?
Nieznajomy powoli odwrócił głowę, zerknął z góry na boga.
Twoje komnaty?
— Chyba gdzieś muszę spać, czyż nie? — Dante przeciągnął się, odetchnął, lecz odpowiedź dalej nie nadchodziła, pochwycił on rubinowe spojrzenie własnym. Przewodnik ewidentnie czekał na jakieś rozwinięcie. Bóg prychnął, prawie udało mu się ukryć gorycz w głosie. — Och, niech ci się nie wydaje, że zamierzam wracać na powierzchnię. Nic i nikt tam na mnie nie czeka, a tu jest dużo przyjemniej. — Wyciągnął dłoń, pogłaskał jeden z łbów wiernie kroczącego przy nich psa. — Tutaj przynajmniej Cerbuś się cieszy na mój widok.
Coś błysnęło radośnie w psich ślepiach na potwierdzenie jego słów, a gdy Dante zniżył się nieco, mokry jęzor przesunął się po opalonym policzku, wywołał nową salwę śmiechu. Przewodnik wciąż milczał, przyglądając się gościowi Podziemia, wreszcie skłonił się lekko.
— Jak sobie życzysz — odpowiedział, Dante zaś nie usłyszał tej nuty ironii starannie przykrytej służebnym tonem. — Za mną, proszę.
Przewodnik zaprowadził go na wyższe piętra, lecz bóg wiosny był przekonany, że wciąż nie znalazł się na samej górze pałacu. Zastanawiał się, czy powinien o to się kłócić, szybko jednak jego zainteresowanie pochłonęły bronie herosów wiszące pokazowo na ścianie, uwaga gładko przepłynęła w nową stronę. Dante nigdy skupieniem nie grzeszył, a to miejsce szczególnie zaczynało go intrygować, przez co tym trudniej było ograniczyć się do roztrząsania i poznawania jednej rzeczy na raz, tym trudniej powstrzymywać przed zalewaniem przewodnika powodzią pytań.
Prawie wpadłby znów na mężczyznę, gdy ten zatrzymał się nagle przed wysokimi po samo sklepienie wrotami, a raczej to bóg zapatrzył się na jakiś ornament, niepomny na resztę świata. Blade dłonie wyciągnęły się ku metalowym uchwytom, Dante dopiero teraz zwrócił uwagę, jak zadbane były palce mężczyzny, zakończone niezbyt długimi, acz wyglądającymi na ostre szponami. Przewodnikom musiało dobrze się żyć w tej krainie, skoro mogli sobie pozwolić na tak zadbane ręce.
Wrota otworzyły się do środka po lekkim pchnięciu, nieznajomy zaprosił Dantego do środka gestem.
W komnacie nie za wiele było do oglądania – podwójne łoże z rzeźbioną w misterne wzory ramą, zasłane czarnym jedwabiem, do tego niewielki stolik z lustrem oraz stołkiem i… tyle. Bez przepychu, bez drogich darów upychanych w każdy kąt pomieszczenia. Dante zakręcił się na pięcie, unosząc wzrok ku sufitowi, lecz zdobień brakło, podobnie jak na zimnych ścianach z ciemnego kamienia. Zerknął przelotnie ku srebrnym zasłonom, przewiązanym w połowie grubym sznurem, by ukazywać ledwie kawałek roztaczającego się za tarasem widoku. Wulkany buchały szarym dymem, lały potoki lawy na martwą ziemię.
— Czy będzie to odpowiadać twoim potrzebom? — odezwał się zza jego pleców przewodnik.
— Może… — mruknął bóg wiosny, siadając na krawędzi łóżka. — Prześpię się, to ocenię.
— W takim razie nie będziemy dłużej z Cerberem przeszkadzać w odpoczynku. — Mężczyzna spojrzeniem ponaglił psa, by ten wyszedł pospiesznie z komnaty, po czym sam wycofał się na korytarz, zamykając za sobą wrota.
Oczy bóstwa zmrużyły się przelotnie.
— Przewodniku — rzekł Dante podniesionym głosem, nakazującym zatrzymanie się. Nieznajomy zastygł w miejscu, przez pozostałą między wrotami szparę uniósł wzrok na boga, bóg uniósł zadziornie podbródek. — Nie znam twego miana.
— Podobnie jak ja twego.
Dante posłał mu zaczepny uśmiech.
— Ja zainteresowałem się pierwszy.
Rubin patrzył chwilę, jakby niezdecydowany, czy winien ulec wiosennemu kaprysowi, wyświadczyć mu tę przyjemność. Dłonie, trzymające luźno uchwytu, na powrót pchnęły wrota, by przytłaczająca sylweta mężczyzny mogła rozeprzeć się w nich. Werdykt rozmyślań brzmiał pozytywnie, cień uśmiechu zawitał na ustach, zniknął zaraz.
Gargantuiczne skrzydła zafalowały ponad ramionami, podkreślając dumę bijącą z postawy, pewność i królewskość przepełniające rubin. Wyprostowany, doskonały, wyglądający na świeżo zdjętego z mistrzowskiego malowidła przewodnik roztaczał wokół siebie aurę śmiejącą myśleć, że nie potrzebował on berła, aby konkurować z panem tego pałacu o miano władcy.
— Nazywam się Bashar — odrzekł, głos zawibrował w powietrzu, zginając kolana najpyszniejszych, puszczając dreszcz po plecach najsilniejszych.
Złota burza przekrzywiła się lekko.
— Dziwne, brzmi ładnie i śmiesznie jednocześnie. Czy to coś w ogóle znaczy?
Pytanie odbiło się od ścian komnaty, wróciło, wciąż pozbawione odpowiedzi. Skrzydła zamarły, Bashar nawet nie drgnął, spoglądając przeszywającym rubinem na boga, oblicze mając twarde, nieprzeniknione.
— Czy mogę w zamian poznać twe imię? — zapytał chłodnym od obojętności tonem.
W niepamięć odeszła przeciągając się cisza, oziębła reakcja przewodnika, błękit błysnął zadziornie, krnąbrnie, półuśmiech nie zwiastował niczego dobrego. Och, przedstawiać to się on potrafił, zbierać uwagę jednym spojrzeniem, uwodzić naturalnym urokiem. Dante pochylił się w tył, opierając rękę za sobą o materac, liczna biżuteria zadrgała na umięśnionym ciele. Przeczesał ręką złote włosy, długie loki opadły piękną kaskadą na ramiona, jedno pasmo filuternie spoczęło na prostym nosie. Kusił ciepłem późnej wiosny, obiecywał uśmiechem niepokorność godną letnich burz.
— Wystarczy Dante — wymruczał, wysuwając tors do przodu z błogim westchnieniem.
Bashar, nie zmieniając wyrazu twarzy i nie odrywając zimnego wzroku od mężczyzny, zamknął komnatę.
— Dobrej nocy, Dante — rzucił na odchodne.
Bóg wiosny zamrugał zaskoczony, pozostawiony sam w pokoju praktycznie bez słowa. Otrząsnął się dopiero po chwili, prychając głośno przy zdejmowaniu z siebie łańcuszków ostrymi ruchami. Wściekle fioletowe płatki tojadu posypały się ze skroni.
— Buc!


Pamiętał, że śnił, lecz konkrety zatarły się w jego świadomości, koszmar zostawił po sobie uczucie niepokoju i perlący się na skórze pot. Chyba biegł. Uciekał. Przed kim? Nieważne, przed kim – ciemność, ku której gnał, zniszczyłaby wszystko, co mu zagrażało, musiał tylko do niej dobiec. Tam było bezpiecznie, dobrze, tam był…
Dante wybudził się w pełni, drżąc. Kołdra leżała skopana na posadzce.
Zaspany wzrok przesunął się po sypialni skąpanej w półmroku. Chciał westchnąć ciężko, zakląć, gdyż nie dość, że znalezienie wejścia do Podziemia okazało się ułudą i bóg wciąż tkwił w pałacu matki, to jeszcze obudził się przed świtem. Tylko że to nie noc królowała za oknem, a typowy dla krainy umarłych mrok zelżał nieco, zwiastując początek dnia. Lśniącą biel marmuru zastąpiła głęboka czerń obsydianu, misy i wazy przedstawiające na swych malowidłach zbiory wszelakich upraw zniknęły. Mimowolnie odetchnął z ulgą, uświadomiwszy sobie, że jednak dalej znajduje się w dominium śmierci.
Rzadko widywał bieluń sypiący się z jego włosów, w dodatku tak poskręcany, poszarpany, dla niego oznaczał strach, ściśnięte obawą serce. Dante zerknął ostatni raz na białe płatki zalegające w pościeli, nim strząchnął wszystkie na ziemię, chcąc pozbyć się jakichkolwiek złych wspomnień z tej nocy. Miał ważniejsze sprawy na głowie – musiał się wykąpać.
Złapał spokojny oddech, krytycznie spojrzał na walającą się po podłodze spódnicę, pogniecioną, brudną, i leżące na niej łańcuszki. Nie było możliwości, by założył je ponownie, nie w takim stanie haniebne wpływającym na jego wygląd. Co więc stanowiło dla boga naturalną kolej rzeczy, wstał on z łóżka, usta wyginając w zabójczy półuśmiech, odrzucił potargane loki na nagie plecy i wyszedł w całej swej boskiej światłości na korytarz w poszukiwaniu przewodnika. Ktoś musiał wskazać mu łaźnie.
— Przewodniku… — wołał, zgrabnie zbiegając po stopniach pałacu, bose stopy wydawały ciche dźwięki. — Bashar… Bashar!
Lecz mimo stanowczego tonu, mężczyzna nie pojawił się na zawołanie, imię ginęło gdzieś w pustce, niosło się zirytowanym echem. Dante prychnął, oparł dłonie na biodrach. Zszedł na bodajże najniższą kondygnację, a tu wciąż ani jednej duszy czy kościotrupa. Spojrzał w prawą odnogę korytarza, w lewą, zabębnił palcami.
— Aha! — wykrzyknął, dostrzegłszy lekko uchylone drzwi od jakiegoś pokoju, którego część rozjaśniała lampka oliwna. Ruszył żwawszym krokiem, rozchylił mocniej wejście, ukazując się w nim w swej pełnej krasie. — Bashar!
Przewodnik zasiadał przy szeroki biurku, pergaminy i zwoje, najpewniej wyciągnięte z wysokich regałów za plecami mężczyzny, zajmowały cały blat. Nie uniósł on wzroku, póki kalamus nie wykonał ostatniego pociągnięcia na pergaminie, a nawet wtedy się ociągał – odłożył narzędzie na bok, złożył palce w piramidkę przed sobą, w końcu uraczył gościa swym spojrzeniem, zachowując się niezmiennie obojętnie.
— Gdzie znajdę łaźnie? — zapytał bóg wiosny.
— Kieruj się korytarzem w lewo i zejdź pierwszymi schodami w prawo. Następnie idź prosto, nie przeoczysz ich. — Padły suche instrukcje. Ale Dante nie tracił humoru, uśmiechał się dalej zawadiacko.
— Cudownie. Spędzę tam chyba pół dnia — mruknął, biorąc między palce jeden z potarganych loków. Zerknął na Bashara. — Tylko chyba wystarczy, żeby ktoś przyniósł mi nowe szaty?
Mężczyzna wrócił do skrobania swoich zapisków.
— Co się stało z poprzednimi?
— Są brudne. I potrzebuję różnorodności, muszę się jakoś prezentować.
To powiedziawszy, Dante przeciągnął się, dokładnie pokazując wszystko, co musiało się jakoś prezentować, i skierował się w podaną mu stronę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz