Był już wieczór, gdy Janek szedł ulicą, na której jeszcze nigdy wcześniej nie był. Ładne domy, każdy z niewielkim ogródkiem, z paroma schodkami prowadzącymi do gustownego wejścia, z mosiężną tablicą informującą, który to numer, stały w karnym, idealnie równym rządku. Janek szedł – nie zerkał na mapę w telefonie, nie popatrywał na żadną kartkę, wydawać by się mogło, że okolicę po prostu zna. Nie, Janek po prostu zapamiętał adres, a jeśli by się zgubił, spytałby kogoś po drodze, bo tak się przyzwyczaił – że telefonu nie ma, kartki i ołówka też nie, za to zawsze zostaje własna głowa i mieszkający w okolicy ludzie, oni zawsze pokierują.
— Wygląda, że tutaj — powiedział do siebie, pchnął ozdobną furtkę.
Wszedł po schodkach, złapał ostrożnie fikuśną kołatkę, zastukał głośno. W środku naliczył pięć bijących serc.
Otworzyła mu kobieta w średnim wieku, z pasmem siwych włosów przecinającym skroń, kryjącym się w starannym upięciu. Oczy miała bystre, uważne, makijaż pasował do osoby na wysokim stanowisku, a elegancka czerń i stonowana biżuteria zostały idealnie dobrane. Obdarzyła go profesjonalnym spojrzeniem.
— Pan… Bohdanovič? — spytała, radząc sobie z jego nazwiskiem najlepiej, jak umiała, tej lekkiej pauzy praktycznie nie było tam słychać.
Janek poznał w niej Sarę, córkę Berthy – miały te same oczy, identyczny kształt ust – i skinął jej głową.
— Proszę mi mówić Janek. Wszyscy tak do mnie mówią.
— Tak, oczywiście. Zapraszam do środka.
Sara otworzyła szerzej drzwi, zaprosiła gestem, wpuściła, tym sposobem doświadczonej pani domu.
Janek wszedł zzuł buty, zdjął kapotę. Sara zaoferowała mu gościnne kapcie, strażak zdziwił się w duchu, lecz przyjął je, choć mówił, że nie zostanie przecież długo i poczłapał do salonu.
Rozległe pomieszczenie mieściło wygodne, skórzane kanapy, wysokie okno wychodziło na ogródek za domem, a ściany osłaniały to półki pełne książek, to obrazy, które na pewno musiały być drogie. Kwiaty w wazonie, intarsjowany stół, ozdobny żyrandol. I smutek, przemożny i głęboki, wymalowany na wszystkich twarzach.
Janek popatrzył po osobach, rozpoznał Thomasa – ten miał nos po Bercie, taki sam kształt uszu. Obejmujący go mężczyzna musiał być jego mężem, a ten smukły elf siedzący tuż przy Lucy, przyszłej prawniczce o lekko spiczastych uszach, to jej ojciec i mąż Sary. Wszyscy ubrani w pogrzebową czerń, prócz jednej Lucy, siedzącej po prostu w swetrze w paski i ciemnych jeansach. Ona jedna nie miała czekających na nią w szafie ubrań dobrych na żałobę.
To Thomas był w kostnicy, zidentyfikował zwłoki, tak przynajmniej się Janek dowiedział. Sary wtedy nie było. Rzeczy osobistych im nie wydali, przyczyną zawalenia zajęła się policja, jakaś komisja, musieli przejrzeć potencjalny materiał dowodowy. Ten telefon to Janek autentycznie przeszmuglował.
Janek widział w swoim życiu wiele pogrzebów, wiele momentów, gdy rodzina opłakiwała zmarłego. Ludzie różnie sobie z tym radzili. Rzucali się w wir pracy, przeklinali bogów, zaprzeczali, uparcie mówili, że nie, to się nie wydarzyło. Jeszcze inni patrzyli pustym wzrokiem w przestrzeń, chłód straty i niedowierzania mroził serca oraz dusze. Najgorzej jednak radzili sobie z tym ci, którzy pozornie najlepiej to znosili – ronili nieco łez, a potem wracali do swych zajęć, bo życie toczy się dalej, trzeba coś robić, nie można poddawać się rozpaczy, przecież zmarły nie chciałby tego dla swych ukochanych, nie chciałby, by tak płakali. W tych smutek uderzał ze zdwojoną siłą, po czasie, w najgorszym momencie, przetaczał się przez umysł niczym lawina, zmiatał ze sobą wszystko, obracał ducha w drzazgi. Trzeba było płakać. Trzeba było się pogodzić. Dotknąć śmierci, być przy tych ostatnich chwilach.
— Tu mam telefon pani mamy — powiedział, sięgając do kieszeni, wyciągając smartfona z pojedynczą rysą na ekranie. — Proszę.
Sara patrzyła przez moment na urządzenie w jego ręku, zamrugała, w końcu sięgnęła, wzięła smartfona, jakby to był dla niej jakiś niespodziewany, egzotyczny artefakt, jakby pierwszy raz coś takiego oglądała. Pudełko zawierające śmierć.
— Pójdę już — odezwał się Janek, lecz to Lucy go powstrzymała.
— Nie, panie Janku, pan zostanie — powiedziała, wstając, podchodząc bliżej. — Pan był z babcią jak… Jak to już był koniec.
Mężczyzna skinął głową, popatrzył na nią. W trudnym wieku była, gdy człowieka rzuca się naprzeciw światu, wymaga bycia dorosłym, gdy dusza jest jeszcze delikatna i krucha, niezahartowana bólem, stratą i walką dorosłego życia. Umysł dorosłego, ale serce dziecka.
— Zostanę.
Usiedli na kanapie, tej największej. Sara w środku, wokół niej wianuszek reszty rodziny, Janek z boku, pod kątem zerkający w ekran. Wypielęgnowane palce zawahały się znów, w końcu odblokowały telefon. Data ślubu rodziców, Sara pamiętała, Janek nie musiał jej mówić. Kobieta wprawnie znalazła aplikację, znalazła i najnowszy film, nagrany tam, pod gruzami, gdy Berthę dzieliły minuty od spotkania z Sammym. Palec zadrżał, nim wcisnął play.
— …popraw mi tu jeszcze, żeby nie było tego widać — głos Berthy dobył się z głośnika. Przy jej twarzy pojawiła się silna, spracowana dłoń, odgarnęła kosmyk włosów tak, że zasłonił pojedyncze plamki czerwieni. Ekran zadrgał, znów się ustabilizował. — Teraz się już nagrywa, tak? Dobrze wyglądam? Dobrze, dobrze… — Bertha urwała, odetchnęła, uśmiechnęła się do kamery. Jej twarz tak ładnie się wygładziła. — Moi kochani — zaczęła, głosem ciepłym i łagodnym, prawie nie było słychać tego drżenia z wysiłku, pyłu który dusił płuca, nie było słychać słabości, gdy krew ciekła spod gruzów.
Lucy życzyła powodzenia na studiach, znalezienia swojej drogi, żeby zawsze pozostawała w zgodzie ze sobą. Mężom jej dzieci dziękowała za opiekę nad nimi, za bycie u ich boku, stworzenie ciepłego domu i rodziny. Thomasowi przykazała zejść czasem na ziemię, nie bujać głową w obłokach. A potem jej uśmiech nabrał innego zabarwienia, spojrzała w kamerę, lecz wydawało się, że to spojrzenie jest kierowane tylko do jednej osoby.
— Saro — odezwała się, zrobiła lekką pauzę. Telefon zadrżał w dłoni kobiety. — Chciałam ci tylko powiedzieć, że ty i twój brat jesteście największym darem, jaki kiedykolwiek otrzymaliśmy z twoim tatą. Kocham was tak mocno, że trudno to opisać. — Bertha nabrała głębiej tchu, łzy zalśniły w kącikach oczu. — Zawsze wiedziałam, że jesteś silna – silniejsza, niż sama wierzysz. Ale pamiętaj, kochana… nawet siłaczka ma prawo do odpoczynku. To, co czujesz, nie jest wstydem. Nie musisz tego dusić w sobie. Pozwól łzom płynąć… Pozwól sobie czuć. I zawsze pamiętaj, że jestem z tobą. — Uśmiechnęła się po raz ostatni. — Zawsze.
Nagranie się skończyło, w salonie zapadła cisza. A potem dygoczące dłonie przycisnęły telefon do piersi i Sara zaniosła się szlochem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz