15 listopada 2024

Od Ignisa – Miłość

Mały Scaldor nie wychodził często. To do niego przychodzili – głównie nauczyciele, bo rodzice dbali o swe jedyne dziecko, starannie planowali dla niego grafik i treść zajęć. Czasem przychodzili do niego jacyś lekarze, badali go i mierzyli, odznaczali coś w tabelkach, a potem dopytywali się, jak radzi sobie z ogniem, czy płomienie go słuchają. Scaldor wyciągał wtedy dłoń do tego przenośnego palnika, który lekarze ze sobą przynosili, a potem nic się nie działo, zaznaczano ostatnie kratki, a Scaldor czuł, że czegoś nie zaliczył i że zawiódł i rodziców, i lekarzy.
Pan Macleod przychodził raz w tygodniu, tak samo, jak pan od ekonomii, lecz o ile Scaldor miał wrażenie, że pan od ekonomii przychodzi niemalże co drugi dzień, tak pana Macleoda widywał chyba raz w miesiącu. Mężczyzna wymykał się ustalonym ramom, wymykał się też zasadom narzucanym przez rodziców. Bo rodzice nie lubili puszczać Scaldora samego, nie lubili też, gdy tracił swój bezcenny czas na rzeczy mało produktywne, a tym w ich mniemaniu była muzyka. Gra na fortepianie miała być dla niego pobocznym hobby, dodatkiem do eleganckiego i dobrze wychowanego mężczyzny, podobnie jak planowana dla niego nauka szermierki oraz tańca. Mimo to, nie wiedzieć kiedy, w jakiś cudowny sposób nauka gry na fortepianie rozciągnęła się na naukę skrzypiec, a pan Macleod zaczął wspominać też i o gitarze.
Wspomniał również o miejscu takim, jak filharmonia, i o tym, że dobrze byłoby dla Scaldora, by odwiedził ten przybytek. Wrażliwość na muzykę to jedno, ale dżentelmen musi umieć zachować się w teatrze czy operze, na wystawnej gali lub koncercie. Mały Scaldor nie wierzył, że to się w ogóle uda, ale gdzieś na dnie serca zapłonęła nadzieja, bo jak pan Macleod coś mówił, to jakoś tak wiele rzeczy się udawało i rodzice dużo chętniej przychylali się do jego słów, niż młody genashi się spodziewał. Nie inaczej było i tym razem. Nauczyciel pouśmiechał się, podsunął trafne argumenty, zaofiarował się, że dla Scaldora przygotuje cały wykład do koncertu, i ta wycieczka do filharmonii nie będzie tylko siedzeniem w fotelu i słuchaniem muzyki.
— Dobrze. Sądzę, że Scaldor może poświęcić na to swoje sobotnie przedpołudnie — zawyrokował ojciec w środę wieczorem.
Chłopiec prawie nie zmrużył oka przez następne trzy noce.


To było poważne przedsięwzięcie, więc Scaldor musiał dać się ubrać w garnitur. Nie lubił tego – koszula, biała niczym śnieg, zdawała mu się kanciasta i nadto symetryczna, marynarka uwierała go pod pachami, a eleganckie buty cisnęły w stopy. Lecz chłopcu nie przyszło nawet do głowy, by z tym dyskutować, ani zgłosić jakiekolwiek uwagi co do stroju – rodzice decydowali o wszystkim, chcieli dla niego jak najlepiej, a że wiedzieli więcej od niego, to ich decyzje były słuszne. Nie mógł być niewdzięczny. Stał więc cierpliwie w swoim pokoju, pozwalając pokojówce wykonać swą pracę, błądząc jednocześnie wzrokiem po idealnie białych ścianach, ostrych krawędziach, uporządkowanych rzeczach. Bez ani grama kurzu, sterylnych, nowoczesnych i chłodnych, na pewno bardzo drogich, więc stylowych. Scaldor wiedział, że jego pokój powinien mu się podobać, w końcu zaprojektowany był tak, by był obiektywnie piękny, lecz chłopiec nigdy nie potrafił dostrzec tego piękna.
Zresztą, perspektywa wizyty w filharmonii, zobaczenia i usłyszenia muzyków na żywo, a nie tylko na słuchawkach, odtwarzanych z płyty, wypierała z młodego umysłu wszystkie inne sprawy i Scaldor miał wrażenie, że nawet, gdyby gdzieś po drodze do filharmonii coś ucięłoby mu stopę, zwyczajnie by tego nie zauważył.
Ostatnie poprawienie krawata, ostatnie przyczesanie tych krótko ostrzyżonych włosów, i już, Scaldor znalazł się pod opieką pana Macleoda.
Nawet nie zapamiętał drogi na miejsce, gdy szofer wiózł ich ulicami Stellaire, zbyt skupiony na zarzucaniu swego nauczyciela coraz to nowymi pytaniami, wierceniu się na siedzeniu i podskubywaniu pasa bezpieczeństwa, gdy palce instynktownie chciały za coś szarpnąć. Pan Macleod uśmiechał się do niego tym swoim łagodnym uśmiechem, a fosforycznie zielone oczy lśniły wesołością, gdy mężczyzna radził sobie z każdym nowym pytaniem swego ucznia. Tylko szofer popatrywał ze zdziwieniem w lusterko, zerkając na młodego Fuegisa, na co dzień tak cichego i milczącego, teraz zaś rezolutnego, energicznego, ze spojrzeniem pełnym blasku, pogodnym niczym letnie słońce. Jakby dzieciaka podmienili.
Szofer wysadził ich w pobliżu, sam odjechał, szukając miejsca parkingowego, ale gdzie, żeby Scaldor w ogóle zwrócił na to uwagę. Jedynym, co zaprzątało jego myśli, było to, by jak najszybciej wbiec po kamiennych stopniach, pchnąć te ciężkie, przeszklone drzwi i znaleźć się w środku, w filharmonii.
Stary budynek otworzył się dla niego ciepłem polerowanego drewna, złocistymi zdobieniami w kształcie liści, płytami jasnego marmuru, usianymi ciemniejszymi muśnięciami, niczym kora drzewa. Kryształy zwieszały się pod sufitem, blask tańczył w przejrzystych odłamkach, na podobieństwo słońca w porannej rosie, i nawet ozdobne lustra, te lśniące barwą tafle, jaśniały ciepłem i wewnętrznym blaskiem. Chyba oddali rzeczy do szatni, ale Scaldor pamiętał tylko panią w brązowej garsonce, jak uśmiechała się do niego, wręczając mu ogrzaną w dłoni płytkę z grawerowanym numerem.
Przyszli wcześniej – ludzi wciąż było mało, niespiesznie kręcili się wśród pogrążonych w ciszy korytarzy – więc Scaldor miał czas, by zachwycić się każdym szczegółem, dokładnie obejrzeć zakątki filharmonii. Dłoń chłopca powędrowała do jednego z drewnianych zdobień okalających nieużywany obecnie kominek. W miejscu ognia tkwiła rozłożysta kompozycja pięknych kwiatów, a ich pomarańczowe i żółte płatki do złudzenia przypominały płomienie. Scaldor dotknął obramowującego drewna, przesunął placami wzdłuż wypastowanego, gładkiego drewna, a uśmiech sam pojawił się na twarzy. Nie napotkał żadnej prostej linii, żadnej nagłej krawędzi, żadnego chłodu ani symetrii. Wszystko wydawało się naturalne, a jednocześnie tak harmonijne, kompletnie inne, niż przywykł w domu. I to ten styl… to mu się podobało.
Gdy pierwsza fala zachwytu nieco opadła, Scaldor poprowadził pana Macleoda chaotycznie między kolejnymi salami i korytarzami, zatrzymując się przy zdobiących ściany fotografiach, starodawnych plakatach obwieszczających koncerty muzyków, którzy mieli okazać się genialni dopiero dekady później. Pan Macleod uśmiechał się, tłumaczył i opowiadał, a historie, zamknięte w czarno-białych fotografiach, w kruszących się po brzegach ogłoszeniach, ożywały ciepłą barwą i dźwiękiem, biorąc w posiadanie umysł młodego chłopca. Jego nauczyciel opowiadał tak, jakby sam tam był, te dziesięciolecia wcześniej, jakby sam brał udział w tych wszystkich koncertach, sam wypromował solistów. Scaldor nie zastanawiał się nad tym głębiej, chłonąc po prostu słowa, dając się ponieść wiedzy i opowieściom.
A potem zrobiło się bardziej tłoczno, rozbrzmiał pierwszy gong. Scaldor wraz z panem Macleodem udali się do głównej sali, by odnaleźć swoje miejsca. Chłopiec nie mógł oderwać wzroku od organów, wznoszących się dumnie ponad sceną, jego spojrzenie błądziło w stronę kolejnych rzędów krzeseł, przygotowanych dla muzyków, w stronę malowanych czernią pulpitów, a w końcu skupiło się na tym niewielkim podwyższeniu, gdzie miał pojawić się dyrygent. Pan Macleod z trudem posadził Scaldora na jego siedzeniu, i wcale nie chodziło o to, że samo się składało, niestworzone dla drobnego dziecka.
Wybrzmiał drugi gong, a potem trzeci, półmrok przeszedł w ciemność, otulając widownię zasłoną czerni. Scaldor wstrzymał oddech. A potem muzycy pojawili się na scenie, witani potokiem braw i niecierpliwości. Chłopiec miał wrażenie, że oto nie uczestniczy wcale w czymś tak zwyczajnym, jak koncert, lecz raczej bierze udział w religijnym misterium, sekretnym i tajemnym, przesyconym magią i boską obecnością, zdolnym wyryć w duszy znaki, które nie znikną, choćby sam tego chciał.
Nie do końca zwrócił uwagę na nazwiska, ściskał w dłoniach kartkę z programem, a potem muzycy wyszli na scenę, niosąc swoje instrumenty zasiedli na krzesłach. I pojawił się dyrygent, w ładnym smokingu i z batutą, skłonił się publice, pozdrowił swą orkiestrę. Coś poruszyło się w piersi Scaldora, jakaś chęć i pragnienie, tak jednym ruchem prowadzić innych muzyków, być częścią czegoś większego, a jednocześnie przewodzić, wyznaczać kierunek. A potem muzyka popłynęła i Scaldor stracił całe poczucie bycia odrębną istotą. Stał się częścią nut i melodii, jego myśli rozpłynęły się w zaśpiewie smyczków, utonęły w dźwiękach waltorni, serce biło zgodnie z rytmem bębnów, krew szumiała tak, jak smyczek kontrabasu. Wzrok wodził za batutą, ale czy naprawdę ją widział, czy po prostu oczy za nią podążały, pozwalając reszcie ciała robić to, czego dusza pragnęła, rozpaść się na części, podążyć za liniami melodycznymi? Scaldor miał wrażenie, że już nic nie istniało, że świat się skończył i był tylko on i muzyka, zaklęta w dźwięku fortepianu i drżeniu strun. Czas płynął, ale czy Scaldor to zauważał, żyjąc od pauzy do pauzy, wzdrygając się, gdy trzeba było bić brawa?
Nie wiedzieć kiedy, przyszła przerwa, młody Scaldor zaś sam podreptał za panem Macleodem, wprost za kulisy filharmonii, by poznać i pomówić z muzykami.
— To tak można? — zdziwił się chłopiec, a jego nauczyciel przytaknął.
— Wszyscy muzycy lubią pomówić ze swoimi słuchaczami. Nie ma różnicy, czy dzierżą gitarę elektryczną czy też fagot.
Scaldor dziwił się słowom swego nauczyciela, nie wiedząc jeszcze nawet, jak prawdziwe okażą się później, i jak on sam będzie pragnął spotkania ze słuchaczami, jak podtrzymywany ramieniem jednego z członków zespołu będzie lgnął do tego ciepła i ognia, jak będzie szukał wrażeń i uśmiechów.
Lecz w chwili obecnej to kulisy filharmonii zamykały się wokół niego, chłopiec zdołał jedynie pouśmiechać się do solistów, zbyt onieśmielony, by wykrztusić jakiekolwiek koherentne słowa. Na dzierżonym w dłonie programie pojawiły się autografy i życzenia, pan Macleod zaś polecił zachować barwną kartkę, wkleić ją do ładnego zeszytu na pamiątkę. Scaldor przytaknął. A potem rozpoczęła się druga część.
Młody genashi znów popłynął wraz z dźwiękami, zapominając własnego imienia, a gdy koncert się skończył, gdy orkiestra ukłoniła się, po raz ostatni pomachała widowni, w tych krągłych, oranżowych oczach, patrzących z miłością w stronę sceny i instrumentów, zalśniły łzy, gorzkie i tęskne, właściwe na pogrzeb, nie zaś koncert. Pan Macleod gładził krótkie, ciemne włosy, lecz to niewiele pomagało. Muzyk westchnął miękko, spytał:
— Chciałbyś tu kiedyś wrócić?
Odpowiedziało mu spojrzenie, przepojone emocją zbyt głęboką dla tak młodego dziecka.
— Chciałbym tu zamieszkać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz