TW: krew, śmierć, przemoc.
Słońce jeszcze świeciło wysoko na niebie, oświetlając rozciągające się w nieskończoność Wielkie Równiny. Po niebie leniwie snuły się białe obłoki, rzucając na ziemię wielokształtne plamy cieni. Złote trawy szeleściły od wiatru, kołysały się niemal rytmicznie, tworząc fale przemierzające stepy. Panował spokój, błogość. To był właśnie ten krajobraz, który kochali wszyscy mieszkający tutaj Altańczycy.
Źdźbła uginały się pod kopytami gniadego kuca, który niespiesznym krokiem wędrował po równinach. Na jego grzbiecie siedział odziany w skóry, z futrzaną czapką na głowie, średniego wieku mężczyzna. Przez plecy miał przewieszony łuk i kołczan ze strzałami, tuż za nim spoczywała upolowana zwierzyna.
— Khavar! — zawołał.
Odpowiedziała mu cisza. Zerknął w stronę rosnących wyżej traw, zadecydował podjechać bliżej. Po drodze rozejrzał się dokładniej, spojrzał na wnoszące się w oddali dwie samotne góry: Kieł Północny i Kieł Południowy. Po ich lokalizacji, a także położeniu słońca określił, jaki mniej więcej był czas.
— Khavar! Khavar!
Wtem wysoka trawa zaczęła szeleścić, liście rozchylały się w formie szlaku, wskazujący na to, że do człowieka zbliżało się jakieś średniej wielkości zwierzę. Ślad przesuwał się i przesuwał, aż wreszcie na wierzch wyskoczył pies. Jasnozłota sierść niemal idealnie się wtapiała w trawy Wielkich Równin, podobnie jak trzymana w pysku zdobycz w postaci dużego zająca.
— Tu jesteś! — zawołał wesoło mężczyzna. — Widzę, że coś złapałeś!
Podszedł bliżej, kucnął przed pupilem. Przyjął prezent, wyprostował się, dokładnie go oglądając. Pies stał tuż przed nim, oblizał pysk z krwi, cały ten czas merdając wesoło ogonem. Posłał opiekunowi wyczekujące spojrzenie, bursztynowe oczy zalśniły w promieniach słonecznych.
Łowca w jednej ręce trzymał za uszy zająca, drugą podpierał podbródek, udając głębokie zamyślenie. Wreszcie spuścił wzrok na złotego czworonoga, uśmiechnął się szeroko.
— Świetna robota, Khavar! — zawołał.
Pogłaskał psa po głowie, na co tamten szczęśliwie zaszczekał.
Gdy zając, razem z resztą zdobyczy, spoczywał już na grzbiecie wierzchowca, człowiek dosiadł go, a następnie ruszył w drogę powrotną. Khavar dreptał u boku, co pewien czas przystawał, żeby coś obwąchać, lecz zawsze trzymał się w pobliżu. Przepłoszył jakąś zbłąkaną szczekuszkę, zaczął gonić kuropatwę, ale szybko został powstrzymany przez opiekuna.
Przemierzali tak równiny, aż dotarli za wzniesienie, gdzie dumnie stały jurty. Wraz z malejącą odległością coraz lepiej było widać kręcących się między namiotami ludzi. Każdy zajęty był swoimi sprawami: jakaś rodzina jeszcze stawiała swoją jurtę, parę kobiet szyło ubrania, kawałek dalej ktoś wypasał jaki. Mimo dość nielicznej grupy tymczasowy obóz tętnił życiem.
— Naranbaatar!
Człowiek i pies w tym samym czasie odwrócili głowy, dostrzegli idącego w ich stronę mężczyznę z kozią bródką.
— Ganbold! — odparł wesoło łowca, machając mu.
Gdy Ganbold znalazł się wystarczająco blisko, zmierzył wzrokiem widoczne na grzbiecie kuca efekty polowania.
— O, jak zwykle wracasz z pełnymi rękami! — parsknął gromkim śmiechem.
— To wszystko zasługa Khavara — odparł Naranbaatar.
Khavar podszedł do Ganbolda, wilgotnym nosem szturchnął dłoń. Tamten od razu zrozumiał przekaz – zaczął gładzić go po głowie i drapać za uszami.
Wszyscy nomadzi w grupie wiedzieli, że Naranbaatar i Khavar tworzyli idealny duet. Już w momencie, w którym mężczyzna przyniósł na rękach znalezionego w norze szczeniaka, było wiadome, że szybko się zżyją. Khavar okazał się nie tylko mądrym, ale też bardzo kochającym psem, który nie oddalał się od swojego opiekuna na krok. Wszędzie za nim łaził, wszędzie towarzyszył, wszystko razem robili. Naranbaatar również dbał o pupila. Dawał mu najlepsze kąski, zapewniał rozrywkę, w trakcie odpoczynku nieustannie go głaskał.
Żaden inny pies nie miał tak dobrze.
— Zazdroszczę ci takiego towarzysza, Naraanbatarze — powiedział lekko Ganbold, wciąż drapiąc za uchem psa. — Może pożycz mi go kiedyś, co?
— Wiesz, że tylko za mną chodzi — odparł Naranbaatar.
— Wiem, wiem. — Zjechał palcami na podbródek. — Mądre, wierne psisko z ciebie, wiesz? Wiesz?
Khavar poruszył uszami, jak gdyby rozumiał słowa. Cóż, po tonie wypowiedzi mógł stwierdzić, że właśnie go chwalono.
Łowca podzielił się z nomadami zdobyczą, po czym udał się do swojego namiotu. Wszedł do, pod jego nieobecność pustej, jurty, odstawił na miejsce kołczan wraz z łukiem. Wyszedł z powrotem na zewnątrz, zdjął z konia bażanta i zająca. Wyczyścił wierzchowca, następnie przystąpił do oprawiania zdobyczy.
Po skończeniu poświęcił trochę czasu na odpoczynek, oczywiście z Khavarem przy nogach. Gdy dwójka odzyskała energię, znów wyszła z namiotu, tym razem na rekreacyjny spacer. Mężczyzna wziął ze sobą patyk, zaczął rzucać psu.
Bawili się tak aż do zmroku.
Słońce już dawno zaszło, nad Wielkimi Równinami zapanowała noc, człowiek i pies jednak dalej spędzali czas na dworze. Nie wrócili jeszcze do swojej jurty, a leżeli na złotej trawie, oboje na plecach. Naranbaatar oglądał nocne niebo, mierzył wzrokiem widniejące gwiazdozbiory. Obecność niektórych wywołała u niego pewną nostalgię.
— Podobne ułożenie gwiazd było, gdy cię znalazłem — powiedział wtem.
Zerknął na psa, który o dziwo również wpatrywał się w niebo, choć bardziej dla zasady niż podziwiania. Widząc kątem oka ruch opiekuna, odwrócił łeb, nawiązał z nim kontakt wzrokowy.
Naranbaatar przygarnął zwierzaka parę lat temu, kiedy pomagał swojemu koledze szukać małego jaka, który w trakcie wędrówki gdzieś się zgubił. Praktycznie wszyscy w grupie byli zaangażowani do tego stopnia, że nawet zmierzch ich nie powstrzymał. Tylko kilka osób zostało, by pilnować zwierząt i dobytku reszty.
Naranbaatar najbardziej się oddalił. Miał w sobie tę odwagę i wierność bliskim mu osobom, przez co nie mógł tak szybko zrezygnować. Zapuścił się aż za pewne większe wzniesienie – trochę wątpił, że znajdzie jaka, ale niósł iskierkę nadziei.
Młodego rogacza niestety nie znalazł. Ponieważ zrobiło się rzeczywiście późno, postanowił wracać, gdy nagle usłyszał ciche skomlenie. Pociągnął za lejce swego wierzchowca, ruszył w stronę dźwięków. Kiedy był dostatecznie blisko, zeskoczył na ziemię, zaczął dokładnie przeszukiwać teren.
Aż ostatecznie wrócił do jurt ze szczeniakiem w rękach.
To był pierwszy raz od już paru lat, gdy dostrzegł piękno we wiośnie. Przez długi czas ta pora roku źle mu się kojarzyła, ponieważ w trakcie jej trwania zmarła mu żona, w związku z czym też nie doczekał się potomstwa, ale po znalezieniu szczenięcia dostrzegł w niej coś pozytywnego. Właśnie z tego powodu, wbrew ogólnej altańskiej tradycji, nie nazwał psa Baavgai ani Arslan, tylko Khavar, co oznaczało wiosnę.
Uśmiechnął się lekko, obrócił się na bok, by zacząć głaskać futrzaka po brzuchu.
— Ach, Khavar, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że ciebie mam!
Zwierzak wystawił język, zaczął merdać ogonem, wyraźnie się ciesząc z pieszczot.
Takie właśnie mieli życie. Beztroskie, spokojne, przyjemne. Naranbaatar nie tylko na nowo polubił wiosnę, ale też dzięki Khavarowi czuł się, jakby ta pora trwała cały rok. Cóż, mógł żartować, że wiosna wiecznie przy nim była. Polowania nigdy mu nie sprawiały tyle radości, co z ukochanym psem. Nawet jeśli się rozdzielali na pewien czas, to potem znowu byli razem, każdy z własnoręcznie upolowaną zwierzyną. Gdy Khavar znikał w trawie, Naranbaatar po prostu ruszał w wybraną przez siebie stronę, bo dobrze wiedział, że pupil wróci.
Zawsze wracał.
Innego dnia Khavar gonił w popłochu uciekającą przed nim kuropatwę. Ptaszyna przemykała między źdźbłami, momentami wydawała z siebie krzyki rozpaczy, niestety w ten sposób tylko bardziej ujawniając swoją lokalizację. Pies z kolei dobrze się bawił. Skoczył na ofiarę, tamta cudem zdołała mu się wyrwać, gubiąc przy tym kilka piór. Uciekła na pewną odległość, gdzieś się przyczaiła, zapewne w duchu mając nadzieję, że w ten sposób zgubi niebezpieczeństwo.
Chwila ta nie trwała długo. Khavar znów na nią skoczył, tym razem sprawnie złapał szyję w zęby. Przytrzymał tułów łapą, już miał zacisnąć szczęki na kręgosłupie.
— Khavar!
Momentalnie puścił kuropatwę, ptak, nie marnując okazji, czmychnął głębiej w trawy. Pies wyprostował się, nastawił uszu.
Głos swego pana słyszał z oddali, lecz już po tonie wiedział, że powinien od razu wracać. Nie brzmiało to na zwykłe wołanie oznajmiające koniec polowania, tym bardziej że do tego pozostało jeszcze trochę czasu. Nie, to było bardziej wzywanie zwierzaka, ponieważ działo się coś poważnego.
Khavar od razu przystąpił do biegu. Pędził przez trawę w kierunku, z którego dobiegło wołanie. Przebierał łapami najszybciej, jak mógł, w pewnym momencie zwolnił nieco. Szczeknął głośno, nastawił uszu.
— Khavar!
Skręcił bardziej w prawo, przyspieszył. Poruszył nozdrzami, w końcu złapał trop. Nie myślał nawet o zwolnieniu, a zaczął biec jeszcze szybciej, gdy wyczuł unoszący się w powietrzu nowy zapach.
Zapach czegoś groźnego.
Szybciej, szybciej, nie mógł zwolnić. Musiał dotrzeć na miejsce jak najprędzej.
Wyskoczył z wysokich traw, teraz już widział swojego opiekuna. Widział też to.
Głośnym szczekaniem zwrócił na siebie uwagę bestii. Dosyć spore stworzenie, o żółtawej sierści, nieprzypominające żadnego z często występujących tu zwierząt obróciło łeb. Pies skoczył między nią a leżącym na ziemi Naranbaatarem, od razu odsłonił kły. Wysoko uniesiony ogon machał nerwowo, z gardła wydobywało się przeganiające warczenie, uszy zaś były postawione pionowo, nasłuchując dokładnie wszystkiego, co znajdowało się wokół. Bestia zjeżyła sierść na karku, również odkryła ostre zęby, zawyła głośno.
Khavar pierwszy zaatakował. Rzucił się na wroga, zacisnął zęby na przedniej kończynie. Stwór pisnął, poruszył gwałtownie łapą, ale pies w ostatniej chwili puścił i odskoczył na bezpieczną odległość. Choć różnica wielkości była znacząca, nie zamierzał się poddawać. Nie, gdy tu chodziło o swojego opiekuna.
Bestia skoczyła. Khavar przemknął pod nogami, wgryzł się w kolejną łapę. Znów rozniosło się wycie, tym razem pies nie zdołał uniknąć ciosu w bok. Upadł kawałek dalej, na moment odebrało mu tchu, ale zdołał szybko się pozbierać. Stanął szeroko na łapach, uniósł ostrzegawczo ogon, zaczął głośno ujadać.
Stwór próbował znów zaatakować, lecz ranne kończyny utrudniały mu zachowanie równowagi. Zachwiał się, stanął ciężko na jednej z ugryzionych łap; trysnęła krew, plamiąc jasną sierść. Gdy tylko pisnął z bólu, Khavar wykorzystał okazję.
Celował w trzecią łapę – nagle bestia się cofnęła. Prawie upadła, podkuliła stosunkowo krótki ogon. Wydawało się, że skontruje, ale jedynie kłapnęła zębami, po czym odwróciła się i zaczęła uciekać. Pies postanowił ją gonić przez chwilę, ujadaniem przepędzając, a gdy zagrożenie minęło, czym prędzej wrócił do swojego właściciela.
Naranbaatar leżał na ziemi, trwał w bezruchu. Oczy miał zamknięte, ubrania na torsie splamione cieczą o metalicznym zapachu. Khavar znalazł się tuż przy nim, zaczął obwąchiwać. Szturchnął nosem zwiotczałą rękę, cicho zaskomlał. Nie otrzymał jednak reakcji. Podniósł zatem prawą łapę, niezgrabnie pacnął nią w obojczyk mężczyzny.
Cisza.
Oparł się łokciami o ziemię, szczeknął.
Wciąż nic.
Z każdą sekundą ogon coraz bardziej opadał, aż zawisł wzdłuż tylnych łap. Uszy zbliżyły się do łba, nos jeszcze chwilę obwąchiwał człowieka. Język przejechał po twarzy.
Mimo że skomlenia narastały, Naranbaatar wciąż nie reagował. Khavar kręcił się wokół niego, szturchał nosem, łapami, całą głową. Wreszcie wyprostował się, przeleciał wzrokiem po okolicy.
Postanowił pobiec do miejsca, gdzie nomadzi rozstawili jurty. Pędził jak szalony, ignorował wszystko, co się wokół niego działo. Nie zwrócił uwagi na przebiegające obok stadko gryzoni, nie podniósł łba na jęki kołującego nad nim orła, nie zainteresował się nawet kuropatwą, która wcześniej mu uciekła, a teraz jakimś cudem ponownie znalazła się w zasięgu wzroku. Po prostu biegł za zapachem, pragnąc jak najszybciej dotrzeć na miejsce.
Szczeknął parę razy, gdy tylko dostrzegł w oddali znajomą sylwetkę. Przeskoczył jakąś norę, ponownie zaszczekał.
Wracający z polowania Ganbold spojrzał za siebie. Widząc zbliżającego się pędem psa, zatrzymał swojego kuca. Uniósł brew.
— Khavar? Co ty tu robisz?
Khavar stanął tuż przy koniu, wykonał kilka obrotów, cały ten czas szczekając. Skoczył w stronę, z której przybiegł, zatrzymał się, by zerknąć na mężczyznę. Jeszcze raz szczeknął, poruszył ogonem.
Ganbold zmierzył go wzrokiem, nieco skonfundowany.
— Co się dzieje? — spytał. — Gdzie Naranbaatar?
Słysząc imię swojego opiekuna, pies aż krótko warknął. Oddalił się kawałek, znów przystanął, spojrzał za siebie.
Dopiero wtedy nomad zrozumiał.
Gdy dotarli na miejsce, Ganbold zeskoczył z kuca i podbiegł do Naranbaatara. Wołając go, ukląkł przy nim, zaczął sprawdzać stan zdrowia. Z przerażeniem objął wzrokiem krew, możliwie jak najdelikatniej potrząsnął mężczyzną. Przyłożył rękę do czoła, potem dwa palce do szyi. Coś szepnął pod nosem, jeszcze jakieś czynności wykonywał.
Khavar leżał po drugiej stronie, bacznie wszystko obserwował. Nie ruszał się, zarówno ogon, jak i pysk dotykały trawy. Jedynie bursztynowe oczy błądziły między mężczyznami.
W końcu Ganbold wyprostował się, wciąż klęcząc, spojrzał na psa. Wykonał głęboki wdech.
Wolno pokręcił głową.
Zgodnie z altańskimi tradycjami ciało Naranbaatara pochowano, dokładniej na granicy lasu, nieopodal którego grupa nomadów się zatrzymała. Wszyscy w ciszy odesłali bliskiego, pomodlili się o opiekę Araatana nad zmarłym, wspólnie ułożyli na ziemi kamienie w niską konstrukcję symbolizującą nagrobek.
Z czasem ludzie zaczęli się zbierać. Osoby po kolei wracały do siebie, zostawało ich coraz mniej. W pewnym momencie przy miejscu pochówku stały już tylko dwie osoby: pewien starzec i Ganbold. Oboje w ciszy spoglądali na leżącego przed kamieniami Khavara. Pies od momentu zakopania ciała nie ruszył się z miejsca.
— Ktoś będzie musiał się nim zająć — zaczął starszy z mężczyzn, zerknął na drugiego. — Weźmiesz go?
Ganbold wpatrywał się w zwierzaka, zmarszczył nieco brwi.
— Zawsze mówiłem, że chcę mieć takiego psa, jak Khavar — powiedział — ale nie w ten sposób.
— Myślę jednak, że Naranbaatar ucieszyłby się, gdyby pies trafił w twoje ręce.
Tamten nie odpowiedział.
Ostatecznie postanowił przygarnąć psa. Z początku wołał go do siebie, ale ten nie słuchał, więc postanowił wziąć go na linę. Zawiązał odpowiednią pętlę, żeby przy ciągnięciu nie podduszała zwierzaka, którą następnie założył na szyję Khavara. W ten sposób wolno, ale z sukcesem, zaprowadził go do swojej jurty.
Z początku zwierzak nie chciał nigdzie chodzić. Leżał na trawie pod ścianą, nie chciał jeść, jedynie pił trochę wody. Ganbold podsuwał mu pod pysk wszystko, nawet te najlepsze kawałki mięsa, ale nie zostały one ruszone.
Mężczyzna postanowił po prostu trwać u jego boku, dając mu w ten sposób znać, że teraz on jest jego opiekunem. Po tygodniu dało to pewne efekty, Khavar zaczął normalnie jeść. Na widok wracającego do jurty Ganbolda nawet zaczął merdać ogonem. Nomad zrozumiał, że wszystko powoli wracało do normy. Właśnie wtedy wpadł na pomysł, by zabrać psa na polowanie, które tak bardzo lubił. Wierzył, że to mu pomoże.
Po oddaleniu się od jurt Khavar pochwycił jakiś zapach i gdzieś pobiegł. Ganbold tylko chwilę odprowadzał go wzrokiem. Naranbaatar mówił, że taką mieli tradycję: pies gdzieś znikał, a po jakimś czasie zjawiał się ze zdobyczą w pysku. Dzięki temu Ganbold wiedział, że pupil wróci.
Zawsze wracał.
Ale nie tym razem.
Mijały godziny, nomad wołał go, wołał, lecz pies nie przybiegł. Nawet go nie było widać nigdzie w zasięgu wzroku. Po prostu zniknął, rozpłynął się w powietrzu lub idealnie skrył się w złotych trawach. Ganbold stopniowo zaczynał się denerwować. Niedawno zginął jego przyjaciel, nie chciał, żeby to samo spotkało jego psa. Musiał gdzieś być.
Jeździł w przeróżne strony, wrócił do jurt, wypytał innych, ale nikt nie widział Khavara. Znów oddalił się, zaczął dogłębniej przeszukiwać teren.
Wreszcie do głowy przyszło mu pewne miejsce.
— Och, Khavar — szepnął do siebie po jakimś czasie.
Zeskoczył z kuca, podszedł do nagrobka.
Czworonóg leżał tuż przy kamieniach, z pyskiem zanurzonym w trawie. Podniósł wzrok na zbliżającego się mężczyznę, lecz nie zareagował w żaden inny sposób. Nie poruszył uszami, nie zamerdał ogonem. Nie wyglądał ani trochę na szczęśliwego.
Ganbold kucnął przed nim, zaczął ręką gładzić grzbiet. Chwilę to robił, w końcu poklepał zwierzaka po boku, a następnie się wyprostował, oznajmiając, że pora już wracać. Podszedł do wierzchowca, postawił nogę na stopce strzemienia. Odwrócił głowę, jednakże ku zdziwieniu pies się nie podnosił.
— Khavar, idziemy — rzekł trochę twardszym tonem.
A pies nic.
Zrezygnowany wyjął z torby prowizoryczną smycz. Na linie Khavar bez problemu dał się zaprowadzić do domu.
Niestety to był dopiero początek problemów.
Wpierw pies uciekał z polowań. Za każdym razem był znajdywany koło nagrobka Naranbaatara. Nie tropił żadnej zwierzyny, nie wspominając już o łapaniu. Po prostu przy pierwszej możliwej okazji zaczynał biec w tym samym kierunku. Ganbolda z każdym dniem coraz bardziej to irytowało. Rozważał trzymanie zwierzaka na smyczy, lecz to niszczyło całą istotę polowania. Po co miał zabierać psa, którego nawet nie mógł puścić z liny?
Przestał więc go brać na polowanie. To jednak nie rozwiązało problemu, ponieważ gdy wrócił, nie zastał Khavara. Od razu pojechał na grób Naranbaatara, po raz kolejny musiał ciągnąć psa do jurt.
Usiadł przy niskim stoliku, zaczął jeść upieczone wcześniej mięso. Oderwał kawałek, spojrzał na siedzącego pod drzwiami i wpatrującego się w nie psa.
— Khavar, chodź na jedzenie — zawołał.
Wystawił rękę z mięsem, pomachał nią lekko. Wołał jeszcze przez kilka sekund, ale nie doczekał się jednak reakcji.
— Durny pies — mruknął pod nosem. — Chcesz wyjść? Nie pójdziesz znowu na grób.
Zwierzak wciąż się nie ruszał. Nomad wrócił do jedzenia.
Wtem Khavar wstał. Obwąchał drzwi od dołu, podrapał jakieś miejsce łapą. Podniósł łeb, spojrzał na klamkę. Podkurczył nieco łapy, po czym wybił się z tych przednich i uderzył o drzwi.
Niespodziewanie się one otworzyły.
— Khavar, nie! — warknął Ganbold.
Jeszcze siedząc, wygiął gwałtownie tułów w stronę psa, w ostatniej chwili złapał go za ogon. Pociągnął do siebie, tamten pisnął, kłapnął zębami. Mężczyzna przytrzymał go za kark, wstał od stołu, by zamknąć drzwi, lecz Khavar zdołał mu się wyrwać z ręki. Ganbold szybko znalazł się przy wyjściu z jurty, nie zdążył ponownie złapać zwierzaka, więc w ruch poszła noga.
Mocne kopnięcie odepchnęło go aż pod ścianę. Khavar zaskomlał, pozbierał się, podkulił ogon. Szczeknął ostrzegawczo, spróbował zbliżyć się do drzwi, niestety drogę mu zagrodził mężczyzna. Człowiek krzyknął na niego, podniósł rękę.
Reszta grupy nomadów próbowała przemówić Ganboldowi do rozsądku. Prosili, by zrozumiał, że pies przeżywa żałobę i potrzebuje czasu. Tamten jednak odtrącał ich słowa. Odpowiadał, że to był pies do polowań, więc powinien wypełniać swój obowiązek. Samego Khavara zamykał w jurcie i tylko na chwilę wypuszczał. Do czasu, aż któregoś dnia zastał wnętrze namiotu w stanie, jak gdyby przebiegło przez nie stado jaków. Naranbaatar kiedyś powiedział, że pies był jak niebiańska istota, nigdy nie spowodował poważnych zniszczeń.
Ale najwidoczniej się zmienił.
— Ganbold, spójrz na niego — powiedział któregoś dnia starzec.
Ręką wskazał uwiązanego na linie Khavara, który leżał nieruchomo, nawet nie liżąc ran na swoim ciele. Jedynie zlęknione spojrzenie błądziło między dwójką ludzi.
— Nie możesz tego robić — głos starszego brzmiał twardo.
— On potrzebuje dyscypliny. — Ganbold nadal był nieugięty. — Nie może cały czas żyć w przeszłości. Naranbaatar źle go wytresował.
Starzec pokręcił z niedowierzaniem głową.
Więcej się nie kłócił.
Dwa dni później Ganbold siedział wieczorem w swojej jurcie. Skończył kolację, zmierzył wzrokiem kości po kuropatwie. Spojrzał na zamknięte drzwi. Ostatni raz dawał jeść Khavarowi przedwczoraj. Cicho burknął.
Pies powinien jeszcze wytrzymać dzień bez jedzenia.
Kolejne burknięcie, po którym mężczyzna wstał. Zabrał ze stołu miskę z kośćmi, trochę niechętnie wyszedł na zewnątrz.
Zatrzymał się w połowie kroku, otworzył szerzej oczy.
Zastał tylko przegryzioną linę.
Zaklął głośno, cisnął miską w ziemię. Wrócił się do jurty, po chwili znów z niej wyszedł, tym razem trzymając w rękach łuk i kołczan wypełniony strzałami.
Khavar tradycyjnie leżał tuż koło nagrobka. Wolnymi ruchami lizał rany, momentami lekko przygryzał, na swój sposób próbując rozmasować obolałe miejsca. Wreszcie położył pysk na ziemi, zastygł w bezruchu.
Czuł wydobywający się spod gleby zapach swojego opiekuna. Naranbaatar spoczywał zakopany, powoli zaczynał być pochłaniany przez naturę. Khavar czuł to dość wyraźnie, lecz nie chciał dopuścić związanych z tym myśli. Pamiętał wspólny czas z łowcą, jakby to było wczoraj. Polowania, zabawy, wylegiwanie się na trawie, patrzenie w kropkowane niebo. Głos opiekuna był taki kojący, zapewniający o bezpieczeństwie. Przy nim nic mu nie groziło.
Jak bardzo jego życie zmieniło się od odejścia dwunoga.
Pragnął wrócić do tamtych dni. Do ciepła, które odczuwał niezależnie od panującej pory. Teraz było zimno. Zimno, ciemno. I bolało. Bolało bardzo. Bolało go ciało, bolało go serce. Bolało go wszystko.
Poruszył łapą, przejechał pazurami po glebie, zostawiając w niej płytki ślad. Może jak zacznie kopać, to Naranbaatar nagle wyskoczy z uniesionymi rękami i zawoła, że wrócił. Obejmie go, wymizia po brzuchu, przeprosi, że zniknął. Khavar wybaczy mu. W końcu to był jego opiekun.
Gdyby mógł, cofnąłby czas. Wróciłby do tych dobrych chwil. I tamtego dnia nie oddaliłby się od Naranbaatara na krok. Trwałby tuż przy jego boku, pilnując, by żadna bestia go nie skrzywdziła. A potem dalej cieszyliby się życiem.
Pisnął przeraźliwie, zerwał się na równe łapy. Podkulił ogon, spojrzał na swój bok, w którym tkwiła strzała. Grot był głęboko zanurzony, z rany zaczęła sączyć się krew. Khavar podniósł łeb, spojrzał w stronę, z której został zaatakowany. Uszy momentalnie opadły do tyłu, gdy tylko ujrzał nadjeżdżającego na kucu Ganbolda. Człowiek sięgnął ręką za plecy, wyciągnął kolejną strzałę. Nałożył ją na cięciwę, wycelował w czworonoga.
Pies nie czekał; od razu się rzucił do ucieczki. Wpadł między drzewa małego lasku w nadziei, że zdoła tutaj zgubić jeźdźca. Pędził najszybciej, jak mógł, niestety nie był w stanie osiągnąć swojej maksymalnej prędkości. Obolałe ciało jeszcze się nie zregenerowało, tkwiąca w boku strzała zdecydowanie sprawiała ból. Nie zamierzał się jednak poddawać. Nie widział takiej opcji.
Strzały ze świstem przelatywały tuż obok, zmieniały trasę ucieczki. Wymijał pnie, przeskakiwał większe gałęzie i kamienie. Wzrokiem szukał jakiejś kryjówki, czegokolwiek, co pomoże mu się wydostać z tej sytuacji. Gdyby był przy nim Naranbaatar, powstrzymałby Ganbolda. Przemówiłby mu do rozsądku.
Gdyby był tu Naranbaatar, do czegoś takiego w ogóle by nie doszło.
Poleciała kolejna strzała, lecz tym razem nie mignęła obok.
Grot zatonął w karku, tuż pod łbem. Pies stracił równowagę, padł jak długi w runo leśne. Próbował się podnieść, kończyny jednak zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Nie potrafił się podeprzeć łapami, wstać, a już zwłaszcza kontynuować ucieczki. Zdołał tylko przesunąć się kawałek, nim całkiem utknął na ziemi.
Uderzenia o grunt narastały, ale nie na tym był skupiony. Wzrok skupiał się na jednym punkcie.
Kamiennym nagrobku.
Jakimś cudem zatoczył koło i wrócił na początek. Czy intencjonalnie – nie wiedział. Po prostu uciekał i znalazł się z powrotem w tym samym miejscu.
Końcówka ogona drgnęła.
Jak bardzo teraz pragnął być przy swoim opiekunie. Tak blisko, a tak daleko. Normalnie wystarczyłoby tylko chwilę podreptać. Teraz nie był w stanie się nawet podnieść. Chciał być bliżej, jeszcze bliżej.
Wykonał płytki wdech, jedna z przednich łap nieco się poruszyła.
Podobnie leżał, gdy odpoczywał przed domową jurtą. Naranbaatar wtedy czyścił konia albo oprawiał zwierzynę, którą razem upolowali. Khavar poświęcał ten czas na beztroski odpoczynek. Widział swojego opiekuna, a nawet jeśli zamknął oczy, to czuł jego zapach.
Teraz nie odpoczywał. Groty wbijały się głęboko, ten w karku sprawił, że pies nie mógł już nic zrobić. Siły drastycznie go opuszczały, podobnie jak czucie w ciele. Przynajmniej ból powoli ustawał.
Ledwo usłyszał kroki. Łypnął okiem, mógł tylko jego kątem dostrzec stającego nad nim Ganbolda. Mężczyzna zmierzył go wzrokiem, cień spowijał twarz. Wtem schylił się, wyciągnął z ciała strzały. Groty wytarł o sierść, a następnie odwrócił się na pięcie i poszedł.
Khavar wrócił spojrzeniem na nagrobek.
Tak blisko.
A tak daleko.
W obrębie kilometrów panowała cisza. Wszystkie okoliczne zwierzęta uciekły do swoich kryjówek, nawet tak często widziana w tych terenach szczekuszka nie przemknęła. Słońce już jakiś czas temu zdążyło się schować za horyzontem i teraz tylko ostatnie promienie jakkolwiek rozjaśniały teren. Mimo tak otwartej przestrzeni wiatr nie rozpędzał się, a jedynie wprawiał w delikatny, nierytmiczny ruch źdźbła trawy oraz gałęzie pobliskich drzew.
Khavar leżał bokiem na ziemi, powieki miał spuszczone. Można było pomyśleć, że spał, gdyby nie fakt, że pod nim lśniła rozległa kałuża krwi. Szkarłat pokrywający złotą sierść ciągnął się od głębokich ran po strzałach, aż po brzuch i łapy. Klatka piersiowa nie unosiła się ani nie opadała, uszy nie nastawiały się na żadne dźwięki. Ogon nie merdał, język nie zwilżał nosa. Ciało w żaden sposób się nie poruszało, a jedynie futro delikatnie kołysało się na wietrze.
Ostatni promień światła słonecznego zniknął za horyzontem. Spomiędzy chmur wyglądały gwiazdy wraz z sierpowatym księżycem. Cisza nie ustępowała. Ktoś by pomyślał, że zaraz do pracy przystąpi natura – jakiś drapieżnik skorzysta z darmowego mięsa, potem przypałętają się padlinożercy. Do tego jednak nie dochodziło. Żadne zwierzę nie odważyło się podejść bliżej, żaden ptak nie przyfrunął. Zupełnie jakby coś wyznaczyło granicę wokół psa, której nikt ani nic nie mogło przekroczyć.
A może i do tego doszło?
Chmury całkowicie przysłoniły niebo, nastała niemal kompletna ciemność. Nie trwała ona jednak długo, ponieważ niespodziewanie kilka metrów nad psem rozpaliło się światło. Z początku unoszący się w powietrzu płomień szybko przeistoczył się w ognisty krąg, w środku którego otworzyło się przejście. Z żarzącego się ogniem miejsca niczym długie, dymiące macki wypełzły ciemniejsze niż najmroczniejsza noc cienie. Opadły one na ciało psa, zaczęły je oplatać; czerń stopniowo, acz szybko zakrywała futro.
Gdy mrok opanował ostatnie skrawki złotej sierści, powieki gwałtownie się podniosły, ukazując w pełni już nie bursztynowe, a złowieszczo czerwone oczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz