Isidoro pamiętał, jak stawiał pierwsze kroki na drodze ku widzeniu przyszłości i staniu się pełnoprawnym jasnowidzem. Przeczucia, które miewał od czasu do czasu, niewyjaśnione sny, w których widział odłamki przyszłych wydarzeń, hipnotyczne światło gwiazd, które szeptało do niego nienazwaną melodią – wszystko to zaczęło mieć sens, składać się w jakąś większą całość. Początkowo szło mu ciężko i tylko najprostsze wybory, najwyraźniejsze ścieżki ukazywały mu się wyraźnie, zupełnie tak, jakby to intuicja lepiej radziła sobie z magią, niż świadome myślenie. Lecz Isidoro był przyzwyczajony do tego, by nawet najtrudniejsze, najbardziej skomplikowane zależności rozbić na składowe, podejść do każdego z tym właściwym mu, analitycznym skupieniem, dostrzec nieoczywiste szlaki łączące pozornie niezwiązane ze sobą fakty. Ścieżka przeznaczenia, jasna i złota, biegnąca odważnie w przyszłość – początkowo Isidoro widział tylko własną drogę, skręcającą i lawirującą wokół nadchodzących wydarzeń. Potem zaczął dostrzegać i inne ścieżki, należące do tych, którzy byli mu najbliżsi, z którymi najciaśniej splatało się jego własne przeznaczenie. Aż w końcu przestał widzieć już zbiór dróg, pojedynczych nitek mijających się w przestrzeni, a zaczął widzieć szerszy obraz – rozległą tkaninę, stworzoną z nieprzeliczonej rzeszy pojedynczych żyć i losów, podążających w jednym kierunku w czasie. Jego wzrok sięgał coraz dalej, a wraz z tym przychodziło coraz głębsze zrozumienie i ta unikalna umiejętność dostrzeżenia drobnych, pozornie niewiele znaczących wydarzeń, które miały w przyszłości głęboko zaważyć na jego albo cudzym losie.
I takie właśnie wydarzenie miało czekać go w ciągu najbliższych kilku godzin.
Był wieczór, gdy Isidoro podążał spacerowym krokiem wzdłuż jednej z bardziej zapyziałych ulic Lower Hellpost. Wszystkie ulice tej dzielnicy były zapyziałe, przy śmietnikach walały się puszki, na chodniku rozbite szkło, a te nieliczne, wyliniałe trawniki, usiane były dopalonymi do samego filtra petami. Pomazane ściany budynków, od ponad dekady proszących się o remont, do tego latarnie, sodowe i archaiczne, rzucające chorobliwie żółte światło na spękany chodnik – na tym tle ubrany porządnie i schludnie Isidoro wyglądał, jakby właśnie wyleciał z dzikiego portalu. Jasnowidz czuł na sobie oceniające spojrzenia rzucane mu z pogrążonych w mroku bram, lecz nie zwolnił ani nie przyspieszył kroku, podążając dokładnie tam, gdzie chciał, by pojawić się na miejscu wtedy, kiedy tego potrzebował. Jeszcze kawałek, jeszcze jeden zakręt, drugi i…
Zderzenie było co najmniej bolesne. Isidoro zdecydowanie klapnąłby na ten brudny chodnik, gdyby ktoś nie złapał go stanowczo za ramiona, nie postawił z powrotem do pionu, tak łatwo i lekko, jakby drobny jasnowidz był kukiełką.
— Hej, dzieciaku, cały jesteś?
Isidoro uniósł wzrok.
Nieznajomy patrzył na niego zza zasłony charakterystycznych, różowych szkiełek, a jasne brwi ściągały się w wyrazie niepokoju. Grzywa złotych loków opadała na ramiona, pojedynczy kosmyk spływał na lekko zmarszczone czoło. Mocno zarysowana szczęka, upstrzona ledwie widocznymi, zanikającymi już bliznami, do tego szerokie ramiona i przytłaczająca sylwetka kogoś, kto był zdolny zakończyć spór jednym stanowczym ciosem. Ciekawie się to wszystko komponowało z frywolnie przewiązaną, barwną koszulą, mnóstwem różnorodnej biżuterii i przerabianymi na maszynie spodniami, jedynymi takimi w całym Stellaire.
— Tak, dziękuję — odparł Isidoro, stając pewniej na własnych nogach.
Nieznajomy patrzył na niego jeszcze przez chwilę, oceniając, na ile to prawda, w końcu puścił te chude ramiona, wyszczerzył kły w uśmiechu.
— Dobrze. To ruszaj, tylko teraz patrz, gdzie idziesz.
— Proszę pana…
— Dante wystarczy.
— Dante — powiedział Isidoro, spojrzenie nabrało większego skupienia. — Potrzebuję twojej pomocy.
Jasna brew powędrowała w górę, Dante wsparł dłoń na biodrze.
— Doktorek i tak jest na dyżurze, miałem iść do klubu… Mów w takim razie, z czym ci pomóc?
— Potrzebuję dostać się do stacji metra, ale chyba pogubiłem się w tych alejkach.
— Nic dziwnego, tu nie ma ani kawałka prostej ulicy — Dante machnął dłonią, znów wyszczerzył się w uśmiechu. — Ale miałeś nosa z tym, na kogo wpaść, bo jeśli idziesz do metra, to idziemy w tę samą stronę. Chodź, zaprowadzę cię.
Isidoro również się uśmiechnął, coś kliknęło w jego magii, w środku, a los skręcił tam, gdzie ścieżka była najjaśniejsza.
Obaj mężczyźni podążyli w stronę metra, a te drapieżne, oceniające spojrzenia, które do tej pory lepiły się do bezbronnego jasnowidza, zniknęły kompletnie, odstraszone odważnym stukotem obcasów i pogodnym głosem, gdy Dante i Isidoro pogrążyli się w rozmowie.
— Że ile czasu spędziłeś w Sallandirze? — zdziwił się Dante.
— Ponad pół roku — odparł Isidoro. — To był… Taki jakby staż naukowy.
— I co tam robiłeś?
— Trochę zwiedzałem kraj, a trochę uczyłem się magii. Miałem dobrego nauczyciela.
— To masz tę Sallandirę naprawdę ogarniętą — Dante zamyślił się, urwał na chwilę. Isidoro uśmiechnął się nieznacznie.
— Nie wiem, czy ktokolwiek może mieć Sallandirę naprawdę ogarniętą. Ten kraj rządzi się niezwykłymi prawami.
Jeszcze chwilę Isidoro opowiadał o piaszczystym kraju, a potem w środku chodnika wyrosła przeszklona, pomazana wiata okrywająca znikające pod ziemią schody. Dotarli do metra, zeszli na stację. Głos Isidoro trochę tonął w szumie i gwiździe zajeżdżających na stację wagonów.
— Dante — odezwał się na pożegnanie. — Nie ufaj prognozom pogody. Wiśnie w senkawańskim ogrodzie rozkwitną dopiero siedemnastego marca, nie piętnastego. To wtedy powinieneś zabrać Bashara na piknik.
Dante rozdziawił usta, obdarzył go zaskoczonym spojrzeniem.
— Skąd wiesz?
Isidoro odpowiedział enigmatycznym uśmiechem.
— Senkawa jest znana z interesującej sztuki układania kwiatów. To może cię zainteresować, a na pewno spodoba się Basharowi.
To powiedziawszy, Isidoro wskoczył do wagonu, drzwi niemalże przycięły wiszącą na ramieniu torbę.
— Hej! — zawołał za nim Dante, lecz oto metro ruszyło, Isidoro zaś zniknął, swoim sposobem pozostawiając drugą stronę z garścią wskazówek i mętlikiem w głowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz