03 listopada 2024

Od Ilary - Koń

Pomimo licznie przypisywanych jej epitetów i tytułów, Ilara entuzjastką ustawianych pod publikę walk nigdy nie była. A jednak siedziała właśnie w jednym z pierwszych rzędów, ze znudzeniem wpatrując się w wielki, zawieszony po drugiej stronie zegar wskazujący czas do rozpoczęcia pierwszej walki. Kupienie biletów nie było jej decyzją, ale Vallaia i Samira uparły się, że skoro już i tak zawitały na stałym lądzie, to nie mogły odpuścić sobie takiego widowiska. W końcu okazja na wyrwanie się z pokładu nie nadarzała się im tak często. Ilarę wyciągnęły ze sobą siłą, klekocząc jej nad głową, że zaraz zapuści korzenie, że powinna w końcu wyjść do ludzi i zrobić ze sobą coś ciekawego. Rackham mogła z marszu wymienić dziesiątki innych rzeczy, które rozerwałyby ją bardziej, niż to, ale dla własnego spokoju i podtrzymania dobrych morali wśród załogi zdecydowała się po prostu zacisnąć zęby i nie protestować.
— Wiecie przynajmniej, kto będzie walczył? Jakieś nazwiska, które powinnam znać?
— Nie mam pojęcia. — Samira wzruszyła ramionami. — Nazwiskami przegranych i tak nie warto byłoby zaprzątać sobie głowy.
Nie spodziewała się innej odpowiedzi. Następne minuty spędziły w milczeniu, przerwanym dopiero wraz z chwilą, w której z głośników rozległ się sztucznie rozradowany głos komentatora i dźwięk gongu oznajmiającego początek pierwszej walki.
Cała trójka przechyliła się lekko do przodu, żeby lepiej przyjrzeć się wojownikom. Spodziewała się ludzi, mniej lub bardziej wprawionych wyrzutków podobnych jej samej, którzy za odpowiednią sumę gotowi byli udawać spektakularną porażkę. Przyjmowane na siebie raz za razem ciosy nie było niczym innym, niż jedynie gwarancją zjedzenia kolejnego ciepłego posiłku. Żadna z tych walk nie była prawdziwa, Rackham wiedziała o tym z doświadczenia. Na arenie nie zastała jednak ani ludzi, ani innych humanoidalnych istot. Tylko rozsierdzonego, widocznie zestresowanego byka. Hodowane na rzeź stworzenie, które w ciągu najbliższych kilku minut zginie na jej oczach.
— Serio? Korrida? — Ilara warknęła w stronę swoich towarzyszek.
— To dość…rozczarowujące. Nie zakazali tego przypadkiem jakieś dziesięć lat temu? — Vallaia westchnęła rozczarowana. — Dla ludzi przynajmniej wymyślają jakieś ckliwe historie.
Owszem. Dla ludzi, przed którymi nie stoi żadne realne zagrożenie. W przeciwieństwie do bezcelowego mordowania kilku zwierząt dla chwilowej uciechy tłumu. Cała trójka wstała z grymasem wymalowanym na twarzach i skierowała się ku wyjściu. Ilara została jednak w tyle, posłała arenie ostatnie spojrzenie, jakby coś samo przyciągnęło ją w tę stronę. I choć bardzo chciała odwrócić wzrok, nie poświęcając tej całej szopce ani chwili uwagi, przystanęła na chwilę. I natychmiast powędrowała spojrzeniem w stronę owiniętego absurdalnie wyglądającymi ochraniaczami konia. Kary wierzchowiec strzelał białkami, parskał i raz po raz zrywał do biegu, próbując wyrwać się ze szponów swego jeźdźca na tyle gwałtownie, że nie umknęło to uwadze Ilary. Pomimo dystansu Rackham miała wrażenie, że klacz wpatruje się prosto w nią. A spojrzenie jej równie ciemnych ślepi zdawało się wiercić coraz głębszą dziurę w jej sercu. Było w tym stworzeniu coś delikatnego, bezbronnego, a jednak na tyle walecznego, żeby nie ulec pod batami pikadora.
Pika wbiła się w kark równie zestresowanego byka, wywołując salwę oklasków.
Ilara nigdy nie czuła czegoś podobnego. Stworzenie powinno być jej całkowicie obojętne, powinna przejść obok niego nieodwróciwszy głowy, zapominając, że kiedykolwiek postawiła stopę na arenie. A jednak klacz w jakiś sposób ją urzekła, przemówiła prosto do jej serca, jakby błagała piratkę, żeby nie zostawiała jej tu na pastwę losu, żeby nie pozwoliła jej na udział w kolejnej korridzie.
— Musimy dostać się do jego garderoby. Teraz.
Rackham zaskoczyła samą siebie wypowiedzianymi słowami. W sercu czuła jednak, że podejmowała właściwą decyzję. Samira i Vallaia jedynie uśmiechnęły się szeroko, jakby wizja potencjalnego obicia komuś mordy była tym, na co czekały cały dzień.


— Ile za nią chcesz? — Ilara wparowała do środka niewielkiego pokoiku niczym burza, ignorując próbującego powstrzymać ją mężczyznę. — Za twoją klacz.
— Nie jest na sprzedaż, kochana. — Pikador cmoknął ustami, nie obdarzając piratki choćby spojrzeniem. — Koniec rozmowy, nie mam teraz czasu dla fanów.
Ukryty za pasem sztylet w mgnieniu oka opuścił pochwę. Odbicie stali błysnęło w lustrze. Mężczyzna był za wolny, żeby zareagować. Broń płytko wbiła się w skórę, a kilka strużek krwi spłynęło po jego szyi.
— Nie rozumiemy się. Chcę tę klacz. — Brzmiała chłodno i stanowczo. — Nie oferuję ci pieniędzy, nie zasługujesz na nie. Mamy dwa wyjścia. Możesz oddać mi ją po dobroci i wrócić do swojego nędznego życia, albo zginąć tu i teraz. A konia i tak sobie wezmę. — Ilara wzmocniła uścisk na rękojeści sztyletu. — Radziłabym szybko podjąć decyzję, nie słynę z cierpliwości.


— Kupiłaś co? I gdzie ty chcesz go do cholery jasnej trzymać? — Ilara nie potrafiła stwierdzić, czy Ruimelle była nią bardziej rozczarowana, czy może przez nią rozbawiona.
Klacz stuknęła kopytami o drewniane deski.
— Powiedzmy, że ją kupiłam. — Piratka zaśmiała się i delikatnie pogłaskała klacz po grzbiecie. — Myślisz, że ten mniejszy magazyn dałoby się przerobić na boks dla niej? Zresztą nieważne, i tak przydałby się nam większy okręt.
Ruimelle westchnęła ciężko i z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy wyszła z kubryku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz