13 listopada 2024

Od Janka – Bigos

Jak Matouškova zażyczyła sobie więcej kiełbas i wędliny, to jedyne, co Matoušek mógł zrobić, to postawić nową wędzarnię. Robotny chłop był, ale nawet najbardziej robotny chłop nie postawi w pojedynkę wędzarni, a przynajmniej tak Matoušek swojej lubej wmawiał, zwietrzywszy okazję do tego, by naspraszać sobie kolegów i mieć dobrą kompanię do degustacji zawartości tamtych kamionkowych dzbanów, co przez zimę Matouškova narobiła, a potem nosem kręciła, jak tylko Matoušek chciał po któryś sięgnąć.
Sama Matouškova, sprytem od męża nie odbiegając, stwierdziła, że skoro on kolegów sprasza, by wędzarnię stawiać, to ona koleżanki sprosi, bigosu razem nagotują – będzie co na wieczór po robocie zjeść, będzie dobre do tamtego śliwkowego wina, a poza tym, to wiadomo: z robotą zawsze raźniej, gdy kogoś ma się do pomocy, jest do kogo gębę otworzyć i z kim coś pośpiewać.
Oczywiście, że rodziców Jaśka nie mogło tam zabraknąć – ojciec nie dawał się prosić, gdy coś trzeba było budować, naprawić czy pomajsterkować, matka zaś tworzyła barwne cuda z niczego, a po kuchni kręciła się jak fryga. Jasiek zaś był za mały, żeby go na cały dzień zostawić samego w obejściu, gdy ten jeden raz oboje rodzice opuszczali ich gospodarstwo, więc tym sposobem mały Janek został pomocnikiem kuchennym, miał przyczynić się do powstania całego wielkiego gara bigosu.
Wcześnie było, gdy cała trójka ruszyła drogą w stronę gospodarstwa Matoušków – ojciec taszczył na plecach trochę narzędzi, matka owinęła chustą gliniany garnek, Jasiek zaś dzielnie niósł suszone śliwki, bo przecież co to by był za bigos, gdyby suszonych śliwek w nim zabrakło.
— I pamiętaj, Jasiu. Jak będziemy u Matoušków, to żebyś tam nic ciężkiego nie dźwigał, dobrze?
— Dobrze, mamuś — odparł Jasiek, po chwili zerknął na matkę. — Ale dlaczego?
Matka i ojciec wymienili nad głową Janka zafrasowane spojrzenia.
— Bo pani Matouškova to się bardzo martwi o wszystkich i ona się będzie martwić, że ty sobie krzywdę zrobisz.
Janek przekrzywił zabawnie głowę.
— Ja sobie krzywdę zrobię?
— Jasiu, my wiemy, że ty zuch chłopak jesteś i dobre dziecko, i że tobie nic nie będzie, ale pani Matouškova się będzie martwić.
Janek szedł przez chwilę w milczeniu, trawiąc słowa rodziców.
— To nie można jej powiedzieć, że ja jestem zuch chłopak i się martwić nie musi?
Matka obdarzyła go łagodnym uśmiechem.
— To by dużo mówienia było, a pani Matouškova to uparta jest, nie idzie jej przekonać.
— Jak osioł jest uparta?
— Nawet bardziej — wtrącił ojciec, nim zarobił twarde spojrzenie od matki. Kobieta westchnęła, dalej próbowała przekonać dzieciaka.
— Jasiu, obiecaj po prostu, że nie będziesz dźwigał ciężarów i że będziesz grzeczny, dobrze? Będziesz się słuchał?
Janek popatrywał to na matkę, to na ojca, taki nie do końca przekonany, lecz w końcu pokiwał głową.
— Będę grzeczny i będę się słuchał. Ciężarów dźwigać nie będę.
— Dobry synek jesteś.
Dotarli w końcu do Matoušków i zaraz Janek zniknął w kuchennym gwarze, nie wiedząc nawet, kto go tym razem po włosach pogłaskał, co powinien robić, jak teraz pomóc. Ojciec zebrał się z resztą drużyny, poszli na obejście, wymierzać i planować, a powietrze wypełniły męskie głosy i pokrzykiwania, lecz Janek tego nawet nie zauważył, bo oto w kuchni była już pani Matouškova, była matka, pani Hajkowa z trzema ze swych córek, była i młodsza Stěpanova, gdy starsza dołączyła do ekipy stawiającej wędzarnię, przyszła nawet najmłodsza sołtysówna, w malowanej spódnicy i z koralami na szyi, za to bez fartuszka i własnego noża.
Za szybko się to wszystko działo. Janek nie spostrzegł, a już dostał stołek pod nogi, żeby do blatu stołu sięgał, i już matka włożyła mu nóż w dłoń, przykazała skroić kapustę. Na ćwiartki już ją miał przyszykowaną, żeby małe, dziecięce ręce sobie poradziły, na co Janek zdziwił się, przecież on nie potrzebował… Ale skroił kapustę, tylko ten nóż o deskę stukał, tylko kolejne partie lądowały w przyszykowanej misce, tworząc coraz wyższą górkę. Znikąd dostał kolejną partię do pokrojenia, matczyna spódnica gdzieś mu tam zafurkotała, a potem były już tylko rozmowy, śmiechy, Stěpanova coś nuciła, a sołtysówna sprawnie odciskała kiszoną kapustę, ten stary fartuch od Matouškovej zupełnie jej pasował. Janek chichrał się nad swoją deską, robota szła w trymiga, gary rozsiadły się na piecu, a powietrze wypełnił aromat gotującego się jedzenia. Na wieczór mieli w planach bigos, ale w południe też trzeba było coś zjeść, nie mógł człowiek tyle o głodnym pysku siedzieć, więc zaraz Janek dostał do obrania jakieś kartofle, potem marchew, a potem już zupa bulgotała, już szykowały się ziemniaki. Nic już chłopiec nie wiedział, co kroi i dlaczego, wiedział tylko, że bawi się świetnie, że zaraz będzie jedzenie i świat jest piękny, a mama kochana.
— Żeberka bym pokroił — powiedział nagle Janek, pamiętając dobrze, że mama biedziła się z mięsem, kiedy sama bigos gotowała. On miał więcej pary w ręku.
Matouškova zaraz do niego przyskoczyła, pogłaskała po włosach.
— Żeberka będziesz kroił, jak do stołu będziesz sięgał, racuszku.
— Jaki ja racuszek… — mruknął Janek. Ktoś krzyknął gdzieś na zewnątrz, dzieciak uniósł wzrok znad deski, akurat tak, by zobaczyć, jak dwóch chłopa taszczy gdzieś sosnową żerdkę. — Z wędzarnią bym też pomógł.
Nie zauważył rzuconego mu przez matkę spojrzenia. Skupił się na Matouškovej, jak parsknęła mu w czoło serdecznym śmiechem.
— O, taki mały, a już taki robotny — pochwaliła go. — Udałeś się rodzicom. Nie to, co ta pierdoła, mały Popovik. Patrzcie go.
Janek też popatrzył, bo praca w kuchni nagle zamarła, i wyjrzał przez okno, na palcach stanął na tym swoim zydelku.
Drużyna od wędzarni uwijała się z drewnem, już wsporniki z bali stały, kłócono się o krokwie. Starsza Stěpanova zakrzykiwała wszystkich, machając w powietrzu pięścią, z kiecką bojowo zadartą nad kolano i chustą przewiązaną na ramieniu, ojciec zaś stał z piłą w garści, gotów już tych krokwi napiłować, kiedy Matoušek sprzeczał się ze Stěpanovą. Tylko jeden członek ekipy migał się od pracy, chowając się gdzieś z boku, usilnie starając się nie rzucać nikomu w oczy, byle tylko nie dostać jakiegoś zadania.
— No i stoi, jak te widły w gnoju — burknęła Matouškova.
— Przynajmniej ciężkiego nie nosi. To się martwić nie trzeba — spróbował pocieszyć ją Janek. Kobieta popatrzyła na niego z lekkim zdziwieniem, po chwili pokiwała głową.
— No tak, ten to lepiej niech nie dźwiga, jeszcze go w pół złamie.
— Mnie by nie złamało.
Zarobił kolejne zmierzwienie tej rudej grzywy.
— Bo byś nie podniósł, to by cię nie złamało — powiedziała kobieta.
— Ale ja bym…
— Jasiu. — Matka pojawiła się znikąd, przyniosła wszystkie ich suszone śliwki. — To nam jeszcze pokrój, bądź grzecznym chłopcem.
— Dobrze, mamuś.
Próba przekonania upartej jak osioł Matouškovej odeszła na dalszy plan, Jasio skupił się na zadaniu.
— No naprawdę, jaki on grzeczny i pomocny, nie jak ludzkie dziecko. Musi z lasu go sobie przynieśliście!
Hajkova jakoś dziwnie się spojrzała, matka uśmiechnęła się trochę krzywo, ale potem rozmowa pobiegła gdzieś dalej, sołtysówna zaczęła coś nucić, ziemniaki się ugotowały i można było wołać dzielnych budowniczych na obiad. Wyciągnięto stół na zewnątrz, jeszcze trochę zydli Matoušek wytargał z drugiej izby, i jakoś się wszyscy pomieścili, zjedli ze smakiem, gadając trochę o wędzarni, trochę o pogodzie, o świniobiciu, o tym, że kiedyś to było lepiej i że dola ludzka ciężka. Janek obżarł się jak smok, wachlując uszami na wszystkie plotki, a potem zasnął matce pod bokiem, zmęczony natłokiem wrażeń.
Na wieczór go dopiero ojciec obudził, jak nowa wędzarnia stanęła, a porcje bigosu rozdzielono między wszystkich, matka znów zawijała ich gliniany garnek w swoją chustę.
— Już zrobione? — spytał chłopiec z pełnym rozczarowania niedowierzaniem. — Tak szybko…
— Cały dzień się zeszło, krasnalku — odparł mu Matoušek, identycznym jak jego żona gestem mierzwiąc rude włosy.
— A jutro?
— Co „jutro”?
— No jutro — powiedział Janek. — Też coś będziemy razem robić? Ugotujemy coś? — Chłopiec przeniósł wzrok na stojącego obok ojca. — Może nowy chlew pobudujemy?
Matoušek roześmiał się serdecznie, klepnął ojca w bark.
— Pociesznego macie tego małego, tyle wam powiem. Dobrze, że się ładnie chowa.
— Co by się miał ładnie nie chować…
— A bo wy go tak mało do ludzi puszczacie, to żeśmy myśleli, że on jaki chorowity, albo płaczliwy, albo łobuz straszny, że go tak przed światem kryjecie.
Ojciec zatknął kciuki za pas, zakołysał się na piętach.
— A to tak wyszło jakoś, ale Jasio dobry synek jest. Zwyczajne takie dziecko, żadne chorowite, płaczliwe czy łobuźne.
— Zuch chłopak — wsparł go Janek, popatrując na Matouška. — I każdy ciężar podniesie.
— Patrz go, jaki chwat. Parę lat i to on będzie ci strzechę wymieniał albo zwierzynę z lasu przynosił.
— A będę — odparł Janek. — Jak jej wcześniej sam nie zjem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz