— Song Ning był rybakiem? — powtórzył Song An, unosząc wysoko brwi. Zerkał wyczekująco na mentora. Yunru Lei westchnął cicho i przewrócił oczami.
— Przed chwilą to powiedziałem — przypomniał.
— Zgadza się, mistrzu! — przytaknął boski sługa w swojej obronie. — Ale kto to właściwie był?
— Do tego właśnie zmierzałem — mruknął bóg burzy, starając się ukryć narastającą irytację zachowaniem ucznia. — Prosiłem, żebyś mi nie przerywał.
— Ah, tak, zapomniałem! Przepraszam, mistrzu!
— W prządku, a teraz słuchaj — zaczął opowiadać Yunru Lei. — To wszystko zaczęło się…
…bardzo dawno temu. Wszystko było znacznie, znacznie młodsze; świat, cała ludzkość, a nawet ja sam. Czasy te wspominam już jak przez mgłę. Liczę sobie wiele wieków, setki długich lat, stąd część z moich wspomnień wyblakła. Chciałbym jednak pamiętać każdy szczegół, przypomnieć sobie te najmniejsze, ulotne momenty.
Na samym początku wszystkie dnie zlewały mi się w jeden długi. Zaczynały się całkiem podobnie i opierały się na wyłącznie boskich sprawach. Obowiązki te pochłaniały mnie doszczętnie, ale pomimo tego, znajdowałem czas na podróże. Zwiedziłem wtedy naprawdę spory kawał świata, poznałem wielu ludzi i dowiedziałem się, czego naprawdę potrzebują moi wyznawcy. Oczywiście, podczas każdej z tych wypraw nigdy nie ujawniłem swojego boskiego pochodzenia. Podawałem się więc za prostego wędrowca.
Dawniej te podróże przynosiły mi ogrom przyjemności. Stanowiły miłą odmianę do nudnej codzienności. Zawsze, gdy tylko nadarzyła się taka okazja, wybierałem się na podobne samotne wędrówki. Szczególnie lubiłem odwiedzać wioski. Tam spędzałem naprawdę wiele czasu…
W każdym razie, z każdej z tych wypraw wracałem z nowymi doświadczeniami i wspomnieniami. Ciekawiły mnie one na tyle, że po powrocie z jednej, szybko wypełniałem swoje niełatwe obowiązki i od razu wracałem na utęskniony trakt.
Zazwyczaj wyglądało to tak, że podróż rozpoczynałem od pieszej wędrówki do najbliższego miasta. Tam spędzałem dzień lub dwa, korzystając ze wszystkiego ciekawego, co te miejsca miały do zaoferowania zmęczonemu wędrowcowi, za którego wtedy się podawałem.
Ale przechodząc do rzeczy. Wszystko zapowiadało się, że tamtego dnia nic niezwykłego mnie nie spotka. Pośpiesznie spełniłem wszystkie swoje boskie obowiązki, wysłuchałem zaległe modlitwy, zadbałem o grafik najbliższych burz. Tak szybko, jak to możliwe, ruszyłem w kolejną podróż.
Opuściłem domenę. Chwilę później znalazłem się pośrodku nieznanego lasu. Jak się domyślasz, nie mogłem po prostu pojawić się w przypadkowym mieście, ponieważ wzbudziłoby to zbyt wiele podejrzeń. Do najbliższej osady docierałem na własnych nogach.
Był to wieczór. Dokładnie pamiętam zachodzące tego dnia słońce. Jego blask odbijał się w pobliskiej rzeczki, sprawiając, że strumień ten wyglądał, jakby został pokryty płynnym złotem. Sam las powoli zasypiał, pokrywając się mrokiem nadchodzącej nocy.
Wędrowałem wydeptaną ścieżką z nadzieją, że prowadzi ona do jakiejś pobliskiej cywilizacji. Pogrążyłem się w leśnej ciszy. Nie spodziewałem się najmniejszych komplikacji.
Ale mimo tego, nadeszły one w momencie, w którym właściwie się tego nie spodziewałem. Wydawało mi się, że znajduję się całkiem blisko miasta, ponieważ zaczynałem mijać pierwsze budynki. Moją uwagę szczególnie zwróciła pobliska drewniana szopa. Znajdowała się ona przy samej rzece.
Pewnie zastanawiasz się, dlaczego tak prosta konstrukcja tak bardzo zapadła mi w pamięć. W zwykłej sytuacji najprawdopodobniej nawet nie zwróciłbym uwagi, jednak tego dnia nie potrafiłem przejść obok niej obojętnie. Cóż, było to za sprawą nie szopy, a tego, co znajdowało się obok niej. A właściwie „kogo”.
W pierwszej chwili usłyszałem krzyk, a dopiero chwilę później zauważyłem sylwetkę. Nieznana mi osoba znajdowała się w rzece i głośno nawoływała pomoc.
Nie wiedziałem, co robić. Chyba po raz pierwszy całym swoim życiu. Tobie odpowiedź może zdawać się oczywista. Wiem, że od razu ruszyłbyś na pomoc. Ja nie byłem bogiem odpowiedzialnym za życie zwykłych śmiertelników. Moja domena ograniczała się do pogody — rozpoczynałem burze, wzywałem sztormy, ciskałem błyskawicami. Nic więcej. Nie byłem nikim, kto miał prawo decydować o czyimś losie lub czyjejś śmierci. Jeśli ktokolwiek zdecydował o jego przeznaczeniu, ja nie mogłem na to wpłynąć.
Z drugiej jednak strony, zwyczajnie nie potrafiłem patrzeć na czyjeś cierpienie. Czas nie działał na moją korzyść, stąd nim faktycznie zdążyłem przemyśleć wady i zalety swojej możliwej decyzji, pobiegłem do rzeki, wyciągając pomocną dłoń nieznanej osobie.
Wyciągnąłem go z wody, wkładając w to niemały trud, ponieważ młody mężczyzna zaplątał się w sieć rybacką i za żadne skarby nie mógł się z niej wydostać. Ostatecznie udało mu się uwolnić i z moją pomocą wrócić na suchy ląd. Przez chwilę głośno kaszlał, próbując odzyskać oddech.
Wpatrywałem się w niego w milczeniu. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, co właściwie mógłbym do niego powiedzieć. Stałem więc w bezpiecznej odległości, przypatrując się nieznajomemu.
Przede wszystkim nie potrafiłem oderwać wzroku od jego włosów. Były niespotykanie złote. Choć całkiem mokre, lśniły mocniej od słońca na rzece.
Nieznajomy w końcu odzyskał oddech i się uspokoił. Głośno odetchnął, podniósł się z trawy, otrzepał, poprawił przemoczone włosy, a następnie zerknął w moim kierunku.
— Widziałeś? Taką rybę prawie udało mi się złapać — odparł ze zmarszczonymi brwiami i uniósł jednocześnie dłonie, pokazując, jakiej wielkości była jego niedoszła zdobycz. — Gdyby nie ta cholerna sieć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz