05 listopada 2024

Od Janka – Księżyc

Była już noc, gdy matka z ojcem siedzieli w głównej izbie, głowa przy głowie, szepcząc cicho. Matka od czasu do czasu zerkała ku drzwiom prowadzącym do drugiego pokoju, ale Jasiek spał w ich łóżku, tylko tę rudą grzywę było widać spod pierzyny. Ogień mruczał w piecu, ostatnie polana dopalały się, ciepło wiosennej nocy sprawiało, że nie trzeba było wstawać, dokładać drwa.
— Nie bój się, my sobie poradzimy. Na drzwi damy kłódkę, tą metalową. One boją się żelaza. W okna damy te chochoły, co je stara Słaboniowa robi, a obórkę się przyprze żerdkami.
— A jak to nie pomoże? Może lepiej nam na tę jedną noc do sołtysowej pójść, w stodole u nich się wyspać, przecież wpuszczą…
— I co? Zwierzęta zostawić? Jacy my gospodarze wtedy i jak potem przeżyjemy, jak nam wszystkie kury i kozy podusi?
Zaczęło się te parę miesięcy temu, od Hajków.
Stary Hajek miał żonę i stado córek, a także króliki. I to nie byle jakie. Piękne były, tłuste i puchate, pyszny rosół z nich był, a te futra? Hajkowa z córkami siedziała z tymi futrami, cuda z nich robiła, jakieś czapki, mufki i kołnierze, i jak stary Hajek z nimi do miasta jechał, to potem wracał z chustami, koralami i butami, córki piszczały z uciechy, tańcowały wokół ojca. I jednej nocy, jak księżyc stał wysoko, to coś staremu Hajkowi te króliki podusiło. Gospodarz wstał rano, poszedł do zagrody, a tam tylko krew i podarte futro, cała królikarnia wysmarowana juchą.
Był krzyk i płacz, bo królików szkoda, stary Hajek chciał z widłami na sąsiadki iść, ale Stěpanove, zakały całej wsi, popiły się tak, że ich rano nie szło docucić, to gdzie żeby w nocy tak dokazywały. Wieś się zebrała, popatrzono, królikarnię ostukano, nawet pani doktorka przyszła, okular założyła i orzekła, że to nie jest ludzka robota. Mus to lis był, wielki i bardzo sprytny, co się do królików wdarł, podusił wszystkie. Stary Hajek lamentował, córki też płakały, płakała i żona, ludzie się zrzucili, bo się nie godzi człowieka w potrzebie zostawić. Ktoś kur przyniósł, ktoś gęś dał, inny worek mąki, jakieś kartofle. Ale martwych królików nikt nie był w stanie wrócić, o czapkach i mufkach można było zapomnieć.
— Lepiej, żeby zwierzęta podusiło, niż nas.
— Nie podusi. Ja nas obronię.
Potem to samo było z kurnikiem u Popovików. Księżyc mocno świecił, jak na dłoni wszystko było widać, a Popoviki spały, nikt się nie obudził. Rano Popovikowa wstała, do kurnika zajrzała, a tam tylko pierze i krew, nawet jajka zeżarte. Popoviki w płacz, znów się wieś zleciała, lamentowano nad kurami, a pani doktorka znów orzekła, że to nie ludzka robota, tylko bestii jakiejś, chyba większej i sprytniejszej, niż taki pierwszy z brzegu lis.
I stara Słaboniowa wtedy przyszła. To ona powiedziała, że żaden lis, ale licho z lasu przyszło i wracać będzie, co księżyc w pełni, że dusić będzie to, co słabe. I nie pójdzie, aż się go srebrem nie pogoni.
Znowu się zrzucono, ale tym razem mniej, trochę kartofli i kapustę marynowaną dano, ogórki w kamionkowych słojach, wór buraków. A o słowach Słaboniowej zapomniano.
— Z lichem się będziesz bił?
— Ano będę.
Jeszcze dwa gospodarstwa tak licho urządziło, dróżkę sobie przez wieś zrobiło. A potem do Chumaków poszło. I na wieś padł blady strach.
Stara Słaboniowa mlaskała, patrzyła, mówiła, że licho zadusi to, co słabe. A Chumaki starzy byli, już końca żywota czekali. Ze zwierząt to jeno pięć kur i kozę mieli, pola dzieciakom oddali, i tak sobie mieszkali, nie wadząc nikomu. Jak się ich odwiedziło, to stare historie opowiadali. Chumak jabłka dzieciakom obierał, Chumakowa kartofli z kefirem dawała, wszyscy ich lubili.
— Idźmy do sołtysowej, ona po drugiej stronie wsi, tam nas to licho nie znajdzie.
— Pamiętasz, co stara Słaboniowa mówiła? Że licho słabych tylko bierze? Nas nie weźmie, my młodzi i silni.
Wzrok matki mimowolnie uciekł w stronę drugiego pokoju, gdzie spał ich mały Jasiek. Kołdra powoli unosiła się i opadała, poruszana sennym, dziecięcym oddechem.
— Ty i ja tak. Ale co z Jankiem?
— Janek z nami zostanie. Gdzie bezpieczniejszy, niż z rodzicami?
Po pogrzebie Chumaków, a raczej tego, co z nich zostało, ludzie skrzyknęli się, poszli w las, szukać tego licha. Stara Słaboniowa mówiła im, że szukaj wiatru w polu, a licha w lesie, ale nie słuchali, o srebrze nie pamiętali. Uzbrojeni w widły i pochodnie, z kosami postawionymi na sztorc, snuli się wśród pradawnej puszczy, lecz nic nie znaleźli. Licho, jeśli w lesie było, dobrze się schowało.
A potem padło na sołtysa.
Dopiero, gdy licho rozwłóczyło wszystkie jego cielaki po obejściu, wtedy sołtys stwierdził, że sprawa jest poważna, on nie będzie ryzykował, do wsi trzeba sprowadzić wiedźmina. Nim ustalono i wszyscy się zgodzili, nim zrzucono się na zapłatę, licho uporało się z całym stadem owiec.
— Dbać o niego mamy, przed niebezpieczeństwami chronić. Jak my nie poradzimy, to innym go trzeba dać…
Ojciec pokręcił głową.
— Nie pamiętasz jego słów, wtedy, na polanie?
Matka odetchnęła głębiej, zamilkła na dłuższą chwilę. Wróciły do niej jego słowa, wtedy, na polanie. Słowa ducha lasu, potwora z puszczy, boga kniei, czegokolwiek, czym była ta istota. Każde zdanie, każde słowo, wyryło się w jej pamięci – prędzej zapomniałaby własnego imienia, niż tego, co wtedy usłyszała.
— No jużci, że pamiętam — powiedziała cicho.
Zerknęła w stronę drugiego pokoju. Spodziewała się dostrzec rudą czuprynę wystającą spod pierzyny, lecz zamiast tego dostrzegła całego Janka, w białej koszuli, bosego, stojącego w progu, przecierającego zaspane oczy. Prawie podskoczyła na zydlu.
— Jasio? Spać nie możesz?
Chłopczyk pokręcił głową.
— Nie mogę.
Podszedł bliżej, wgramolił się na matczyne kolana, wtulił w kobietę całym sobą, tak uroczo, po dziecięcemu.
— Co się dzieje?
— Boisz się, mamuś — powiedział Jasio. — Bardzo się boisz. I serduszko ci tak szybko bije. — Odwrócił wzrok na ojca. — Tobie, tatuś, też. Ty też się bardzo, bardzo boisz.
Rodzice wymienili się spojrzeniami ponad tą rudą czupryną. Matka delikatnie pogłaskała miękkie włosy.
— Ale ty się nie musisz bać, Jasiu, tak?
— Wiem, mamuś. — Janek podniósł wzrok, sięgnął dziecięcą, pulchną dłonią twarzy matki, delikatnie pogłaskał policzek. — Ja się nie muszę niczego bać, bo wy jesteście. I wy się nie musicie się niczego bać. Bo ja jestem.
Dzieciak uśmiechnął się, prezentując wszystkie szczerby, a te żółte oczy lśniły pogodnie, uspokajająco, niczym słoneczniki kołyszące się na wietrze.


Spała płytko, czujnie, ale i tak chwilę jej zajęło, by się obudzić. Poprzedniego wieczora przyparli obórkę żerdkami, w każdym oknie wystawili chochoły od Słaboniowej, a drzwi wejściowe zamknęli na żelazną kłódkę. Zawsze spała tak samo – na boku, z ręką przerzuconą przez Jaśka, z dłonią spoczywającą na barku ojca. I on spał tak samo – na drugim boku, z ręką przerzuconą przez Jaśka, z dłonią spoczywającą na jej boku. Gdy się obudziła, Jaśka nie było.
— Ojciec, wstawaj! — krzyknęła w panice, jednym ruchem odrzuciła pierzynę.
Zerwał się jak do pożaru, rozejrzał się po izbie. Jasne światło księżyca wpadało przez niewielkie okno, rozświetlało pusty pokój, padło na otwarte drzwi. Wyleciała w okamgnieniu.
— Jasiek!
Drzwi wejściowe też otwarte.
Nogi same zaniosły ją na zewnątrz, ojciec ją wyprzedził, oboje wybiegli, oboje stanęli, sparaliżowani strachem.
Janek stał przy płocie, boso, w tej białej koszuli, zdawał się jaśnieć w księżycowym świetle, jak coś nie z tego świata. Po drugiej stronie płotu – kształt człowieka. Utkany z czerni, krwi i głodu, zastygł tuż za granicą tego, co nazywali obejściem, należącą do nich ziemią. Licho z lasu. To, co podusiło króliki, kury, co rozwłóczyło cielaki, pożarło owce i zamordowało Chumaków. Teraz stało tam, na wyciągnięcie łapy mając ich dzieciaka.
— Wróć się!
— Jasiek!
Pobiegli, bez butów, z potarganym włosem, w koszulach, w panice. Janek zdążył się tylko odwrócić, nim ramiona matki zacisnęły się na nim, nim ojciec też ich dopadł, stanął między nimi i ciemnością. Ta jednak rozpłynęła się, zniknęła niczym ułuda, jakby nigdy jej nie było.
— Janek, Janek, bogowie — jęknęła matka, głos zaraz przeszedł w szloch. — Coś ty dzieciaku myślał, po coś szedł…
Ojciec rozejrzał się jeszcze ostatni raz, wzrok szukał ciemności, lecz nawet ślad na drodze nie został, jakby wiatr przeleciał, nie stworzenie. Mężczyzna przyklęknął, objął dziecko i jego matkę. Odetchnął głęboko, chwilę trwali tak, wtuleni w siebie, jasny punkt wśród mroku nocy.
— Czemu się boicie? — spytał Janek, próbując wyswobodzić buzię z uścisku matki.
— O ciebie się boimy, Jasiu, żeby ci się krzywda nie stała.
Dzieciak rozważał przez chwilę jej słowa.
— Przepraszam, mamuś. Następnym razem założę buty. — Poruszył się w jej ramionach. — Idziemy spać? Śpiący jestem.
Ojciec z ociąganiem rozluźnił swój uchwyt, matka powoli wypuściła syna z objęć, otarła oczy rękawem.
— Idziemy spać. A ty już nigdzie sam nie chodzisz.
Wrócili, zamknęli drzwi, ojciec patrzył chwilę na rozerwaną od wewnątrz kłódkę. Poszli do drugiej izby, Janek otrzepał nogi, wgramolił się w pościel.
— Wiesz, mamuś, ten pan co tam był, to cały pomylony — powiedział. — Wiesz, co mi mówił?
Matka zastygła, przysiadłszy na łóżku. Wymieniła spojrzenie z ojcem, ten też zamarł.
— Co takiego ci mówił?
— Że wy nie moi rodzice. Tylko że ja mam tatę w lesie, daleko i głęboko, i to jest mój prawdziwy tata. Że on mi brat, i żebyśmy razem przyszli i was oboje wzięli i zjedli.
Ojciec przełknął ślinę, nie odezwał się od razu, a gdy to zrobił, jego głos brzmiał bardzo cicho.
— I co mu powiedziałeś?
— Że dyrdymały gada i żeby poszedł precz, bo jak przez płot przejdzie, to ja go wezmę i zjem.
Janek zagrzebał się w pierzynach po sam nos.
— I co on na to? — spytała ostrożnie matka.
— A uciekł. — Janek przekręcił się na bok. — Wiedział, że to prawda.


Postać starej Słaboniowej pochodzi z książki Stara Słaboniowa i Spiekładuchy Joanny Łańcuckiej, którą Wam, swoją drogą, naprawdę polecami i którą mi dla odmiany poleciła Queen <3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz