07 listopada 2024

Od Janka – Kwiat

— Jasio, nie!
Mały Jasio, ledwie odrastający od ziemi podlotek, wciąż potykający się o własne nogi, czasem trafiający łyżką do gęby, ale i to nie zawsze, lazł właśnie w stronę pieca. Dziecięca rączka z zaciekawieniem wyciągała się w stronę bulgoczącego gara, prychającego cicho spod wielkiej pokrywki, bardzo ładnego i interesującego. Bo skoro ze środka tak ładnie pachnie, a garnek tak zachęcająco mruczy, to przecież można go dotknąć, prawda?
— Janek!
Matka dopadła dzieciaka w ostatniej chwili. Może ta rączka jedynie musnęła metal, może wcale nie dotknęła gorącego, bo czujność rodzicielki uchroniła przed katastrofą.
— Pokaż mi się.
Matka spojrzała na wnętrze dłoni, spojrzała na twarz dziecka. Janek popatrywał na nią z nieokreślonym wyrazem, wciąż niepewny, czy teraz należy się rozpłakać, czy też nie, czy to mama jest zła, czy to ręka boli, czy może jedzenia nie będzie. Mama szybko położyła kres dziecięcym wątpliwościom – dmuchnęła na drobną dłoń, pocałowała tam, gdzie mogło boleć.
— Już, wszystko dobrze, Jasiu. Już nie boli, tak? Nie boli?
Jasio kontemplował chwilę, po dziecięcemu się zamyślił, a potem zaśmiał się, ukazując ledwie wyrastające mleczaki, pogaworzył jakieś słowa, które jedynie mama potrafiła zrozumieć.
Jak mama pocałowała, to nic go nie bolało.


— Jasiek, złaź!
— Ale mamo!
Kobieta stała pod stodołą, Jasiek zaś, jej cudownie pomysłowy syn, postanowił właśnie zobaczyć z bliska, co też ciekawego dzieje się w gnieździe ich bocianów, które to odleciały niedawno na południe.
— Złaź, mówię! Spadniesz i kark skręcisz!
— Nie spadnę!
Janek lazł po kalenicy, gniazdo było tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki. Jeszcze trochę i by do niego sięgnął, przecież wspinał się dobrze, równowagę łapał, dawał radę lepiej, niż wszyscy jego rówieśnicy. I wtedy…
— Janek!
Głos ojca, stanowczy i nieznoszący sprzeciwu, ozwał się od strony drogi. Mężczyzna wracał właśnie, pomagał dziadkom z kurnikiem, jakoś drzwi się tam obluzowały, dziadek sam nie dawał rady, a że ojciec zawsze był pomocny, obrotny, sprawne miał te ręce, to te drzwi po prostu poszedł i naprawił. Teraz zaś, gdy zobaczył, jak latorośl radośnie balansuje na wysokim dachu, zwyczajowy spokój i opanowanie zniknęły, zastąpione ojcowską surowością.
Janek zaś odwrócił się nagle na dźwięk znajomego głosu, stopa niby wykonała krok, lecz jakiś taki niecelny, dzieciak stracił oparcie, zamachał rękami, zdążył się tylko zdziwić, nim poleciał w dół, poturlał się po dachu, grzmotnął prosto w trawę.
— Jasiek!
Matka zakasała kiecę, przypadła do niego w okamgnieniu. Ojciec prawie buty zgubił, lecąc w jego stronę.
— Janek, Janek! Żyj, dzieciaku!
Tymczasem zaś Janek gramolił się powoli z trawy, podniósł rękę, przyłożył do czoła.
— Ale łeb rozbiłem — powiedział, masując obolałe miejsce.
— Gdzie? Pokaż mi się…
Dłonie matki spoczęły na policzkach, odwracały jego głowę, wzrok szukał ran.
— Tutaj boli.
Matka westchnęła, podmuchała, pocałowała rozbite czoło, a ból minął, jak ręką odjął.
— Już nie boli — powiedziała stanowczo, a jej dłonie przebiegły na ramiona, ręce, poklepały plecy, wzrok ocenił nogi. — Janek? Cały ty jesteś? Żeś nie połamał czego?
— Nie, mamuś, wszystko dobrze.
Kobieta odsunęła się, pokręciła głową ze zrezygnowaniem.
— Mądre to było? Na stodołę włazić? — spojrzała na stojącego u jej boku męża, oddychającego szybko po opętańczym biegu. — Powiedz mu coś!
— Janek, jak mama mówi, że nie wolno i masz zejść, to nie wolno i masz zejść, tak?
— Mówiłam, że spadniesz i co?
— No i spadłem.
— No i spadł — powiedziała z wyrzutem do ojca, w końcu westchnęła, otoczyła syna ramionami i przycisnęła go do siebie. — Masz ty litość nad matką? Przecież mi serce prawie wyskoczyło, jak cię na tym dachu zobaczyłam.
— Udusisz mnie, mamuś.
— Nie rób tak więcej, Jasiu. Obiecaj, że będziesz uważał, dobrze?
Chłopiec westchnął, objął matkę.
— Obiecuję. Przepraszam, mamuś. Nie bój się.
— A będziesz się matki słuchał? — spytał ojciec, podchodząc bliżej, a ta duża, spracowana dłoń, poczochrała rude włosy.
— Będę się słuchał.
— Dobre dziecko jesteś — matka ścisnęła go jeszcze ostatni raz, nim wypuściła z objęć. — Chodź, ciasta ci dam, to się od razu będziesz się lepiej czuł. Chcesz ciasta?
Jasiek pokiwał energicznie głową, wyszczerzył białe zęby. Perspektywa ciasta sprawiała, że dach i gniazdo przestały go w ogóle interesować, a jak obiecał, to obiecał.
Słowny był.
Po tacie.


Matka po raz kolejny podeszła do okna, wyjrzała w stronę lasu.
— Powinien już być.
Zima ścisnęła, słońce zdawało się chować za horyzontem, tylko się nad nim ukazało. Droga przez wieś istniała dlatego, że konie pamiętały, jak iść, pola zmieniły się w białe kobierce, a las przypominał zamrożoną fortecę, cichą i martwą, zapadłą w najgłębszy sen. I właśnie do tej fortecy wybierał się regularnie Janek.
— Może trochę dalej musiał pójść. Daj mu czas — próbował uspokoić ją ojciec, ale on też podchodził do okien, wyglądał sponad koronkowej firanki.
— On się nigdy tak nie spóźnia…
Ojciec niby mówił, że idzie na polowanie, ale tak naprawdę to majstrował w drewnie – klecił pułapki, rozkładał je po lesie i czasem się tam złapała jakaś drobnica. Udawało się z zającami, trafiała się i kuropatwa, czasem lis, mały warchlak albo wiewiórka. Nic dużego, więcej futra chyba z tego było, niż czegokolwiek do jedzenia. Ojciec słabo strzelał z łuku, strzelbę miał tylko sołtys, więc na coś większego nie było co liczyć. Ale jak się tych pułapek wystarczająco dużo nastawiało, jak się to sprytnie zrobiło, to trochę tych zajęczych skórek i lisich ogonów wpadało.
Teraz to Janek chodził na polowanie. Takie prawdziwe.
Wracał zawsze z czymś większym. Z pierwszego polowania przyniósł dzika, potem zasadzał się na sarny, bo mama lubiła sarninę, a jeden raz przytargał łosia. Tego łosia to cały dzień oprawiali, bydlę było ogromne, a rogi do tej pory były w stodole, ojciec narzędzia na nich wieszał. I przyniósł im też raz niedźwiedzia, ale ojciec mu powiedział, żeby niedźwiedzie zostawił, bo to zły omen, tak niedźwiedzia zabić. Poza tym mogli się wyłgać z sarnich skór, ale nie z niedźwiedziej – takiej zdobyczy z lasu zwykłemu człowiekowi nie dało się przynieść, zaraz by się ludzie zlecieli, zaciekawili, pytania zadawali, a tego rodzice dla Jaśka nie chcieli. Więc Jasiek dostał twarde przykazanie, by na sarny i jelenie polować, by dzikami się interesować, ale jak coś większe było i groźniejsze, to zostawić w lesie, niech idzie swoją drogą.
— No chyba nie przyniesie znowu niedźwiedzia.
— Mówiłaś mu, żeby nie przynosił, to nie przyniesie — odparł ojciec, podparł dłoń na biodrze, westchnął. I po chwili podjął: — Wyjdę, popatrzę, może już tu idzie.
Jak powiedział, tak zrobił. Zarzucił kożuch, założył baranią czapkę, na nogi wzuł ciepłe buty, wyszedł w nadciągający szybko wieczór.
Drzwi nie zdążył nawet za sobą zamknąć, gdy wzrok złowił znajomą sylwetkę idącą od strony lasu. Lecz uśmiech, który sam pojawił się na twarzy, zaraz zniknął, zdmuchnięty lodowatym wichrem, gdy dostrzegł nierówny krok, ciemną barwę rozlewającą się gdzieś z boku. Janek nigdy kropli krwi zwierzęciu nie uronił, zawsze kark mu z wprawą skręcał, więc ta czerwień tam na śniegu…
— Bogowie, to jego — wykrztusił, odwrócił się w stronę izby. — Matka! Bierz szmaty!
— Co jest? — kobieta wstała od stołu, porzuciła jakąś robótkę. — Janek idzie?
— On raniony. Bierz coś, idę po niego!
I wyleciał, prosto w ten wieczorny śnieg, na przełaj biegnąc w stronę lasu. Prawie się o własne nogi potknął, czapka poleciała w zaspę, ale dopadł syna, wzrok od razu spoczął na czerwieni.
— Janek, coś ty sobie zrobił — Mężczyzna wyciągnął dłonie po upolowaną zdobycz, spróbował zdjąć ją z synowskich barków. — Niechaj sarnę, chodź do domu. Matka cię zaraz przewiąże, potem do doktorki pójdziesz. — Pokręcił głową. — Aleś się urządził…
— To nie ja, tatuś. — odparł Janek, ale niechał sarnę, jak go ojciec prosił. Rzucił truchło w śnieg, pozwolił ojcu wsunąć mu się pod ramię, poholować w stronę domu. — A spotkałem w lesie takiego jednego i trochę żeśmy się poszarpali.
— Takiego jednego? — Ojciec pobladł, warga mu zadrgała. Mężczyzna nabrał głębiej tchu. — Już nic nie mów, Jasio, siły oszczędzaj.
Janek popatrzył na niego z niezrozumieniem wymalowanym w oczach, ale zamilkł, słuchał się przecież rodziców, nawet jeśli nie rozumiał, dlaczego miał sarnę rzucić w śnieg i dlaczego ojciec tak nalegał, żeby go jak dziecko prowadzić. Ledwo przekroczył próg chałupy, ledwo spojrzał na matkę, chcąc się przywitać, ta przycisnęła dłonie do piersi, krzyknęła.
— Jasiek!
Przypadła do niego, zaraz przypadła do stołu, dopiero teraz Janek zobaczył morze białych płacht, podartych pasów materiału, jakichś ziół i opatrunków, wszystkie szafki w izbie otwarte, jakby wicher przeszedł.
— Ktoś jest chory?
— Ty, Jasiu — odparła matka, gdy ojciec ostrożnie sadzał syna na zydlu. — Co tam się wydarzyło? Pobodło cię coś?
Janek pokręcił głową, ze zdziwieniem patrzył, jak ojciec ostrożnie zdejmuje z niego kapotę, jak delikatnie odkłada umorusany krwią materiał, jak wpatruje się w niego z niepokojem.
— Ja już tacie mówiłem, że takiego jednego tam w lesie spotkałem, no i on podchodzi i mówi, że chce moją sarnę.
Rodzice popatrzyli po sobie z przestrachem.
— Janek… A poznałeś, kto to był?
— A jakiś taki nie wiem… Ale mu powiedziałem, że jak chce sarnę, to niech sam łapie. To on na to, że on jest głodny, żebym mu dał. A ja mu na to, że moi rodzice głodni — Jasiek się zafrasował — ale tak pomyślałem, że może bym mu połowę dał, bo my to i tak nie zjemy wszystkiego w jeden dzień, a jutro bym znowu poszedł. Ale on wtedy jak na mnie skoczy, to żeśmy się tak poszarpali trochę, a że ja z tą sarną, no to się tak trochę zagapiłem i mnie ugryzł.
To powiedziawszy Janek sięgnął zakrwawionej koszuli, podciągnął materiał.
— Olaboga! — Matka złapała się krawędzi stołu, osunęła na zydel.
— Nie martw się, mamuś, ja to wypiorę i zaszyję. Kwiatki na te dziury dam, jak mnie uczyłaś, to się nikt nie…
— Idę po doktorkę — odezwał się nagle ojciec.
— Co? Ale po co, tatuś…?
— Ty nigdzie nie będziesz z tym szedł. Mama cię przewiąże, a doktorka przyjdzie i tu się tobą zajmie.
— Ale mi doktorki nie trzeba — odparł Janek, nieodmiennie zaskoczony reakcją rodziców. Zwrócił się do matki: — Mamuś, ty na ranę podmuchaj, w czoło pocałuj i będzie dobrze, zaraz się zagoi.
— Co ty bredzisz, dziecko, bok masz jakby cię niedźwiedź pogryzł…
— Ale już krew nie leci. Już dobrze jest — powiedział chłopak, coś zabłysło w tych niezwykłych, żółtych oczach. — Podmuchaj na ranę. Pocałuj mnie w czoło. Wszystko będzie dobrze.
Kobieta zamarła, patrzyła przez chwilę na syna, w oczach wzbierały łzy, w sercu zaś emocje. Panika, ból, bo spojrzenie widziało tylko krew na ciele dziecka, widziało głębokie rany, dopowiedziało sobie słabość i cierpienie. Zapomniała, że ten jej syn, tak nieodróżnialny od człowieka, żyje na tym świecie według innych zasad, spisanych ongiś w sercu lasu, między nimi a tym, co w owym sercu mieszkało.
— Mamuś? Podmuchasz?
Skinęła głową.
— Podmucham. Pokaż mi się.
Janek na powrót uniósł koszulę, zapachniało mokrym żelazem. Matka nachyliła się, chuchnęła tak, jak na obtarte kolano. Potem wstała, pocałowała syna w czoło.
— Żeby nie bolało.
— Już nie boli — odparł z uśmiechem.
Bok zrastał się. Na jej oczach ciało zarosło nad organami, zniknęła biel odsłoniętej kości, połączyły się znów ścięgna, pojawiła skóra. Tylko te bryzgi czerwieni, tylko usmarowana koszula i spodnie, tylko brudna kapota przypominały, że jeszcze nie tak dawno w tym miejscu ziała wielka rana.
— Janek.
— Tak, tatuś?
— A co z tym jegomościem, co żeś w lesie spotkał?
— No co z nim?
— No jak się poszarpaliście, to on potem sobie poszedł?
Janek pokręcił głową.
— Nie, został tam.
— Został? Czemu?
Janek wzruszył ramionami.
— A bo go wziąłem i ubiłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz