10 listopada 2024

Od Janka – Miłość

Od zawsze ulubioną porą Janka było lato, lecz w każdym momencie w roku mężczyzna potrafił znaleźć coś urokliwego, jesień zaś zajmowała w jego sercu specjalne miejsce.
To był ten czas, gdy pola pustoszały, a ziemia szykowała się do snu pod grubą, śnieżną pierzyną, wyczekiwała swego dobrze zasłużonego odpoczynku. Ludzie zaś, podobnie jak zwierzęta, szykowali się, by przetrwać ten trudny czas, gromadzili zapasy i po brzegi napychali swe spiżarnie. Ile dżemów i powideł, ile kiszonek i kompotu mama przygotowywała każdej jesieni, Janek nie potrafił zliczyć. Gdy tylko ojciec uwinął się z ogaceniem chałupy na zimę i upewnił, że suchego drwa im starczy, zaraz dołączał do tego rozgardiaszu w kuchni, mieszał chochlą w kotłach, biegał z glinianymi naczyniami do komórki, przestawiał ich zapasy na półkach, pilnował, żeby wszystko wytrzymało, żeby tylko starczyło.
Janek jedzenie bardzo lubił, więc pomagał, ile umiał, choć początki były ciężkie i bardziej się rodzice przejmowali, żeby mały Jasiek ręki do garnka nie wsadził albo zalewy do ogórków nie wypił, taki to był z niego pomocnik.
— Jasiu, zostaw, teraz ja porobię — mówiła mu matka, widząc, jak te pulchne rączki pchają się tam, gdzie ich nie powinno być, grożąc kuchenną katastrofą.
Lecz w miarę, jak lata mijały, a Janek rósł, zaczął głową sięgać ponad stół, to i jego pomoc zaczęła faktycznie być pomocą, a robota sprawniej szła, gdy ta ruda pociecha nie plątała się już pod nogami, tylko stała grzecznie na stołeczku, w swoim tempie krojąc podsunięte przez mamę warzywa. A potem Janek wprawił się na tyle, że dostawał i trudniejsze zadania.
Pierwsze jego pierogi, które nalepił na Yule, przypominały rozklapciałe stopy, tym gorzej wyglądające, gdy leżały zaraz obok równych, idealnych pierogów ulepionych przez mamę. Takich po brzegi napełnionych farszem, okrytym cienką i równą powłoczką chrupiącego ciasta, z dekoracyjnym świderkiem zabezpieczającym brzeg pieroga. Mama zawsze trochę poprawiała te jaśkowe twory, żeby się w garnku nie rozpadły, ale poza tym to te pierogi były takie, jakimi je Jasiek uczynił. Dopiero, jak parę lat minęło i mu stałe zęby w końcu wyrosły, to te pierogi zaczęły wyglądać jak pierogi, a wkrótce nie dało się ich już odróżnić od matczynych. Kolejne parę zim, i Jasiek lepił więcej, niż matka, bo te ręce, silne i masywne, okazywały się zaskakująco zręczne, gdy trzeba było zająć się jedzeniem.
A potem nadeszło to pamiętne Yule, kiedy byli już tylko we dwójkę, a dłonie matki, zniszczone wiekiem i chorobą, nie były w stanie zagnieść ciasta. To był urywek wspomnienia, ledwie ślad w pamięci, lecz wyraźny, na zawsze wypalony. Janek spojrzał na te chude, wykrzywione dłonie, nakrył je swoimi, wielkimi i piegowatymi, odsunął od mąki i ciasta.
— Mamuś, zostaw, teraz ja porobię — powiedział wtedy, na dnie serca czując, że oto zamykał się jakiś rozdział, wieczór już się zbliżał, a za nim czekały tylko chłód i ciemność.


Jakieś spokojne było to popołudnie w remizie – pożarów nikt nie wzniecał, nikt się nie zakleszczył w sprasowanym aucie, budynki stały, nie nastąpił żaden wybuch gazu. Alarm milczał, strażacy siedzieli w kantynie, rozbijając się między przypadkowymi tematami, a Janek towarzyszył im tak, jak zawsze – przysłuchując się w milczeniu, zaśmiewając z żartów, przenosząc wzrok od twarzy do twarzy, po prostu grzejąc się przy tym cieple, które tylko inni mogli dać. Akurat byli w środku rozprawiania o jakimś filmie, co go Janek nigdy nie oglądał, gdy zabawna melodyjka rozbrzmiała pod stołem.
— Och, wybaczcie — odezwał się Vlad, sięgnął do kieszeni, wydobył telefon, spojrzał na wyświetlacz. — Ylva dzwoni? — spytał ze zdziwieniem.
— A co ona od ciebie chce?
Vlad wzruszył ramionami, odebrał, po chwili zerknął na Janka, wyciągnął do niego telefon.
— Ode mnie nic nie chce. To do ciebie dzwoni.
Janek uniósł brew, przyjął telefon, przyłożył do ucha. Smartfon przypominał śmieszną zabaweczkę w masywnej dłoni strażaka.
— Gdzie i kiedy? — Mała pauza, Janek skinął głową. — Przyjdę.
I oddał Vladowi telefon.
— Co to było? — spytał Tarik, posyłając mu pytające spojrzenie.
— Ylva chciała, żebym pierogów nalepił — odparł Janek. — To wezmę i nalepię.


Świat zmieniał się na jego oczach, ale im bardziej się zmieniał, tym lepiej Janek widział, że w głębi serca ludzie pozostali tacy sami i tego samego wciąż potrzebowali. Warsztaty kulinarne były nazwą, którą świat postanowił nadać czemuś, w czym on brał udział od dzieciństwa, nie wiedząc nawet, że ma to jakieś profesjonalne określenie, albo że ludzie są skłonni za to płacić, że nie mają tego normalnie w domu. Ylva zajmowała się właśnie czymś takim – była jedną z prowadzących, z oczywistych względów specjalizowała się w kuchni Medwi, i praktycznie każde sobotnie popołudnie spędzała z nową grupą kursantów, przybliżając im tajniki zawijania gołąbków, pieczenia sernika, gotowania leniwych, przygotowywania sałatki jarzynowej, albo, tak jak miało się to wydarzyć w tym tygodniu, lepienia pierogów. Lecz choć Ylva pochodziła z najzimniejszych regionów najzimniejszego kraju Auranthii, to jednak przeziębienie zdołało dopaść wilkołaczkę, zmusić ją, by zaszyła się w swojej siedzibie, licząc na to, że syrop z cebuli i gorąca herbata postawią ją na nogi.
Kursantów jednak nie mogła zostawić, a jedynym, który byłby zdolny ją zastąpić, był nie kto inny, jak Janek, ich niezawodny, remizowy kucharz, a także specjalista od pierogów, gołąbków, bigosu i każdego innego dania kojarzonego z mroźną Medwią. Ylva już wcześniej opowiadała mu, jak te warsztaty wyglądają, gdzie co jest, ile mają czasu, trochę zabawnych historii, co to się tam w tej wspólnej kuchni wydarzyło, więc Janek czuł, że sprosta zadaniu. A jakby miało się coś niespodziewanego wydarzyć, to zamierzał radzić sobie z tym tak, jak zawsze sobie radził – skutecznie i metodycznie, bez martwienia się na zapas i myślenia więcej, niż to było konieczne.
Grupę miał pełną, sześcioosobową, stojącą właśnie w dwóch rzędach przy rozległym, wspólnym stole – każdy we własnym fartuchu, z osobną stolnicą, wałkiem i paroma innymi drobiazgami, którymi ciężko byłoby się dzielić, z własnym palnikiem i garnkiem, do którego wystarczyło tylko wlać wodę. Gdzieś z boku tkwiło kilka głębokich, stalowych zlewów, były też i szafki, mieszczące przeróżne inne sprzęty kuchenne, trwałe składniki, sztućce i naczynia, i wszystko to, czego w kuchni mógłby człowiek potrzebować. I do tego był jeszcze Janek, u szczytu stołu, niczym kapłan przy ołtarzu, mający wiernym objawiać jakieś wielkie tajemnice. On też dostał fartuch, największy możliwy, z logiem szkoły gotowania, lecz i tak przymały, uciskał go trochę w kark i wcale nie zasłaniał boków. Janek, oczywiście, nie narzekał, kursanci też nie śmieli, choć mężczyzna poczuł falę niepokoju przebiegającą między jego podopiecznymi, gdy okazało się, kto, zamiast miłej i pogodnej Ylvy, będzie uczył ich gotować.
Janek wsparł się o swoją stolnicę, spojrzał z góry na kursantów.
— Dzień dobry. Jestem Janek. Dzisiaj będziemy lepić pierogi — oznajmił, popatrując na lekko niepewne twarze.
— Ja nie wiem, czy podołam z tym lepieniem — rzucił do niego blondwłosy mężczyzna, wysoki i postawny, lecz nie tak wysoki i postawny, jak Janek. — Mi za dzieciaka nie dawali sterydów.
— Pierogi każdy lepić może, czasem lepiej, czasem gorzej — uspokoił go Janek. — My się skupimy na tym, żeby to było lepiej, ale jak wyjdzie gorzej, to się świat nie zawali — podsumował i skupił się na pierwszej z brzegu osobie. — Jak się nazywasz?
Młoda kobieta podskoczyła, cofnęła się pół kroku.
— S-susan?
Janek spojrzał na kolejną osobę.
— Paul.
Następna osoba, równie wystraszona.
— Wulfgar.
— Ela… Elanalue.
— Zabghat.
Postawny blondyn wyszczerzył się, błysnął wampirzym kłem.
— Dante wystarczy.
Janek skinął w milczeniu głową. Trochę zapamiętał, ale i tak mu te imiona pewnie z głowy miały wylecieć. Mężczyzna się tym nie przejmował. Ludzką rzeczą jest zapomnieć, a jak zapomni, to się spyta.
— Zaczniemy od dwóch szklanek mąki — powiedział, sięgając do przygotowanych uprzednio składników. — Przesiejemy ją przez sitko i damy na stolnicę. Żeby taki kopczyk zrobić.
— Czy to konieczny krok?
— No bez mąki to pierogów nie idzie zrobić — odparł Janek, przesypując mąkę do szklanki.
— Chodziło mi o sitko i to przesiewanie mąki.
Janek się zafrasował, zamyślił, dzierżąc sitko w dłoni, nim zabrał się za tę mąkę i odpowiedź.
— Konieczny, niekonieczny, ale dobry. Bo człowiek chwilę tylko na tym strawi, a potem, jak już ciasto będzie zagniatał, to łatwiej mu będzie, grudki się nie porobią — podniósł spojrzenie na Susan. — Gładkiego ciasta chcemy, to i mąka gładką być musi, wtedy jest najlepiej.
Mąkę w końcu przesiano, Janek zerkał tylko, na ile sprawnie to wszystkim idzie.
— Jak już ten kopczyk jest, to teraz na środku dziurkę w nim trzeba zrobić, dołek taki.
— Jakiej wielkości? — spytał Wulfgar.
— A takiej, żeby się sól zmieściła i olej nie wypłynął.
— Ile soli?
— Taką szczyptę od serca.
— A ile oleju?
— Tak ze cztery łyżki — wyjaśnił Janek, zrobił małą pauzę. — Ale jak wypłynie, to się nic nie stanie. Stolnica trochę brudna będzie.
— Czy sól jest konieczna? Da się ją czymś zastąpić?
Janek zerknął na tego blondyna, Dantego, jeśli dobrze zapamiętał.
— To nie będzie mocno słone to ciasto, do słodkich pierogów też będzie pasowało.
— Dobrze, ale jak ktoś jest uczulony na sól, to co wtedy? Czym się ją zastępuje?
Strażak odbiegł spojrzeniem w stronę okna, patrzył przez chwilę na chmury.
— To można niechać sól. Też dobre wyjdzie.
Kopczyki zyskały dołki, umieszczono w nich szczypty soli od serca, cztery łyżki oleju.
— I teraz damy wodę. Taką ani zimną, ani wrzątek. — Janek zastanowił się, jak przedstawić to lepiej kursantom. — Że jak się rękę da do wody, to miło będzie. Nie oparzy, nie ochłodzi.
— I ta temperatura też jest ważna? — spytała Elanalue.
— Ano ważna, bo ciasto na pierogi to nie lubi innej. No to jak z człowiekiem – nikt nie chce, żeby go zimną wodą albo wrzątkiem polewali. Taka letnia woda lepsza.
— Szklanka takiej wody starczy?
— A to jeszcze zobaczymy, ile mąka będzie chciała — wyjaśnił cierpliwie Janek.
Dużo pytań mieli ci jego kursanci, wszystko chcieli wiedzieć, i mężczyzna mimowolnie wrócił myślami do tych dawnych, na wpół zatartych wspomnień, kiedy to on miał tyle pytań, zamęczał nimi rodziców, bo chciał wszystko wiedzieć, a kogo lepiej pytać, niż tych, którzy wiedzieli wszystko. Czemu mąka jest biała, skoro ziarno żółte, skąd wiatr wieje i gdzie zmierza, jak się świetlik świeci, skoro świeczki nie ma?
— Jak długo trzeba ciasto wyrabiać? — spytał Paul, gdy wydawało się, że dodano już wystarczająco dużo wody.
— Dotąd, aż takie miłe w dotyku będzie — odparł Janek, a że zawsze starał się dokładnie wykonywać swoją pracę, ludzi w niewiedzy nie trzymać, skoro pytania zadawali, to zaraz doprecyzował. — Tak na dwie-trzy piosenki. Zależy, ile kto ma pary w ręku.
— No, to by się miara Zapałce podobała — wtrącił Dante, kręcąc głową. Mężczyzna z werwą zabrał się za zagniatanie swego ciasta, choć technikę miał co najmniej chaotyczną.
Janek nie wnikał, kim była Zapałka. Zostawił swoje ciasto, przeszedł się między kursantami, wspomógł ich trochę w kwestii zagniatania. Ci silniejsi radzili sobie dobrze, lecz niektórym pary w garści zabrakło, ciężkie westchnienia rozległy się nad stolnicami i Janek musiał ich ratować tymi swoimi wielkimi, wyrobionymi pracą dłońmi.
— Jak pierogi robić, to nie w pojedynkę — powiedział w końcu, gdy już przeszło do wałkowania ciasta i kolejnego wysiłku dla ramion. — Z innymi trzeba w kuchni być, pracą się dzielić. Samemu to i ręce się zmęczą, i smutno jest, dłuży się robota.
Susan otarła czoło wierzchem dłoni, lecz i tak nieco mąki przyprószyło grzywkę, zostawiło ślad na skórze.
— Nie wiedziałam, że to aż tyle pracy będzie. W Internecie to wyglądało na łatwiejsze… Naprawdę, szybciej jednak takie z marketu…
— Ano szybciej — przyznał jej rację Janek. — I nawet nie tak dużo drożej, jak tak patrzyłem ostatnio po cenach. Starczy na patelnię dać, pięć minut i gotowe.
— No właśnie — westchnęła kobieta.
— Ale nie po to człowiek pierogi lepi, żeby było pięć minut i gotowe. Pięć minut i gotowe to można, nie wiem — Janek się zamyślił — chleb ze smalcem mieć. Pierogi są po co innego.
— To po co są?
— Z miłością się je robi. Bo to każdego w ręce trzeba wziąć, farszu nałożyć, dobrze zakleić, świderek na końcu zrobić. Na każdym etapie trzeba się przyłożyć, opatrznym być, pracę rozplanować. Wiadomo przecież, że farsz najlepszy, jak dzień wcześniej się zrobi, żeby się wszystko ze sobą przegryzło, a pierogi najlepsze, jak się ugotuje, a potem na patelnię da. To czas zajmuje, od razu nie będzie — powiedział Janek. — Po pierogach widać, kiedy na odczep zrobione, a kiedy z miłością. W kształcie to można poznać, czy zalepione zwyczajnie, czy ładnie ozdobione, i w smaku poczuć, czy farsz się dobrze przegryzł, czy wszystko tam osobno.
— Już łatwiej komuś kwiatki kupić — zażartował Wolfgang.
— Kwiatki też trzeba dobrać, a nie na pałę kupować — odpowiedział mu Dante. — Czas poświęcić i się doedukować, co znaczą, żeby w tym bukiecie durnot nie napierdolić.
Janek pokiwał głową.
— Ano tak to trzeba zrobić. Jak uczucie ma się szczere w sercu, pokazać się je chce, to ta praca i ten czas, co na pierogach schodzi, to nie są wcale ciężkie. Same się pierogi lepią, jak dla drugiego robione — podsumował.
Dante wychylił się mocniej w jego stronę, zerknął mu na ręce.
— Janek? Weź jeszcze pokaż, jak tego pizdulca-ozdobnika na końcu zrobić…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz