TW: rozmowa o ofiarach śmiertelnych, narkotyki, pigułka gwałtu.
Nowy dzień przyniósł nowe poszlaki.
Wbrew temu, co mogło wydawać się dzieciom, komenda policji wcale nie składała się z cel pełnych aresztowanych złoczyńców, między którymi przechadzali się ubrani na niebiesko mundurowi, z pałkami policyjnymi dyndającymi przy paskach – większość budynku przypominała biuro jakiejś firmy, ale takiej średniego kalibru, chaotycznej, z podstarzałymi drukarkami na korytarzu i antycznym ekspresem do kawy, dominującym pokój socjalny, zdolnym wycisnąć płynnego szatana z trocin i gruzu. Nie każdy policjant miał tam swój prywatny pokój, ale większość miała swoje komputery i biurka, zawalone papierami, segregatorami i rzeczami osobistymi, oprószone cukrem z pączków, z blatem poznaczonym kawowymi kółkami i śladami niewiadomego pochodzenia.
W jednym z takich pokojów swoje biurko miała Andrea. Trochę większe od pozostałych, bo przecież pod blatem musiało zmieścić się posłanie Szarika, trochę bardziej zagracone, bo monitory obstawiono ramkami ze zdjęciami, trochę inaczej ubrudzone, bo Szarik uwielbiał kłaść pysk na blacie, szukać na nim szczęścia. W chwili obecnej Andrea siedziała przy biurku, nieco z boku, by zrobić miejsce Tristanowi, Szarik zaś wyłożył się na posłaniu, leniwie wąchał podstawione mu nogi. Detektywi wpatrywali się w ekran, spojrzenia synchronicznie śledziły wyniki badania toksykologicznego, jeszcze ciepłe, prosto z laboratorium.
— Trzeźwy jak niemowlę — mruknął Tristan.
— Ona dla odmiany zrobiona profesjonalnie — odparła Andrea.
Pan Vermeer, ekspert w kwestii oceny autentyczności obrazów, zastrzelony ze swej własnej broni, miał doskonale czysty obraz i same minusy na liście substancji, które policja znajdowała czasem w krwioobiegu ofiar albo sprawców. Towarzysząca mu kobieta, Agnes Mongan, która okazała się kustoszką jednego z niewielkich muzeów w Stellaire, w chwili śmierci była zarówno nietrzeźwa, jak i naćpana. Lista substancji miała ten nienawistny plusik przy środku, który brzmiał jak nazwa leku na kaszel, lecz był doskonale znany policji, aż za często przewijał się w kartotekach spraw. Rohypnol, bo pod taką nazwą towarową dało się kupić środek, wymagał co prawda specjalnych recept, tak samo jak morfina, lecz dla chcącego nic trudnego i jedyne, co pozostawało policji, to uczulać wszystkich imprezowiczów, by starannie pilnowali drinków.
— Flurnitrazepam — Andrea westchnęła, odchyliła się na krześle. — Popić alkoholem i ofiara nie wie, na jakim odłamku się znajduje.
— Gdyby pomysł z „kłótnią kochanków” miał sens, to on byłby naćpany, nie ona.
— Co nie?
Tabletka Rohypnolu była idealna – rozpuszczała się szybko, a niebieska barwa, dodana przez producenta właśnie po to, by tabletkę było widać w przezroczystej szklance lub kieliszku, niknęła w kolorowym alkoholu i klubowym półmroku. Potem było już tylko chwianie się na nogach i bełkotliwe zdania, stan idealnie naśladujący bycie kompletnie pijanym, tak częsty wśród bawiących się osób. Do pary z kilkugodzinną amnezją stanowił doskonałą furtkę do tego, by oprawca zrobił z ofiarą co mu się podobało i uniknął konsekwencji, gdy wspomnienia ofiary były jedną wielką, białą plamą.
— Niemożliwe, żeby zdołała strzelić, a potem jeszcze się powiesić. Tam musiał być ktoś trzeci.
— Na razie nie wiemy nawet, co tych dwoje w ogóle łączyło. Poza pomysłem, że wkurwiony mąż…
W tym momencie drzwi do pokoju się otworzyły, stanął w nich jeden z młodszych mundurowych. Świeżo po szkole policyjnej, wciąż przyzwyczajał się do tego, jak wszystko działało, jak się do każdego zwracać, jak codzienna praca różniła się od tego, czego się nauczył i tego, co można było zobaczyć na ekranie. Chłopak wyglądał jak rasowy świeżak.
— Aspirant? — Przeniósł wzrok z Andrei na Tristana, jemu też skinął głową, nim znów zwrócił się do przełożonej. — Ten od powieszonej przyszedł. Mąż, w sensie. Siedzi w trójce.
Andrea pokiwała głową.
— Zaraz do niego idziemy.
Młody policjant zniknął za drzwiami, Andrea zamknęła raport z laboratorium, wstała, klepnęła udo. Szarik podniósł łeb, wygramolił się spod biurka, radośnie przeniknął przez nogi Andrei i krzesła.
— Nasz kolejny podejrzany — podjął Tristan, też wstając.
— Ale ma alibi na całą noc. Wysłaliśmy paru ludzi, żeby zdarli zelówki, popytali po okolicy. Portierzy obu budynków i sąsiedzi, potwierdzają, że Vermeer i Mongan siedzieli u siebie całą noc, pewnie spali, jak mówili.
Tristan westchnął, ruszyli do drzwi, potem w głąb korytarza.
— Szkoda, miałem nadzieję na szybką i krótką sprawę.
Andrea rzuciła mu spojrzenie, zastanowiła się chwilę.
— Wiesz co, ja ci pożyczę Szarika.
Mężczyzna uniósł brew.
— Do czego?
— Dobrze tropi. Może on znajdzie twoją wiarę w ludzi. — Położyła dłoń na klamce pokoju przesłuchań, gdzie czekał ich świadek. — Ten jest mój.
Weszli, Szarik przemknął gdzieś między nogami. W środku całkiem zwyczajny pokój – puste ściany, pojedyncze okno z roletami, do tego stół, prosty niczym szkolna ławka. Jedno krzesło tu, dwa po drugiej stronie, jeszcze parę stało pod ścianami, tak na zapas, gdyby świadków było więcej, gdyby trzeba było pomocy psychologa. I jeszcze szafka, też pierwsza z brzegu, z taniego sklepu z meblami biurowymi. W środku – pluszaki. Bo niektórzy świadkowie czuli się nieswojo nie mogąc tulić własnych.
Świadek spróbował wstać na ich widok, Andrea gestem przykazała mu zostać na swoim miejscu. Usiedli, Szarik zmaterializował się częściowo, akurat tak, by dłoń nie przenikła przez sierść. Przycupnął gdzieś z boku, mądre spojrzenie obserwowało świadka, nos węszył wylewającą się z niego rozpacz.
Benjamin Mongan wyglądał źle. Informację o tragicznym losie żony dostał poprzedniego dnia i widać, że noc spędził płacząc. Oczy miał przekrwione, twarz zapuchniętą, włosy nieuczesane, a koszulę zdobiła przypadkowa plama. Podniósł wzrok na dwójkę detektywów, oczy przypominały pozbawione światła, słone otchłanie.
— Czy żona powiedziała panu, w jakiej sprawie wychodzi wieczorem? — spytała Andrea, gdy już przeszli przez wstępne formułki i powitanie.
— Tak, oczywiście. Agnes — głos załamał się na imieniu — mówiła, że jedzie do muzeum… Nie, moment. Mówiła, że jedzie załatwić sprawy biznesowe. Po prostu najczęściej wtedy jeździła do muzeum, więc założyłem, że to tam właśnie pojechała.
— I nie wzbudziło to pana niepokoju? Takie sytuacje już się zdarzały?
— Tak, tak. Agnes — krótka pauza, by powstrzymać nową falę łez — często jeździła do muzeum o dziwnych porach. To było jej… — dłonie zadrżały, mężczyzna splótł je ciasno — jej oczko w głowie. Niewielkie, stworzyła je praktycznie od podstaw i nie raz zdarzało się, że zostawała tam na noc. Dlatego, kiedy nie było jej nad ranem, myślałem, że po prostu tam przenocowała. Nie martwiłem się, myślałem, że wróci. A ona już wtedy…
Benjamin wziął głębszy oddech, zamilkł na moment, a Andrea pozwoliła mu na tę chwilę oddechu. Szarik podniósł się bezszelestnie, przysiadł tuż przy świadku, a te lśniące, nie w pełni materialne ślepia, patrzyły z tą łagodnością, którą tylko psie oblicze mogło przekazać. Z lekkim wahaniem, Benjamin wyciągnął dłoń, dotknął łba, podrapał psa za uchem. Płowy ogon zamerdał.
Tristan, na szczęście, nie interweniował. Widać ciężki glan spoczywający na skórzanym bucie dosadnie przypominał mu o ich umowie. Szarik w końcu ułożył głowę na udzie mężczyzny, ten zaś znów odetchnął głębiej, tym razem zbierając siły.
— Tam w swoim gabinecie w muzeum, Agnes… Agnes miała taką leżankę. I zostawała tam na noc, kiedyś, kiedy jeszcze nie było za bardzo na ochronę, ale ktoś musiał pilnować muzeum — Pan Mongan zamilkł na moment. — Mieszkamy daleko od miasta, więc jeśli Agnes… Jeśli była zmęczona to też zostawała. Nie prowadziła, gdy była śpiąca.
— To bardzo odpowiedzialne podejście ze strony pana żony — wtrąciła Andrea, robiąc mentalną notatkę, by obdzielić Szarika większą porcją smaczków. — Proszę mi powiedzieć: czy pana żona kiedykolwiek wspominała o człowieku imieniem Aleydis Vermeer? Czy kojarzy pan to nazwisko?
Mężczyzna popatrzył na nią z lekkim zdziwieniem.
— Nie, pierwszy raz je słyszę…
— Jest pan pewien?
— Tak. To bardzo oryginalne imię, zapadłoby mi w pamięć. — Benjamin spojrzał uważniej na Andreę, dłoń na łbie Szarika zwolniła. — Kto to jest?
— To człowiek, z którym spotkała się pana żona tamtego wieczora i mieliśmy nadzieję, że będzie nam pan w stanie pomóc w określeniu ich relacji — odparła Andrea.
— Relacji?
— Proszę wybaczyć pytanie, ale chcielibyśmy się dowiedzieć, czy pana żona w ostatnich tygodniach czy miesiącach… Zachowywała się w sposób, który wzbudziłby pana podejrzenia? Czy wychodziła więcej, niż zazwyczaj, zdawała się czymś martwić albo zdawkowo odpowiadać na pana pytania?
Benjamin zamyślił się, wrócił do głaskania widmowego psa.
— Ostatnio była przepracowana, to prawda. Więcej wychodziła i widziałem, że cała ta sprawa jej ciąży.
— Jaka sprawa?
— Z tym obrazem. Widzą państwo, jakieś trzy miesiące temu do Agnes — i znów pauza, głos zabrzmiał łzami — zgłosiło się takie małżeństwo. Chcieli podarować muzeum obraz, bardzo piękny i drogi, prawdziwy biały kruk. Paul Cézanne, Widok na Auvers-sur-Oise, jeśli państwo kojarzą. I Agnes… Miała dużo załatwiania, spotykała się z nimi, tym małżeństwem, z państwem Rockefeller. Margaret i David, jak pamiętam. — Podjął po chwili: — Agnes… przedstawiała im projekt, jak ten obraz będzie się prezentował, gdzie zawiśnie, oni kręcili trochę nosem, jak to bogacze… Widziałem, że się przepracowuje, ale wiedziałem, że mnie nie posłucha i nie spocznie, aż nie doprowadzi sprawy do końca. Ona taka już jest…
Benjamin umilkł w pół słowa, w oczach znów wezbrały łzy, tym razem nie dał rady ich powstrzymać. Głos kompletnie utonął w szlochu, rozpacz wylała się ze złamanego bólem serca.
— Ona zawsze taka była…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz