03 listopada 2024

Od Janka – Powrót

Od razu wiedział, że to sen. Dla niego powrót do domu… nie, to nie było już możliwe.
Chałupa stała tak, jak ją zapamiętał. Ze świeżo wymienioną strzechą, bo ojciec cały czas coś robił w obejściu, nigdy nie mógł usiedzieć na miejscu. I z malowanym wejściem, bo matka uwielbiała ozdabiać wszystko, czego używała. Słońce grzało jak nigdy, a trawy kołysały się na ciepłym wietrze, upstrzone barwnym kwieciem. Gdzieś tam dokazywały świerszcze, w oddali słychać było żaby, pojedyncze pluski od strony stawu. Pachniało latem, sobotnim popołudniem i dzieciństwem, słodkim koglem-moglem ukręconym przez mamę i soczystym jabłkiem krojonym w cienkie plasterki przez tatę. Janek położył dłoń na furcie.
A potem przekroczył próg domu, nagle, tak po prostu. W środku wszystko tak, jak kiedyś – stół, co mama na nim kwiaty malowała, zydle, każdy w inne kwiatki, piec, nad którym suszyła grzyby i gdzie mały Janek uwielbiał się wylegiwać, i jeszcze te wszystkie szafki, malowane, pełne dobroci, smakołyków, kolorowych talerzyków i haftowanych obrusików.
— Mamuś — powiedział miękko Janek.
Stała plecami do niego, szykowała coś na stole, lecz tylko się odezwał, a ona odwróciła się, odgarnęła jasne włosy z czoła, obdarzyła go uśmiechem, młodym i pogodnym, tym samym, który zapamiętał z dzieciństwa.
— Jasio!
Wszedł, przytulił się, całym sobą, po dziecięcemu, chociaż musiał się do niej tak nisko pochylić. Pachniała ługiem i kwiatami, pieczonym ciastem i miłością, czasem, kiedy wszystko było dobrze.
Lekki ruch od strony drugiej izby przyciągnął jego uwagę, Janek uniósł głowę.
— Tatuś.
— Jasio!
Teraz to ojciec go objął, tym swoim silnym, męskim uściskiem, choć Janek i do niego musiał się pochylić. Ciemne oczy błyszczały pogodnym uśmiechem, krótka, czarna broda, drapała go gdzieś w skroń, a spracowane dłonie gładziły plecy. Pachniał drewnem i sianem, wyprawioną skórą i miłością, czasem, kiedy wszystko było dobrze.
— Dobrze, że jesteś, Jasiu. Już prawie wszystko ci przyszykowaliśmy.
I wtedy zwrócił uwagę na to, co było na stole.
Leżał tam plecak, pusty i otwarty, ten sam, który ojciec brał do lasu, jak szedł na polowania, nim Janek go w tym zastąpił.
— Tu masz koszule na zmianę, i jedną taką ładną, do świątyni, żeby źle o tobie nie myśleli, że ty bezbożnik jakiś jesteś.
— Tu masz onuce ciepłe, że jak zimno będzie, to żebyś założył, nie zaziębił się.
— I kożuszek masz, i czapkę też. Żebyś tam przed pannicami i chłopakami chojraka nie zgrywał, że ci nie jest zimno, bo uszy odmrozisz i bieda będzie.
Ubrania lądowały w plecaku, ten wypełniał się powoli, lecz ciężko było mężczyźnie określić, czy faktycznie te koszule z kożuszkiem zajmowały tyle miejsca, ile powinny, czy to sen rządził się swoimi prawami. Janek już nawet nie śledził, skąd matka wyciąga te koszule, skąd ojciec wziął tę czapkę.
— I jak byś się zranił, krzywdę sobie zrobił…
— Albo jakbyś się pochorował, Jasiu…
— To tu masz bandaży i szmatek. A tu masz ziółka i maść, tą co ci robiłam, jak kolano zbiłeś. Pamiętasz?
— Pamiętam, mamuś.
— To jak zbijesz kolano, to posmarujesz. A ziółka to sobie zaparzysz na kaszel.
Matka wpakowała całe zawiniątko rzeczy do plecaka, ten wciąż zdawał chętny na przyjęcie kolejnych rzeczy, i popatrzyła na niego.
— Ale dbaj o siebie, Jasio, nie choruj i uważaj — przykazała matka, gładząc brodaty policzek — żebyś sobie krzywdy nie zrobił.
— Będę pamiętał, nie martw się.
Teraz to ojciec do niego podszedł.
— Tu masz nożyk, Jasiu. On dobry, składany i hartowany. Wszystko sobie nim natniesz, rybę oprawisz, dobrze ci będzie służył.
— Dziękuję, tatuś.
— Pamiętaj o wszystkim, czego się nauczyłeś — powiedział ojciec, wsuwając nóż do plecaka. — Żebyś nigdy nie był bezradny.
— Będę pamiętał.
I znów odezwała się do niego matka.
— A tu masz jedzenia, Jasiu, żebyś głodny nie chodził. Masz orzechów i suszonych owoców, masz tu mięso solone i kaszę. Kaszę teraz zjedz, potem niedobra będzie, a resztę na potem sobie schowaj. Na długo ci starczy, dziecko.
— Bo daleko będziesz szedł, bardzo daleko, to wody z miodem ci dam, żebyś miał i żeby siły ci starczyło — dodał ojciec, gdy kolejne pakunki z jedzeniem lądowały w plecaku. Mężczyzna przytroczył do plecaka kijek, obity metalem na końcu, rzeźbiony tam, gdzie było widać drewno, pociemniały starością. — Laskę weź, po dziadku twoim, jemu służyła, tobie też posłuży.
— Dziękuję.
Plecak stał na stole, do połowy wypełniony. A potem rodzice popatrzyli po sobie, sięgnęli dłoni. I dwie obrączki, te proste, mosiężne kółka, wylądowały na rzemyku, związane razem tak, jak dekady temu kapłan związał je w obliczu bogów i ludzi. Matka włożyła obrączki do plecaka, ten nagle stał się pełny, wręcz wypchany, ledwie się go sznurkiem u góry dało związać.
— To już wszystko, Jasiu.
— Wszystko masz.
— Wszystko żeśmy ci dali.
— Wszystko, co żeśmy mogli.
Razem podnieśli plecak ze stołu, podeszli do Janka. Ten z ociąganiem złapał jedno ramię, założył. Plecak dobrze leżał, ciężar zaś, rozkładający się tak równo, nie był brzemieniem, lecz przypominał raczej dłoń, spoczywającą na ramieniu, ciepłą i dodającą otuchy. Przez zaszklone oczy Janek dostrzegł dłonie rodziców, spoczywające właśnie tam, na jego ramionach.
— Dziękuję — powiedział cicho.
Pochylił się, a matka ucałowała oba jego policzki, ojciec pocałował w czoło.
— Idź, Jasiu, dbaj o siebie.
— Idź, Jasiu, dobry jesteś chłopiec.
Uśmiechnął się do nich, choć łzy już płynęły po policzkach, niknęły w gęstej brodzie, choć próg domu wydawał się tak daleko.
— Pójdę.
Skinęli mu głowami, tak samo młodzi i uśmiechnięci, jak ich zapamiętał.
— Położę się, tylko na chwilę.
— Jeszcze popraw kwiatki w wazonie, Jasiu.
A potem zniknął zapach ciasta i kwiatów, zniknął zapach siana i drewna, został zapach nieuniknionego. Sen rozpadł się, lato przeminęło, by już nigdy nie powrócić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz