03 listopada 2024

Od Tristana – Koń

Tłum protestujących skandował kolejne z wielu krótkich, rymowanych haseł, wymyślanych naprędce przez organizatorów co pięć minut. Megafony nie przestawały krzyczeć, ludzie skakali i wymachiwali banerami, trzymani kolejną godzinę na nogach chyba tylko dzięki tej zbiorowej energii przepełniającej zbulwersowanych nowym prawem cywilów. Na tle kolorowych, popisanych złotymi myślami koszulek ten jeden przepływający wśród nich cień odznaczał się niczym czarna plama atramentu, lecz zbyt szybko przenikał on w kolejne warstwy kartki, by wzbudzić podejrzenia, obawy. Tristan bystrym wzrokiem śledził masę, równocześnie wypatrując dla siebie przejść i twarzy rozesłanej po wszystkich aktywnie biorących udział w obławie funkcjonariuszach. Był tutaj, drań wrócił bezczelnie zza granicy przez interesy i uważał, że i tym razem ujdzie mu na sucho przemknięcie pod nosami służb. Nie wziął pod uwagę faktu, że Tristana włączono w sprawę.
Bardziej w prawo — mruknął Marhalt gdzieś z tyłu jego głowy, agent bez wahania podążył za instrukcjami.
Momentami polegał na Marhalcie bardziej, niż chciał to przyznać. Na początku korzystał tylko z tej fizycznej pomocy, nowych nóg o nieludzkich zdolnościach, a potem byt zainteresował się sprawami Biura, jakby znalazł nową powieść i nie mógł się od niej oderwać, nieważne co Tristan miał mu do powiedzenia w tym temacie. Aż stał się zdumiewająco przydatny, pies gończy widzący i czujący więcej od zwykłego śmiertelnika. Dostał trop poszukiwanego, złapał go i ruszył, Tristan zaś nie miał czasu, by nawet z czystej złośliwości to podważać. Musiał zaufać.
Wyminął grupę orków, schylił się przed piankowym mieczem z przyklejonym do niego banerem, wyszedł na chodnik, gdzie dało się złapać więcej oddechu. Zerknął prędko na boki, zaklął.
Marhalt — syknął do demona. — Marhalt.
Mroczna czeluść w samym środku jego duszy wydała z siebie gniewny charkot.
Zgubiłem go.
Brawo.
Spierdalaj.
Potem będą się dalej kłócić, teraz – zmiana planu. Przeskanował wzrokiem otoczenie, znalazł nowe rozwiązanie problemu. Jednostka konna mająca pilnować porządku demonstracji tworzyła ścianę przed jakąś bramą, czujnie kontrolując tłum. Bez wahania ruszył ku nim.
— Kto dowodzi tą jednostką? — zapytał, choć miał wrażenie, że znał odpowiedź.
Przed szereg wystąpił jeździec na masywnym karoszu. Mięśnie końskiej szyi drgały silnymi falami przy mocnym kroku, oczy uważnie obserwowały otoczenie, a szeroką pierś zdolną przepchać naraz dwie osoby zdobił wypolerowany napierśnik, podkreślający tę przytłaczają budowę. Tristan z szacunkiem przyjrzał się dużej głowie, podążył spojrzeniem za wodzami do dłoni stabilnie trzymających pieczę nad tą potęgą.
— Sierżant sztabowy George Fordham i Hermit z Komendy Stellaire — przedstawił się mężczyzna, przypominający w jakiś sposób swojego wierzchowca – duży, pewny, lecz równocześnie mający gdzieś tam, w dużych, ciemnych oczach miękkość olbrzyma.
— Agent specjalny Tristan Fragarach — odparł Tristan, wyciągając legitymację i pokazując ją Fordhamowi. Sierżant krótko skinął głową.
— Wiemy o obławie — powiedział, poprawiając się w siodle — ale nie widzieliśmy jeszcze poszukiwanego.
— Mam podejrzenia, gdzie może być, ale przyda się ktoś z dobrą widocznością.
— Zrozumiano. — Fordham odwrócił się do swojej drużny, rozkazy padły szybko. — Frederick, Simona, za mną, jedziemy po tego pomyleńca. Reszta zostać na miejscu.
Dwa gniadosze ze swoimi jeźdźcami ruszyły wedle polecenia, stanęły po obu stronach sierżanta. Tristan przytaknął bardziej sobie niż im, zadowolony szybką kooperacją, odwrócił się, chcąc wskazać drogę konnym. Wtem Fordham podkłusował przed niego, wyciągnął rękę ku agentowi.
— Wskakuj pan — rzucił, uśmiechając się kątem ust, zerkając sugestywnie na tył siodła.
Piwne oczy wpierw spojrzały na dłoń, potem na konia, znów na rękę. Tristan skrzywił się, zawahał. Dotrzymałby kroku wierzchowcom.
— No gdzie… — burknął.
— Wskakuj, szybciej będzie, a Hermit da radę.


Było szybciej i było skuteczniej, oddział konny Fordhama, kierowany instrukcjami Tristana i Marhalta, zdołał zlokalizować poszukiwanego, sprawnie go otoczyć i obezwładnić, kończąc obławę sukcesem. Tristan dawno już nie widział tak zgranego zespołu, w sytuacji kryzysowej porozumiewającego się krótkimi sygnałami, słuchającego się siebie bez chwili wahania. To nie tylko trening czynił ich tak skutecznymi – ich mocne więzi stanowiły podstawę tej zdrowo funkcjonującej drużyny, a budowania relacji przy piwie odmawiali sobie równie rzadko, co treningów z końmi. Agent do końca nie miał pojęcia, jak został wkręcony w balowanie razem z nimi, jednak nie żałował, policjanci, o dziwo, też nie, a nawet wyszli z kolejną propozycją.
Czując się trochę nie na miejscu, Tristan kręcił się między przygotowującymi się do pokazu policjantami, szukał w boksach wielkiego karosza i jego równie wielkiego jeźdźca. Zaproszenie na pokaz policji konnej przyjął z ciekawości, do ostatniego momentu wahając się, czy powinien iść.
— A kto jest taki piękny, grzeczny, wspaniały? — Usłyszał gdzieś z boku, przystanął, wyłapał spomiędzy mundurowych właściciela głosu. Sierżant drapał górę łysiny Hermita, samo to szerokie czoło, a rumak cieszył się dawaną mu atencją, przymykał błogo oczy, dolna warga drgała, rozluźniona. — Kto tak super na pokazie się spisze i dostanie pierdyliard smaczków? A…
— Fordham.
Policjant zaprzestał miziania, odwrócił się, marszcząc brwi na tego, kto przerwał mu sesję głaskania jego pupila, zaraz jednak twarz nabrała łagodniejszych barw.
— O, Tristan! Przyszedłeś!
Agent wzruszył ramionami.
— Mała odskocznia od pracy.
Szczerze, bawił się niezgorzej. Rozstawiono trochę jedzenia dla gości pokazu, jakieś atrakcje dla dzieci, robienie sobie zmywalnych tatuaży czy inne malowanie buzi, no i wszędzie stały konie, chętne na głaski i smaczki. Różne grupy policjantów wjeżdżały na padok, prezentując przy akompaniamencie muzyki i ustalonego układy swoje zdolności, od skakania przez ogień po kroczenie w formacji. Ale obiektywnie trzeba było przyznać, że drużyna Fordhama zrobiła największe widowisko, rozbijając bank oklasków synchronicznymi skokami po ósemce i samą energią, która emanowała od policjantów i policjantek.
Stajnia wynajęła naprawdę zdolnego fotografa na pokaz, gość podtrzymywał gruby obiektów i lawirował wokół padoku, łapiąc ujęcia. A tę jedną chwilę, gdy Hermit stanął popisowo dęba, a Fordham zawył radośnie przez udany występ, zamknął w pięknej perspektywie, pokazującej wszystko, co najlepsze było w tym duecie – siłę, przyjaźń, oddanie pracy.
Później, to właśnie to zdjęcie wystawiono przed trumną Fordhama.


Śmierć na służbie równocześnie uderzała prosto w serca mundurowych, jak i stanowiła nieodłączny, zrozumiały element ich pracy. Można było wołać o sprawiedliwość, krzyczeć, że to nie powinno się tak skończyć, ale ryzyko zawsze czaiło się w drżących dłoniach przestępców, a ostatecznie każdy policjant, strażak czy agent wychodził do pracy w pewnym stopniu pogodzony z losem. Jeśli przyjdzie on dzisiaj, będę gotowy. Ci najlepsi czynili z tej myśli odruch bezwarunkowy, dlatego ginęli pierwsi.
Zamieszki eskalowały za szybko, wsparcie i ludzie z jednostki do zwalczania przemocy magicznej nie mogli dotrzeć na czas. Cios, zaklęcie, Tristan już nie pamiętał, co to dokładnie było, gdy czytał raporty, trafić miało w Simonę według zeznań. Fordham wykonał odruch bezwarunkowy, może wiedząc, może nie, że będzie to jego ostatni. Taka dola, taka służba, pozbawiona tej nieszczęsnej sprawiedliwości.
Tylko jak przetłumaczyć to zrozpaczonemu zwierzęciu?
— Prawie nie je i nie pije — mówił opiekun z ośrodka dla emerytowanych zwierząt służbowych, prowadzących go przez korytarz stajni z pustymi boksami, bo wszyscy rezydenci dokazywali na pastwiskach — nie chce się bawić z innymi końmi, w ogóle nie chce się ruszać. Trochę nie mamy już pomysłów, co robić.
Znalezienie informacji, co stało się z Hermitem, zajęło mu mniej niż kilka minut. Spisał adres, po czym wpatrywał się w niego, długo kontemplując, czy powinien się mieszać. Dużo powiedziane, że znali się z Fordhamem, kojarzyli siebie przez zbliżone interesy prac ich obu, policjant pewnie nigdy nie wytypowałby akurat Tristana do zajęcia się jego koniem. Ale jeśli istniało na tym świecie jeszcze jakieś dobro warte ochrony, to kryło się one w sercach zwierząt, agent zaś nie zamierzał pozostać obojętnym wobec cierpienia tak dzielnego bohatera, którym był Hermit.
Oddział Fordhaman przyjeżdżał do niego, przyprowadzali nawet znajome konie, lecz Hermit pozostawał osowiały i niedostępny. Tristan nie wiedział, co on mógłby zmienić, coś jednak musiał. Więc szedł za opiekunem, w milczeniu go wysłuchując, próbując przygotować się na ujrzenie tego obrazu nędzy i rozpaczy.
Dotarli do jedynego zamkniętego boksu, zasuwa szczęknęła, koń nawet nie obrócił ucha w ich stronę.
— Hej, koniku — westchnął Tristan, a coś głęboko w jego wnętrzu, coś oziębłego i zapomnianego, ścisnęło się przelotnie bólem. — Nie za dobrze z tobą, co?
Hermit zdawał się go nie dostrzegać. Odeszła dawna dumna, zmatowiała kara sierść, koń, którego Tristan ujrzał pierwszy raz na tamtej obławie, stał się cieniem samego siebie. Szyja wyginał się w dół, jakby już nie dawała rady unieść wielkiego łba, bo po cóż wyglądać ponad ścianę boksu, gdy nie było czego tam szukać? Tęsknota wyjadła mięśnie, zostawiając wystające żebra, smutek pożywił się siłą, że aż uniesienie powiek stanowiło wyzwanie. Tristan zaczął drapać intensywnie swój nierówny zarost, zrozumiawszy nagle, co ściągnęło go do stajni.
Coś musiał zmienić, bo w tych łagodnych oczach dostrzegł siebie, zaś Hermit nie zasługiwał na podobne cierpienie.
— Mogę dostać jakąś… linę? — rzucił sucho.
— Linę? — Opiekun zawahał się, ale sięgnął po coś wiszącego przy boksie, podał agentowi. — Uwiąz i kantar w sensie?
— Jak zwał, tak zwał.
Podszedł do Hermita, koń łypnął na niego, ale nie zareagował, biernie zgadzając się na cokolwiek, co mężczyzna chciał zrobić. Tristan odmówił pomocy przy założeniu kantara, sam znalazł właściwie ułożenie pasków, zapiął je jakoś, przypiął uwiąz do dolnego kółka. Hermit nie poruszył głową.
— Ale co pan chce… — zaczął opiekun, nie skończył. Podskoczył wystraszony, gdy Tristan odsunął stanowczo drzwi boksu na pełną szerokość, waląc nimi w jakiś słup.
— Idziemy, Hermit.
Słowa rzucił przez ramię, nie oglądając się nawet na wierzchowca. Poszedł przed siebie, nie zatrzymał się, mimo że nie usłyszał znaku życia w boksie. Uwiąz napiął się, po jednej stronie mając tkwiącego w swym żalu konia, po drugiej zaciskającego zęby mężczyznę, który nie zamierzał odpuścić, tak jak kiedyś sobie nie odpuścił.
— Idziemy, mówię — powtórzył Tristan, ale czy te słowa sprzed chwili, czy tamte ze szpitala, dzięki którym wyszedł z sali? Hermit z konieczności uniósł łeb, jednak opierał się dalej agentowi. Ten poprawił chwyt na uwiązie, pociągnął, mocno wbijając buty w podłoże. — Możesz się zapierać, ale ja cię, kurwa, stąd wyciągnę. Fordham by się załamał, jakby cię zobaczył, słyszysz? Musisz. Iść. Hermit.
Koń stęknął, zachwiał się na nogach. I ruszył, zmuszony nieludzką siłą Tristana, by postawić jeden krok, a potem drugi, trzeci, wyjść ze swojej bańki cierpienia do świata pozbawionego ulubionego jeźdźca, stuknąć kopytami o korytarz, w którym już nigdy nie pojawi się ta jedna twarz. Zmusić się do życia, choć brakło sensu.
Tristan ciągnął za uwiąz z zadziwiającą upartością, aż nie wyszli przed stajnię, zostawiając za sobą oniemiałego opiekuna.


Przyjeżdżał nieregularnie, ale przyjeżdżał. Odnosił wrażenie, że to jedno złamane serce wyczuło ból drugiego i tak stworzyła się między nimi nić porozumienia. Tristan nie potrafił w pełni uleczyć Hermita, lecz mimo to wyciągał go za spacery do pobliskiego parku, tracąc z czasem pewność, komu bardziej to pomagało, szczególnie gdy w lepsze dni Hermit stawał bliżej niego i opierał lekko chrapy o ramię mężczyzny, po prostu trwając tak przy nim.
Dym z papierosa wirował na jesiennym wietrze, leciał dalej, między żółknące liście i nagie gałęzie. Tristan przysiadł na swojej zwyczajowej ławce, trzymając luźno uwiąz Hermita. Koń niestety dalej chudł, coś skubnął z trawy, coś z owsa w stajni, ale to nie wystarczało, by utrzymać wagę, a agenta coraz częściej nawiedzały myśli, kiedy karosz położy się w swoim boksie i już nie wstanie, nieważne jak mocno Tristan będzie ciągnął.
— Pan tu zawsze z koniem przychodzi.
Zaskoczony spojrzał w bok, napotkał wzrokiem małą dziewczynkę. Zahukana w gruby, fioletowy szalik, przyglądała się mu niebieskimi oczami, ledwo wystającymi znad wełny. Mężczyzna wypuścił kątem ust nową strużkę dymu.
— Obserwujesz mnie? — prychnął.
Małej nie zraziła opryskliwa reakcja, zakołysała się na piętach, poważnie się zastanawiając, czy powinna się przyznać.
— Nie pana — odpowiedziała wreszcie, kiwnęła głową. — Jego.
Tristan wydał z siebie przeciągły pomruk zrozumienia, odchylił się na ławce.
— Ach, no tak — rzucił, klepiąc lekko końską szyję. Hermit nie zwracał na ich dwójkę uwagi, patrząc pusto przed siebie. — Z niego jest prawdziwy przystojniak. Hermit się nazywa.
— Hermit — powtórzyła cicho dziewczynka, niebieskie oczy błyszczały jasno, przesuwając się po dużej sylwetce wierzchowca. Szybko dało się dzieciaka rozpracować.
— Podejdź, jak chcesz — mruknął agent. — On dobry chłopak, spokojny, nie trzeba się bać.
— Nie boję się — odparła stanowczo mała, raźnym krokiem ruszając do konia, jakby tylko na to przyzwolenie czekała.
Nie miał pojęcia, jak obchodzić się dobrze z końmi, a co dopiero dziećmi, Tristan siedział na tej ławce trochę jak ten kołek, obserwując rozwój wydarzeń. Dziewczynka podeszła, lecz łeb wisiał za wysoko, mała rączka nie musnęła nawet chrap, przykuła jednak uwagę Hermita. Karosz powoli, z wysiłkiem, obrócił nieco łeb, przyuważył dzieciaka próbującego go dosięgnąć. Wiele lat temu ktoś go uczył zachowania przy małych człowiekach, szyja machinalnie zwiesiła się, pozwoliła dosięgnąć tam, gdzie człowiek chciał. Mała skorzystała z okazji, chwyciła za grzbiet nosa i spróbowała pociągnąć go jeszcze niżej, Hermit, wzięty z zaskoczenia, usłuchał.
I wtedy coś po raz pierwszy zmieniło się w tych smutnych oczach, gdy rączka sięgnęła góry łysiny, potarła czule, nie przejmując się wypadającą sierścią. Hermit, zagubiony w labiryncie bólu, z którego zdawało się, że nie ma wyjścia, parsknął cicho, przypominając sobie tak ukochane przez niego głaski.
— Czytałam, że tu konie lubią — powiedziała mała. — On tu lubi być drapany, prawda?
Tristan milczał, wpatrując się w ten nagły blask ożywienia jaśniejące w końskim spojrzeniu.
— Tak — odparł, nie zważając na popiół spadający mu na spodnie. — Całkiem lubi.
— Mam dla niego jabłko, żeby nie był taki smutny. — Dziewczynka zdjęła tornister, zaczęła grzebać między papierami i wielgaśnym piórnikiem, szukając pudełka śniadaniowego. — Może dostać jabłko?
— Możesz spróbować mu dać.
Spróbowała. Całego Hermit nie chciał, ale Tristan wyciągnął z kieszeni scyzoryk, pokrojone kawałki podał dziewczynce, ta zaś podsunęła je karoszowi. Uśmiech, choć skryty za szalikiem, widoczny był na całej twarzy.
— Dużo wiesz o koniach, co? — rzucił mężczyzna.
— Dużo — odparła mała, znów głaszcząc czoło Hermita. — Ale moje mamy nie zgadzają się na konia. Mówią, że to obowiązek, ale ja wiem, co to obowiązek, nauczyłam się. I o koniach się nauczyłam. Ja bym naprawdę zadbała o takiego konika. — Chude ramiona uniosły się, cała dziewczynka jakby nabrała więcej pary, podekscytowana własnym pomysłem, wlepiła wzrok w Tristana. — Mogę się z nim przejść?
Bez słowa podał jej uwiąz, oglądając, jak ten sam koń, którego tylko dzięki sile Marhalta dał radę wyciągnąć na powietrze, stąpa grzecznie przy tej małej osóbce, jakoby już się nauczył, gdzie musi szukać miziania. Dziewczynka coś mówiła do niego, gładziła łeb, a Hermit zwieszał go dla niej, szyję mając mniej napiętą.
Tristan sam do końca nie wiedział, co takiego było w tej małej, co poruszyło zastałym, końskim sercem, czym to ciepło, które dała wierzchowcowi, różniło się od tego oferowanego przez jego przyjaciół. Ale podziałało, posłało iskrę miłości, silną po tylu tygodniach apatii niczym wzburzona fala, prosto do bolącego miejsca i dało mu nadzieję. Bezwiednie myśli Tristana przeszły do konkretów, szukania sposobu, by może połączyć jakąś tę dwójkę, a jego usta, spierzchnięte od zimna, wygięły się w coś, co można było nazwać nawet lekkim, szczerym uśmiechem.
Miękki żeś się zrobił — zarechotał Marhalt.
Słowa zakuły dziwnie mocno, trafiły w nostalgię każdego dnia grzebaną pod aktami spraw, wypieraną przez schematy, które doprowadzały go do szału i równocześnie trzymały na tej cienkiej granicy między normalnością a obłędem.
Nie, Marhalt, chciał mu odpowiedzieć, ja zawsze taki byłem. Tylko gdzieś to zgubiłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz