Eneasz Ilion, kiedyś genashi ognia, po wypadku samochodowym z siostrą i wpadnięciu w pole dzikiej magii jego moc przybrała słabszą formę, praktycznie nietlącą się i możliwą do wykorzystania jak czarny pędzel, jego własna, artystyczna sadza. Dużo palił, nie ruszał się nigdzie bez swojej zippo, po dwóch kieliszkach wina opowiadał o rzeźbach jak rasowy profesor historii sztuki siedzący pięć lat na emeryturze, uwielbiał dopinać swego i posyłać ludziom zaraźliwy uśmiech, na który nie szło nie odpowiedzieć tym samym. Virgilowi niewiele więcej trzeba było, żeby wyglądać sylwetki chłopaka w korytarzu, śmiać się często przy nim i rumienić przez drobny, niezobowiązujący dotyk jego dłoni na wilczym ramieniu.
Zaczęło się niewinnie, ale to zawsze zaczynało się niewinnie, od dziwnie często szukających się spojrzeń, które wywoływały drobne uśmiechy, do mówienia sobie, że ta chęć bycia blisko nie jest niczym szczególnym, że kompletnie nie zna się powodu, dlaczego tak nieswojo czuło się po opuszczeniu uczelni i ręka sama wędrowała do kieszeni z telefonem, wybierała świecącą nowymi wiadomościami ikonkę. Vi chodził na wykłady jakimś żywszym krokiem, na zajęciach z rzeźby nie zamykał się na resztę, a stawał tam, na tym końcu sali z Eneaszem i bawił się razem z nim przy sztuce, pierwszy raz od dawna nie wymuszając u siebie radości, by rozmówca poczuł się lepiej. To on czuł się lepiej, czuł się zauważony, doceniony, wysunięty zza wielkiej gwiazdy i postawiony w swoim własnym, jasnym blasku. Chłód samotności i odrzucenia zelżał, ramiona otulił śmiech Eneasza, szyję rozgrzał jego oddech, gdy genashi opierał się o wilcze ramię, zmęczony kolejną godziną kursu. Dopiero potem, cofając się myślami do tych pozornie beztroskich chwil, Vi zauważył, ile z tych błogich emocji było jego własnym wytworem, ślepym zapewnieniem siebie, że Eneasz był pierwszym przebłyskiem jasności po tygodniach spędzonych na płaczu, tęsknieniu za utraconą przyjaźnią i czekaniu w szpitalnych korytarzach na wynik nowych badań Valeriusa. Bo nie szkodzi, że jego śmiech wydawał się czasami przesadzony, sztuczny. Nie szkodzi, że niemiłe komentarze nazywał żartami, że Vi nie rozumiał tej drwiny kołyszącej się na dnie jego głosu, gdy mówił o innych. Ktoś okazał mu sympatię po zaznaniu nienawiści od najlepszego przyjaciela, a on nie mógł go teraz stracić.
Bozzetto z gliny stało na stołku po prawicy Virgila, służąc za szkic dla powstającego z piaskowca popiersia. Wilkołak, nie inaczej, wybrał pracę ambitną – bujne loki opadały na ramiona młodzieńca, zadziorne spojrzenie patrzyło w dal, uśmiech błąkał się po pełnych ustach. Inni poszli w prostsze modele, prychając na Vi i posądzając go o staranie się o posadę pupilka profesora. Ich opinia go nie interesowała, ale w środku kuło, gdy to Eneasz dołączał się do tych słów, do zazdrosnych spojrzeń, niby śmiechem nadając sytuacji przyjemniejszy wydźwięk.
— Co myślisz?
Virgil zamarł z dłutem przy kamieniu, powoli się odsunął, zerknął na Eneasza i jego popiersie. Metaliczne oczy przeskoczyły bystro po prostych włosach, ale pozbawionych miękkości, po płytkim wyrazie twarzy, z tą brakującą złością w brwiach, którą Eneasz chciał uchwycić.
— A próbowałeś mniejszym dłutem pracować? — podsunął Vi.
— Nie lubię mniejszych — prychnął genashi, ocierając pot z czoła dłonią, brudzące je przy tym mlecznobiałym pyłem.
— Tylko że twoje ogólne zamysły są bardzo ładne, ale to detale potrafią wyciągnąć prawdziwą głębię z kamienia i opowiedzieć historię — tłumaczył wilkołak, uśmiechając się łagodnie, miło, by Eneasz nie uznał, że jest pouczany. Okropnie tego nie lubił. — Powinieneś jednak spróbować. — Zakręcił się na pięcie, sięgnął kubka z narzędziami, wyłowił z niego jedno ze swoich ulubionych małych dłut, cienkie i dobre do delikatnych linii, których prawdziwą moc widziało się dopiero na koniec. — Na przykład tego.
Eneasz popatrzył na dłuto, na Virgila, znów na dłuto.
— Prędzej się zapierdolę, niż skończę cokolwiek tym gównem.
— Chociaż spróbuj — poprosił Vi, nadal się uśmiechając.
Zobaczył brak przekonania u Eneasza, chęć odmowy, a potem nagle przyszła zmiana, błysk pomysłu zalśnił w oczach. Genashi uśmiechnął się kątem ust, tak jak wtedy, w bibliotece, poważnie niepokojąc serce Vi, przyjął dłuto, wyciągając długie, starte po bokach place, by musnąć wilczy nadgarstek.
— Ale tylko dlatego, że to ty prosisz — zamruczał.
Wilkołak prychnął, jakże niezgrabnie udając, że ten drobny gest wcale nim nie ruszył, wcale nie próbował Vi kuć złą końcówką dłuta kamienia, wcale nie umarł ze wstydu prawie, dostrzegając rozbawienie Eneasza. Zegar wybił cicho okrągłą godzinę, ostatnie sześćdziesiąt minut zajęć właśnie się zaczęło, wypełnione charakterystyczną ciszą, zmęczoną i obolałą po długiej obróbce rzeźb. Już tylko narzędzia odzywały się między sobą, stukając, piłując, skrobiąc, prowadząc miast studentów swój własny dialog, wolny od wszelkich myśli, skupiony jedynie na pracy.
— Vi — prawie szepnął Eneasz, nie przerywając pracy.
— Hm?
— Chodźmy do kawiarni po zajęciach.
Pomimo szczątkowych sił Vi uśmiechnął się psotnie.
— Ale tylko dlatego, że to ty prosisz.
Chyba tylko mu się wydało, że Eneasz skrzywił się na jego słowa.
Wybrali stolik, taki mały, wciśnięty w kąt lokalu, przy którym ledwie mieściły się dwa krzesełka. Zdaniem Vi był idealny, wilkołak mógł trącać lekko kolanem Eneasza, opierać się o jego ramię, gdy pokazywał mu zdjęcia na swoim telefonie, bezkarnie korzystając z wymówki o braku miejsca. W tle szumiał ekspres do kawy, stukały filiżanki, ciasta wzbudzały głód, pięknie wyglądając na ozdobnych talerzykach, lecz zmysły Vi, tak czułe na otoczenie, skupiły się bezwiednie na jednej tylko osobie, otaczającym ją zapachu dymu i paliwa z zapalniczki.
— Dużo już rzeczy opracowałeś dla tej rzeźby końcowej — mruknął Eneasz, oglądając zdjęcia szkiców i notatek, inspiracji i referencji.
— Zacząłem nad nią pracować w drugim tygodniu kursu — przyznał Vi, nie mogąc powstrzymać uśmiechu na słowa podziwu od drugiego chłopaka. Genashi wytrzeszczył złote oczy.
— Żartujesz. Większość ludzi nawet nie ma pomysłu jeszcze.
Virgil wzruszył ramionami, zamieszał łyżką w czarnej herbacie.
— Mają czas.
— Ale nie wiem, czy wystarczająco, by zrobić coś tak genialnego — odparł Eneasz, Vi spąsowiał ku uciesze genashiego. — Powiedz mi więcej o tym, dlaczego wybrałeś ten pieprzony marmur. Będziesz jakoś musiał przekonać prowadzących do tego.
Stworzenie projektu to było jedno, wybranie kamienia, by ów projekt mógł zaistnieć, już drugie. Pokuszenie się o marmur, nauczyciela cierpliwości i brania konsekwencji swoich czynów na barki, w tej decyzji dla wielu oznaczało głupotę i przecenienie swoich umiejętności, profesorowie nieprzychylnym okiem oceniali takie zapędy.
— Dam radę — zapewnił Vi, kiwając do siebie głową, nie pozwalając licznym wątpliwościom znów ożyć w umyśle. — Marmur nie wybacza łatwo, ale chcę pokazać im, że umiem ustawić sobie wysoką poprzeczkę i wytrwale dążyć do niej.
Dzwonek przy drzwiach zawiadomił głośno o przybyciu nowych klientów, grupa studentów wlała się do środka, chaotyczną rozmową dominując przytulną przestrzeń, lecz Vi nie uciekł głos Eneasza.
— Jesteś taki uroczy, gdy się na coś uprzesz.
Nie odpowiedział, krótkim śmiechem obdarzył Eneasza, pozwalając mu poprzeglądać jeszcze wilczy folder z materiałami do rzeźby końcowej, gdy Vi dochodził do siebie po zagubieniu w różowych obłokach.
— Ale wiesz co, należy ci się trochę odpoczynku — rzucił genashi, wyłączając telefon, obracając się do wilkołaka. — Chodź ze mną na imprezę, Vi.
— Poważnie? — zapytał, studiując drugiego chłopaka.
— W przyszłym tygodniu mój przyjaciel urządza jedną u siebie, będzie grał ze swoim zespołem, spodoba mi ci się.
Vi uciekł gdzieś wzrokiem, wzięty z zaskoczenia propozycją, zmartwiony, że jeśli wyskoczy nagle ze zgodą, to odstraszy nagłym, wręcz psim entuzjazmem Eneasza.
— Nie daj się prosić — ciągnął Eneasz, pochylając się w jego stronę, przechodząc głosem w niższe tony. — Chodź, Vi. Dla mnie.
Nieśmiało metal zatopił się w złocie, zmęczone kamieniem palce potarły o ciepły kubek.
— Myślisz, że będziesz się lepiej bawił, jak tam przyjdę?
Dłoń Eneasza, do tej pory luźno spoczywająca na kolanie, przesunęła się kawałek, tylko trochę, tak, by dotknąć nogi Virgila i oglądać, jak wszelkie opory znikają w chłopaku. Ten uśmiech na pociągłej twarzy groził katastrofą, w którą Vi pragnął się wpakować.
— Będę miał z kim zatańczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz