TW: bijatyka, krew i zaskakująca ilość przekleństw.
Powietrze śmierdzi absurdem i nonsensem. Wyjątkowo intensywnie, wyjątkowo wstrętnie, aż wykręca nozdrza i w kościach czuć, że lada moment wydarzy się coś niedobrego. Tutaj – gdzie przecież wszystko to jeden, wielki nonsens i absurd.
Coś dzikiego dzieje się na zachodzie – to widać, to słychać, to czuć. A przecież miało być już dobrze.
Głośno, brudno i wali chamskim, męskim potem. Lilian buja się na drewnianym, mało stabilnym taborecie. Ramiona zaczynają drętwieć z bezruchu, nadgarstki swędzą od drażniącej tekstury liny. A niech to, klnie w myślach – zasady zasadami, srutu-pierdutu. Rabusie i te ich określone procedury postępowania, Pięć wyznaczników dobrego porwania i inne Kodeksy kryminalistów, ha! Ważniejsze bodaj od Świętych ksiąg dla kapłana i przestrzegane bardziej niż prawo przez porządnych obywateli, a to zapewne z tego powodu, że mimo swojej pozornej złożoności sprowadzają się do dwóch, niezwykle prostych do zapamiętania zasad. Nie stosowałeś się? Spierdoliłeś czy nie, dostajesz kulkę w łeb – bo masz się, kurwa, stosować! Nie tyczy się, rzecz jasna, wyższych stanowisk. Stosowałeś się, a i tak spierdoliłeś? No, lepiej módl się o to, aby przywódca grupy był dziś w dobrym humorze. Wtedy może skończy się tylko na ostrym laniu.
Dobre, co nie? Takie przekonujące i dosadne – myśli dalej Lilian i niech Bogowie mu świadkiem, że szczerze doceniłby tę kreatywność, gdyby akurat nie życzył im wszystkim, żeby ich szlag jasny trafił i piorun trzasnął. Komu jak komu, ale jemu naprawdę tych rąk nie było potrzeby wiązać, przecież i tak by nie uciekł. Po pierwsze, za dużo tu chłopa i zwyczajnie nie dałby rady. Po drugie…
— E, chłopy! — ciąg niewypowiedzianych na głos pretensji i zażaleń przerywa jeden z rabusiów, donośnym krzykiem zwracając na siebie uwagę reszty towarzystwa. Lilian nie pamięta imienia tego mężczyzny. Całkiem możliwe, że nawet nigdy nie miał okazji go poznać, ale grupa liczy sobie tyle osób, że dawno przestał przywiązywać do tego uwagę. Bez znaczenia. Zna jego twarz i głos – tyle wystarczy, żeby wiedzieć, że jest prawą ręką zastępcy szefa szefów. — Mamy tu grajka! Może by tak go uwolnić, coby przygrał nam coś skocznego?
Och? Wywołany grajek prostuje się jak strzała, szczerzy zęby w szerokim uśmiechu z kategorii tych jego charakterystycznych, przeznaczonych tylko dla publiki – przeto prezentować wypada się nienagannie, gdy okazja (być może jedna, jedyna) na odzyskanie swobody nadarza się sama! Szkoda tylko, oj wielka szkoda, że…
— Roztrzaskaliście mi bandżo, panowie. Jestem pewien, iż nie było to w waszej intencji i… i nie ma czym się przejmować, sam zamierzałem się go pozbyć!
Bujda na resorach. Instrument był nowiutki, niecały miesiąc temu odebrał go od lutnika. Zapłacił za to brzdąkające cudeńko całą fortunę i aż serce kraja mu się na myśl, że naprawdę wypowiedział te słowa na głos, żeby ratować swój tyłek przed co poniektórymi przygłupami, którym miny zrzedły na samo wspomnienie o wyrządzonych przez nich szkodach. A jednak jakieś tanie zapewnienie naprędce wymyślić musiał, bo przecież obiecał komuś, że będzie unikał wszelkich kłótni i zwad, które w konsekwencji mogłyby doprowadzić do zaprzepaszczenia (póki co – całkiem sporych) szans na ujście z życiem. Może to trochę za dużo powiedziane, ale wydaje się, że członkowie gangu mają do niego całkiem przychylne nastawienie. Przynajmniej takie sprawiają wrażenie, zgadzając się na jego obecność w ich kryjówce. I nie dochodząc (jeszcze) do jednogłośnego wniosku, że trzeba się go jak najszybciej stamtąd pozbyć. Zgodnie – bo są rzecz jasna takie wyjątki, które życzyłyby sobie takiego obrotu spraw. Ale na razie, zgodnie z poleceniami głównodowodzącego grupy zresztą, wszyscy ich ignorują.
Póki co.
Jeszcze.
Na razie.
Litości! Jak długo jeszcze ma tu siedzieć i czekać, zanim ktoś w końcu zdecyduje, co z nim zrobią? I serio, nie zaszkodziłoby krzty wyrozumienia. Chyba ma prawo być rozgoryczony, prawda? Nie było mowy o żadnych uszczerbkach na zdrowiu, a i owszem – w jego przypadku bandżo to jak trzecia ręka.
— Jednakowoż! — kontynuuje, gdyż nie należy do osób, które poddają się szybko nawet mimo najbardziej oczywistych i najbardziej niesprzyjających przeciwności losu — z pewnością macie tutaj jakiś inny instrument, na którym mógłbym zagrać, prawda? Mam szeroki wachlarz umiejętności i byłbym wielce uradowany, mogąc go wam je zaprezentować!
Pic na wodę. Tak po prawdzie to nawet nie wyobraża sobie, żeby zagrać coś z tymi obolałymi od wielogodzinnego bezruchu nadgarstkami, jednak jest gotów się poświęcić i jakoś przezwyciężyć ten ból. Nikt nie mówił, że będzie łatwo, no nie? Ścieżka wolności jest wymagająca i pokrętna, ale Lilian z miękkiej gliny ulepiony nie jest i wyzwań się nie boi. Ba! Sztuka kombinatorstwa też obca mu nie jest! Jak to mówią… jak się nie ma, co się lubi, to się robi tak, żeby się, kurwa, miało.
— Gary! — Prawa Ręka (od dziś tak ma na imię) rozgląda się w lewo i w prawo, szuka kogoś w tłumie — Mamy tu coś takiego? Byle nie jakąś trąbkę czy inną szałamaję, bo nie chcemy, żeby nam tu uszy powykręcało.
— A bo ja wiem — odpowiada, można się domyślić, wywołany Gary. Głos, wielce niezadowolony, że oderwano go od picia, dochodzi z drugiego końca pomieszczenia i w tym właśnie kierunku podążają pełne nadziei – którą nieudolnie stara się ukryć pod maską profesjonalizmu – niebiesko-zielone tęczówki Liliana. Gary wzdycha głośno, z impetem odkłada kufel i wstaje od drewnianego stołu, łypiąc na grajka spode łba. – Pójdę sprawdzić.
— Świetnie! — on zaś, zupełnie tą (niesłuszną przecież) wrogością nieprzejęty, reaguje z satysfakcją może większą niż powinien, ale cóż poradzi – taki już jest i zupełnie szczerze, nawet zaklaskałby ze szczęścia, gdyby tylko miał taką możliwość — To ja poczekam sobie tutaj, pobujam się jeszcze. W razie czego wiecie, gdzie mnie szukać.
No nic. Cierpliwość popłaca, czy coś. Tak mówią – osobiście nigdy nie zdążył się przekonać, ale właśnie trafiła się mu okazja jedyna w swoim rodzaju. Och, ile dzisiaj tych okazji!
Głośno, brudno i wali męskim potem. Lilian stara się, choć nie jest mu łatwo, odeprzeć wrażenie, że to wszystko to jedynie cisza przed burzą. Piaskową burzą, a niby jaką inną? Dookoła tylko piasek, mnóstwo piasku, palące słońce, duchota taka, że aż dusi i ten wszechobecny, przeszywający wnętrzności smród. Piaskowe burze są najgorsze.
Trzymają mnie w samym sercu siedziby Gangu Ciem – tłumaczy sobie, gdy w niezwykle męczącym procesie oczekiwania nie pozostaje mu nic innego, niż tylko staczać walki z własnymi myślami. Nic dziwnego, że czuję się tu odrobinę… nieswojo.
W końcu, gdy ma na to trochę czasu, a znudzony umysł z braku laku znajduje sobie zajęcie byle jakie – byle jako wytrwać, poświęca trochę uwagi wnętrzu jaskini. Wcześniej się nad tym nie zastanawiał, ale jakby tak nie patrzeć, to grupa kryminalistów ustawili się tu wcale wygodnie, biorąc pod uwagę te niezbyt sprzyjające warunki, jakie oferuje im ciemna i wilgotna grota w nie często odwiedzanych rejonach miasteczka. Wielkie ognisko na samym środku głównej (tak by się przynajmniej wydawało, że będącej czymś na wzór pomieszczenia najbardziej tętniącego życiem, choć z racji na swoją obszerność pełniącej również rolę magazynu) komory nie tylko skutecznie ogrzewa, ale pozwala przygotować strawę bez konieczności wychodzenia na zewnątrz. Pochodnie, równomiernie rozwieszone na ścianach co kilka stóp, oświetlają najbardziej odległe zakamarki oraz ciężką do zliczenia ilość korytarzy, drewniane i całkiem stabilne ławy wraz z krzesłami (w roli oparcia, jeśli jest taka potrzeba, sprawdzają się także wielkie, w miarę możliwości foremne głazy) zapewniają względny komfort i wygodę, zaś plansze do rzutek – rozrywkę w razie potrzeby. Jest tu nawet, a to ci niespodzianka, ogrommny stół do gry w ruletkę (Lilian do dziś pamięta wieści o rozróbie w okolicznym kasynie, ale jak do cholery udało imm się przetransportować tutaj w całości taki amsywny kawał drewna?) Jedzenia i picia mają tu tyle, że nie jednej z rodzin zdecydowanie opłaciłoby się przejść na ich stronę. A zapasy alkoholu są tak imponujące, że można byłoby pomyśleć, iż w tej jaskini istnieje jakieś cudowne źródełko piwa lub tequili, które bandyci (wcale by się im nie dziwił) skrzętnie ukrywa przed światem. Żyć, nie umierać! Muzyk, co prawda, nigdy nie zgodziłby się na pomieszkiwanie tu z własnej woli, ponieważ wielorakość udogodnień nie zdołałaby zrekompensować mu faktu, że miejsce to jest co najmniej niehigieniczne. Spać z pająkami, brr! Lub z innymi, bogowie wiedzą jakimi jeszcze, zwierzątkami jaskiniowymi – na samą myśl przeszywają go ciarki. Woli swój mały pokoik na strychu karczmy – ciasny, no i może też nie własny, ale przynajmniej bliski jego sercu. Wydaje się jednak w pełni sensowne, że dla przedstawicieli półświatka, zbirów, złodziei i ludzkich szumowin nie ma lepszego miejsca, niż to. Ciepło, wśród swoich i to jeszcze w ukryciu; czego chcieć więcej? Pal licho wygodę, o tę trudno nawet i poza jaskinią.
Cierpliwość popłaca, tak mówią. Więc czeka, czeka i czeka. Wydaje się mu, że minęły już wieki, od kiedy otworzył usta po raz ostatni. W rzeczywistości minęło dziesięć minut, może piętnaście. Nie zmienia to jednakowoż faktu, że związany więzień cierpi katusze straszliwe, niemożliwe do opisania – pozbawić go ruchu to największa kara, jaką ktoś kiedykolwiek mógłby mu zadać. Dlatego więc, kiedy kotara oddzielająca główne pomieszczenie od jednego z bocznych korytarzy porusza się niespokojnie, a już za chwilę za sprawą czyjejś dłoni rozsuwa, znów prostuje się jak strzała i niemal podskakuje w miejscu, aż przysiąc by mógł, że coś mu od tej nagłej aktywności strzela mu w plecach. Czyżby Gary, jego jedyna nadzieja, światełko w tunelu, jego zbawca i bohater, w końcu wrócił? Czy jego poszukiwania o randze niezwykle, niewyobrażalnie ważnej zakończyły się sukcesem?
Otóż nie. A tak w ogóle, to nawet nie Gary.
Trzy sylwetki wkraczają do środka. Trzech mężczyzn, wszyscy wysocy i postawni, tyle wiadomo – w panującym półmroku ciężko rozpoznać twarze, zwłaszcza z dużej odległości (a dzieli Liliana od nich dosyć sporo, bo posadowiono go jak najdalej od możliwej drogi ucieczki). Zbyt zaangażowani w rozmowę, nie zwracają uwagi na otoczenie i nie witają się z pozostałymi, chociaż na zabawie witają jako jedni z, o ile nie ostatni. Przez jakiś czas, ku niezadowoleniu ciekawskiego muzyka, po prostu stoją w miejscu i zacięcie dyskutują. Dopiero gdy do ich grona dołącza czwarty mężczyzna – a jest nim, o ile wzrok nie myli, Prawa Ręka – zaczynają powoli kierować się w stronę ogniska. Zastępca zastępcy częstuje przybyłych alkoholem, opowiada coś, po czym, ni stąd ni zowąd, o cholera jasna, palcem wskazującym wymierza w Liliana. Lilian, na figi ciotki Matyldy: serce pod gardłem i ciąg przekleństw na końcu języka, na szczęście z trudem udaje się mu w ten język ugryźć – a to go zaskoczyli, nie ma co! Nie zdąża nawet odwrócić wzroku, a jak już jest za późno, to nawet nie próbuje, bo wyjdzie tylko jeszcze bardziej niezręcznie. Dwóch mężczyzn spogląda we wskazanym kierunku przelotnie, nie przywiązując większej uwagi do kontaktu wzrokowego. Trzeci zatrzymuje spojrzenie na trochę dłużej, lecz w końcu odwraca głowę i na powrót skupia się na swoich rozmówcach.
Prawa Ręka, jeden mężczyzna, drugi mężczyzna i ten trzeci. Prawa ręka, zastępca przywódcy, przywódca i..
Ten trzeci – im bliżej ogniska, tym lepiej go widać. Jest najwyższy z całej czwórki. Ma na sobie czarny, sięgający do kostek płaszcz. Materiał ciemnej koszuli, zapinanej tylko na cienkie sznureczki, odkrywa zarysowaną linię obojczyków. Biodra opasa skórzany pas na naboje do strzelby, zaś nieco niżej, na lewej nodze, włożony w pokrowiec w gotowości czuwa mniejszego kalibru rewolwer. Od momentu pierwszego zetknięcia się ich spojrzeń, Lilian wpatruje się w niego z premedytacją, prowokacyjnie i bezwstydnie. To żadna przesada tak stwierdzić, bo po prostu tak jest; a on wcale nie ma zamiaru temu zaprzeczać. Po chwili, dłuższej chwili – w końcu, zgodnie z zamierzeniem – udaje mu się na powrót skupić uwagę kowboja na własnej osobie. Dobrze gadają, że w człowieku odpala się jakiś szósty zmysł, kiedy go obserwują. I dobrze, że człowiek tego szóstego zmysłu się słucha.
Muzyk uśmiecha się zawadiacko, zakłada nogę na nogę i ruchem głowy zaprasza swój obiekt zainteresowań do podtrzymania mu towarzystwa. Tamten nie oponuje i nie zwleka. Jednym chlustem dokańcza zawartość kufla, po czym odkłada naczynie na blat i wypowiedziawszy kilka słów do swoich towarzyszy, rusza przed siebie krokiem zdecydowanym i szybkim. Bez trudu wymija każdego, stojącego mu na przeszkodzie współ-bandytę, nie odzywa się do nikogo, z nikim nie wchodzi w interakcje. W drodze poprawia tylko okrycie głowy, złote “A” przypięte do paska kapelusza błyska wściekłym pomarańczem iskier ogniska, bladość skóry i biel rozpuszczonych włosów wchodzą z tymi kolorami ognia w swoisty konflikt, w żaden sposób nie wpasowując się w ich ciepło. I w czasie trwania dwóch, trzech mrugnięć oka jest już na miejscu.
— Witaj, mój ty najpiękniejszy — mówi Lilian cicho, cichuteńko. Na jego usta wkrada się uśmiech szeroki, bez krzty kłamu rozradowany, a on z dumą świeci tymi białymi ząbkami i dołeczkami, które tworzą się na policzkach. — Podobno mieli nam pozwolić się zobaczyć dopiero o świcie. Przyznaję, że minuty spędzone tutaj dłużą mi się niesamowicie i straciłem już rachubę czasu, jednak po stanie trzeźwości naszych towarzyszy jestem w stanie stwierdzić, że nie minęło jeszcze tak wiele.
Pozostałej części wypowiedzi pozwala wybrzmieć zdecydowanie głośniej, bo i nic w niej nie ma do ukrycia. Niech się więc gumowe uszy – a takich znajdzie się co najmniej kilka – nacieszą, że uda się im coś niecoś podsłuchać. I niech podsłuchują tak, jak podsłuchiwani chcą, żeby ich podsłuchiwano.
— I mnie tak poinformowali — przyznaje białowłosy, wzruszając ramionami. Jest to wzruszenie bardziej bezradne, niż obojętne; ale o tym wiedzieć nie może nikt, kto nie widzi jego twarzy. A stoi tak, żeby twarz jego widział tylko Lilian. — Ale Szef miał potrzebę odwiedzić magazyn i pozwolili mi tu wejść chyba tylko dlatego, że z dwojga złego woli mieć mnie na oku, niż pozostawić samemu sobie.
— Tym lepiej się składa! W końcu będę miał do kogo gębę otworzyć — podsumowuje muzyk, szczerze zadowolony z obrotu spraw.
“Tęskniłem”. Nie cicho, nie szeptem – lecz całkowicie już bezdźwięcznie, zwykłym ruchem ust przekazuje Aurelionowi to, na przekazaniu czego najbardziej mu zależy. I nie, nie będzie czekał. Bogowie wiedzą kiedy pozwolą im na odrobinę prywatności, a kto powiedział że mają zamiar na to pozwolić w ogóle.
“Ja również”. Jego rozmówca odpowiada w ten sam sposób, pozwalając sobie na leciutki, ledwo zauważalny uśmiech.
Męczące jest to udawanie. Obojętności, zakłamanej relacji – wszystkiego, co ma sprawiać pozory, że są tylko starymi, dobrymi przyjaciółmi; wszystkiego, co zmusza ich do zaprzeczania, że łączy ich splot uczuć tak silny, iż nie jest w stanie pomieścić go sama w sobie definicja słowa miłość. Lilian wie, że nie męczące tylko dla niego – że dla Ashera także, nawet jeśli on nigdy nie powiedział na głos nic podobnego, nigdy nie narzekał i nigdy się nie użalał. Ale to dosyć oczywiste. Dla niego oczywiste aż do bólu, przeto obydwoje tkwią w tej pułapce gry pozorów – a mimo to artysta jest w sytuacji o tyle lepszej, że nikt nie będzie go o nic podejrzewał, gdy rozmawia z kimś w sposób flirciarski i zawadiacki, bo taki jest zawsze. Aurelion, cóż. Aurelion zawsze czuły, troskliwy i podatny na wzruszenia nie jest. Więc maskę zakładać musi grubszą, cięższą i złożoną z wielu więcej warstw.
Jeszcze trochę. Dzień, dwa – uciekną z tej dziury. Dzień, dwa – nie będą już więcej niczego udawać.
— Proszę, powiedz. Czy wasza zacięta dysputa nie zakończyła się być może wspólnym, jednogłośnym wnioskiem, iż swoim nienagannym postępowaniem zasłużyłem już sobie na rozwiązanie? — zmienia temat, starając się zachować lekki ton głosu.
— Nie.
— No tak — kiwa głową ze zrozumieniem, bez większego zdziwienia. — Spodziewałem się tego, ale zawsze warto było spróbować.
— Mówiąc o tym, powinienem sprawdzić czy wiązanie się nie poluzowało.
— Och, proszę bardzo! — zachęca, nie kryjąc rozbawienia. Sprytne, mój drogi! – mówi cichutki chichot, który wydostaje się spomiędzy jego ust.
Aurelion kuca. Sprawdza, jak zapowiedział. Sprawdza i to bardzo dokładnie. Tylko nie wiązanie, a stan dłoni Liliana. Rozmasowuje delikatnie zdrętwiałe mięśnie i palce, gładzi obolałe knykcie; tak rozczulająco i poruszająco delikatnie, że sam w sobie jego dotyk jest kuracją zbolałego ciała oraz rekompensatą wszystkich uszczerbków na zdrowiu psychicznym, jakie spowodowało towarzystwo zbirów, złodziei i innych oblechów. W jego ruchach czuć wyraźne zwątpienie, gdy w okolicy nadgarstków wyczuwa pod palcami podrażnienia od liny jutowej.
— Dasz rady? — szepcze z obawą, poczucie winy wybrzmiewa w tym pytaniu dosadnie – choć prawdopodobnie wbrew woli.
— Nie przejmuj się. Jestem silniejszy, niż wyglądam. — Lilian uśmiecha się ciepło i uspokajająco, nie chcąc martwić ukochanego. Ściska jego dłoń, na tyle ile ograniczenia na to pozwalają, na co on odpowiada tym samym. — Co z Indygo i Fiołkiem?
Asher, tymi słowami może nie tyle uspokojony, co widocznie ze swojego mężczyzny dumny, podnosi się z klęczków i kilkoma niedbałymi ruchami strzepuje brud z płaszcza.
— Osiodłane, w pełni sił — informuje rzeczowo. — Czekają w umówio-
— Hej wy! Ręce do góry, jesteście aresztowani!
— Co, do kurwy nędzy? Jaja jakieś?! — odpowiada inny głos.
Lilian sam lepiej by tego nie ujął. Co. Do. Kurwy. Jasnej. Ciasnej. Nędzy?
Dwóch mężczyzn – nie, nie: dwóch młodych chłopaków z impetem wbiega do wnętrza jaskini przez tę samą kotarę, którą jeszcze nie tak dawno temu wszedł Asher w towarzystwie najważniejszych członków gangu. W dodatku tych dwóch męż… chłopaków, a właściwie to jeden chłopak, bo ten drugi trzyma się zdecydowanie z tyłu, jest wyposażony w broń. Uniesioną na wysokości oczu, gotową do wystrzału, choć na razie nie wymierzoną w nikogo konkretnego. To nie żart, uwaga, TO NIE ŻART. To dzieje się naprawdę, tu i teraz, w tej chwili. Tyle, że zanim mózg Liliana zdąży to przeprocesować, to wspomniana broń już dawno leży w błocie, wytrącona z dłoni nieznajomego napastnika – to znaczy, stróża prawa? Ale… że co? – mózg nadal łączy wszystkie kropki, dane i współrzędne, przecież szeryfa w mieście miało dzisiaj nie być. Zresztą, nawet gdyby zdążył już wrócić i dowiedzieć się o całym tym dzisiejszym zamieszaniu, to z pewnością nie jest on młokosem o długich blond włosach i wątłej posturze. Od niedawna krążą jednak plotki, że stary, surowy Yunru Lei wreszcie upatrzył sobie podopiecznego, który po jego odejściu na emeryturę miałby przejąć po nim pieczę nad miasteczkiem. Czyżby owym podopiecznym miał być właśnie ten sam chłopaczyna, który właśnie pozwolił sobie zostać rozbrojonym w przeciągu ułamka sekundy, od kiedy w towarzystwie jeszcze jednego młokosa wparował do siedziby najbardziej niebezpiecznego gangu w okolicy? A jeśli tak, to kim, do ciężkiej cholery jest ten drugi dzieciak?
Uderzenie jest proste, z zaskoczenia. Wymierza go Gary, równie zszokowany co reszta i z lekka zadyszany, widocznie pośpieszył tu tak szybko, jak tylko dotarły do niego pierwsze odgłosy rodzącego się tumultu. Dobre wieści są takie, że udało mu się znaleźć instrument! Przynajmniej o tym mógłby świadczyć bolesny jęk łamanych strun i trzask drewna, który nastał sekundy upadkiem spluwy.
Na oczach Liliana dzieje się masakra. On widz, on obserwator, lecz nie byle jaki widz i nie byle jaki obserwator! Obserwator poniekąd w tej katastrofie uczestniczący, a jednak brutalnie z niej wykluczony – zdumiony, zszokowany, niedowierzający temu, co pokazują mu jego własne oczy. I cóż więcej począć może, niż tylko tak się zdumiewać, szokować i niedowierzać? Przywiązany do tego nieszczęsnego krzesła, ograniczony ruchem. Ha, artysto! Zrodziłeś się, żeby świat obserwować, więc rób, co do ciebie należy, drwi z niego los. Lecz wszystko dzieje się tak szybko, że ciężko to w jakiś pełen emfazy sposób opisać. Pierwsze mrugnięcie: akcja. Drugie mrugnięcie: reakcja. Trzecie mrugnięcie: Asher upada na ziemię, strużka krwi spływa po jego skroni. Czwarte mrugnięcie: członkowie grupy rzucają w stronę podopiecznego szeryfa i… chwila, gdzieś już widział tę drugą twarz. Ale gdzie? Piąte mrugnięcie: trzech, postawnych chłopów wywleka Ashera z jaskini za fraki. Szóste mrugnięcie: Lilian krzyczy coś, w natłoku emocji nie do końca pamięta co. Szamocze się i traci równowagę; nogi krzesła nie sprawdzają się na niestabilnym podłożu, więc upada i uderza w coś głową. Tępy ból rozchodzi się po czaszce, a wraz z nim jakaś nagła ochota na sen. Asher także coś krzyczy i też stara się walczyć, ale jeden na trzech i w dodatku ranny nie ma właściwie żadnych szans. Siódme mrugnięcie, coraz trudniej jest Lilianowi zmusić się do uchylenia powiek: podbite oczy, siniaki, liny, krzesła i jeszcze więcej szarpaniny. Konie, podpowiada pamięć ostatkiem sił, przed oczyma wyraźniej niż rzeczywiste zdarzenia jawi się wizja koni i znajomej twarzy chłopca stajennego z saloonu, na strychu którego artysta wynajmuje swój mały pokoik. Więcej mrugnięć nie ma. Tylko ciemność.
Ból rozsadza głowę. Jest tak chamski, tak bezlitosny, że natychmiast zbiera mu się na wymioty i z ogromnym trudem przychodzi mu powstrzymanie pierwszego odruchu, który mógłby okazać się tragiczny w skutkach. Otaczające zewsząd światła pochodni rażą niemiłosiernie – musi przymknąć oczy na dłuższą chwilę, żeby jakoś poradzić sobie z obezwładniającym zaćmieniem, które wprowadzają w jego już i tak mocno rozproszone myśli. Czuje na policzku coś mokrego i lepkiego, prawdopodobnie własną krew. I wraca do samego początku, znów z przemożną mocą chce mu się rzygać.
Wdech, wydech. Wdech, wydech.
W siedzibie Gangu Ciem wieje pustką, przynajmniej w głównej jej części; tej samej, która jeszcze niedawno tętniła życiem, śmiechem i siarczystą wonią alkoholu. Lilianowi zajmuje całkiem sporo czasu (zbyt wiele uwagi poświęca na wielce oporne próby przyprowadzenia umysłu do jakiegokolwiek, choćby i lichego porządku), zanim zdaje sobie sprawę, że nie jest w pomieszczeniu sam. Po jego prawicy siedzi podopieczny szeryfa – jak przypuszcza, gdyż tak naprawdę nigdy nie miał okazji go poznać. Po lewej stronie, z kolei, chłopiec stajenny. George, tak mu na imię; o ile pamięć nie płata figli. Obydwaj, podobnie zresztą do niego samego, związani i poobijani.
A to się akurat świetnie składa, myśli muzyk. Będę miał okazję troszeczkę się z nimi rozmówić.
Plan był prosty. Wybierają dzień, kiedy Szeryfa nie ma w mieście. Pozorują porwanie, Lilian odstawia teatrzyk. Olaboga, będę trzymał gębę zamkniętą na kłódkę, tylko proszę, nie zabijajcie mnie! Aaa, aaaaa, aaaaa! Moja ręka, boli! – i takie tam. Na tyle przekonująco, żeby każdy w zajeździe stwierdził, iż lepiej będzie jak najszybciej zapomnieć o tym zdarzeniu i żyć dalej tak, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Wyszło całkiem nieźle, ba! Nieskromnie rzecz podsumowawszy: był ze swojego małego aktu kurewsko dumny.
I że też akurat dzisiaj musieli znaleźć się jacyś dwaj, na łeb waleni pajace, którzy w swoim spranym półmózgowiu – w tej jednej szarej komóreczce, którą na współę sobie przerzucali – doszli do wniosku, że to dobry dzień na przyczynienie się do wzrostu dobra w tej zabitej dechami dziurze.
— Wy idioci! Wy zakute łby! Wy, wy… — w nerwach zaczyna brakować mu wyzwisk, które wystarczająco dałyby im do zrozumienia, jak bardzo jest wściekły, a oni do bani i beznadziejni. — Nikt wam nie powiedział, że na tym zadupiu nie pilnuje się niczego poza ogonem własnego konia?!
— Nie mógłbym zignorować zgłoszenia tego młodego mężczyzny, który przebył w pośpiechu tak długą drogę, aby zgłosić mi tę straszliwą zbrodnię — uczeń szeryfa (teraz już nie ma co do tego żadnych wątpliwości) odpiera bez cienia zawahania; bardzo prawdopodobne też, że bez cienia jakiejkolwiek samorefleksji — Stoję na straży porządku tego miasteczka, żeby mieszkańcy byli bezpieczni i żyło im się lepiej!
— Och, zamknij się. Nikomu nie żyje i nigdy nie będzie żyło się tu dobrze!
— Ależ ja nigdy nie narzekałem — niemal oburzył się młodzieniec.
— To czyni cię jedynym spośród nas trzech — mruczy zrezygnowanym głosem George.
— Dziękuję! — Lilian podrywa się w miejscu, za co natychmiast płaci srogą cenę w postaci kolejnej, ogłuszającej fali bólu w okolicy skroni. Jęczy cicho, krzywi się i w końcu obiecuje sam sobie, że będzie ostrożniejszy. — Chociaż jeden z was zdaje się mieć w głowie coś więcej poza sianem. Zaskakująco nie ten, po którym można byłoby się tego spodziewać…
Obelga w sposób niezamierzony bardziej niż w docelowego odbiorcę trafia w stajennego, który odpowiada jedynie ponurym westchnieniem. Widać żałuje, że w ogóle się tu znalazł – jednak to go żaden sposób w oczach Liliana nie usprawiedliwia i dlatego też żadnych przeprosin nie będzie.
— Nie ma powodu do obaw! — wtrąca się blondyn. Bogowie mi świadkiem, myśli Lilian, że gdybym nie był związany to chyba ukręciłbym mu łeb. Ten beztroski ton głosu doprowadza go do szału, do białej gorączki, uwalnia demony, o których sam nie spodziewałby się, że w jego głowie istnieją. — Lada chwila nas stąd uwolnię. Widzicie? Już prawie udało mi się przeciąć linę, zostało jeszcze trochę. Szeryf Lei kazał zawsze mieć przy sobie nożyk lub scyzoryk, na wypadek właśnie takich sytuacji!
— O nie. Nie, nie. Ani mi się rusz — zastrzega muzyk śmiertelnie poważnym głosem. — Siedzimy tutaj grzeczniutko, cichutko jak myszki pod miotłą i czekamy, aż Asher załagodzi sprawę.
— Ale to ty ciągle krzyczysz — zauważa George, tym samym sprowadzając na siebie cały gniew, który do tej pory skierowany był przede wszystkim w stronę jego towarzysza, bo i przez niego w znaczącej przewadze spowodowany.
Spojrzenie Liliana jest piorunujące. Ostre jak żyleta, ciężkie niczym chmura przed kilkudniową ulewą i gotowe rzucać wszystkimi tymi błyskawicami, ostrzami oraz ostrymi kroplami naprzemiennie, byleby tylko móc jak najszybciej wyładować swoje emocjonalne przeładowanie. Mocy nadprzyrodzonych jednak, ku swemu niezadowoleniu, nie posiada. Ale ma co innego i jest tym czymś jego najmocniejsza broń: cięty język.
— A ty! Lepiej też się już przymknij. Bo gdyby nie ty, to nigdy by nas tu nie było — wyrzuca z siebie. — Po kiego grzyba lazłeś w ogóle na ten komisariat, hipokryto jeden i zdrajco własnych przekonań?! Sam już zdążyłeś przyznać, że ci się tutaj źle żyje, rozumiesz mnie. Ja rozumie ciebie. To trzeba było siedzieć cicho i żyć dalej, i czekać na swoją kolej, aż ktoś w końcu zdecyduje się ukrócić tę marną farsę, którą nazywacie życiem! Bo porwanie daje przynajmniej jakiekolwiek perspektywy na to, żeby w końcu coś się zmieniło. Nawet gdyby, cholera jasna, miało doprowadzić do śmierci, lepsza śmierć od życia w tej zatęchłej dziurze. A wiecie co? Nie miało, bo to była cholerna ustawka! Tak dokładnie i z dbałością zaplanowana, a WY ją zaprzepaściliście. Wy, wy..
Przerywa, bo brakuje mu oddechu. I gdy już gotów kontynuować dalej, gdy nabiera powietrza do płuc i otwiera usta, niezgrabnym szturchnięciem w bok powstrzymuje go Uczeń Szeryfa.
— Ćśś — ostrzega. — Zdaje się, że ktoś nadchodzi.
Faktycznie, słychać czyjeś głosy. Ich mieszanina jest jednak na tyle niewyraźna, że ciężko wyłapać konkretne zdania lub słowa, które mogłyby okazać się w jakimkolwiek stopniu przydatne. Z pewników byłoby na tyle, że pochodzi od grupy kilku osób i żadna z nich nie jest w nastroju pokojowym – wydaje się, że dominująca część dyskusji skupia się na krzykach i wyzwiskach.
Głosy stopniowo nasilają się, wkrótce dołączają do nich wyraźne kroki i odgłosy szamotaniny; co do jednego Lilian nie ma wątpliwości: szamoczącym się w tym wypadku musi być Asher i świadomość tego sprawia, że serce podchodzi mu pod gardło. Przełyka ślinę, ale to nie pomaga.
Kotara oddzielająca główne pomieszczenie od jednego z bocznych korytarzy porusza się niespokojnie, a już za chwilę za sprawą czyjejś dłoni rozsuwa. Och, skądś już to zna.
Pierwsza pojawia się sylwetka Aureliona. Nie wkracza, nie wchodzi – zostaje wepchnięty do środka w sposób co najmniej niedelikatny, siła uderzenia zaburza jego równowagę. Od upadku chroni go ta sama ręka, która zapewne pchnęła. Kroczący za białowłosym Zastępca przytrzymuje go za kołnierz płaszcza i robi to bynajmniej nie z własnej woli, a tylko i wyłącznie dlatego, że wielce niekorzystny dla niego mógłby okazać się taki przebieg zdarzeń, w którym jego ofiara rozbija sobie skroń o kamień i umiera na miejscu. Widocznie ma wyraźne rozkazy utrzymać Ashera przy życiu. Przynajmniej do momentu, w którym ktoś – w domyśle: we własnej osobie dowódca, a tego w towarzystwie brakuje i kolejną sylwetką okazuje się być nie kto inny, jak Prawa Ręka – zadecyduje, że nie jest już nikomu do niczego potrzebny. Podobnie wtedy Lilian i dwójka jego nowych przyjaciół.
Zastępca wypuszcza z dłoni materiał płaszcza, z obrzydzeniem wyciera dłoń o spodnie. No tak, no przecież. Asher popełnił jeden z Siedmiu grzechów gangu, teraz dla pozostałych członków nie znaczy więcej, niż błoto, po którym stąpają.
— Dobrze radzę zaprzestać pastwienia się nad dobrymi ludźmi, póki nie jest za późno! — po raz pierwszy z ust aspirującego szeryfa o nader wyidealizowanym poczuciu sprawiedliwości pada coś, z czym Lilian szczerze się zgadza. — Gdyż wkrótce spotka was należyta kara za wasze postępki.
— Moi drodzy! — mężczyzna zupełnie ignoruje głos poprzednika, w jego głosie wybrzmiewają nuty wielce niepokojące. Coś na kształt groźby pomieszanej z niezdrową satysfakcją. — Z wielką przykrością przychodzi mi oznajmić wam, że w chwili obecnej nasz Szef musi sfinalizować bardzo ważną dostawę i nie może wami zająć. Poczekacie więc sobie tutaj, plugawe robaki, dopóki nie zdecyduje co z wami zrobić. Ja osobiście widzę w tej sytuacji tylko jedno rozwiązanie, ale cóż… — wzrusza ramionami. — Rozkazy. I obietnice. Sami wiecie z czym się wiążą, chociaż niektórzy z was nie do końca zdają sobie sprawę, że w dobrej wierze wypada ich dotrzymywać. Ja, na wasze szczęście, takiego pokroju nędzną szumowiną nie jestem. Co nie oznacza jednak, że nie dostałem zezwolenia na odstępstwa, jeśli któreś z was nie zgodzi się ze mną współpracować.
— Skurwysyn — warczy przez zęby Asher.
— Co żeś, kurwa, powiedział?
— Skurwysyn — powtarza głośniej białowłosy, nie spuszczając wzroku z mężczyzny.
Lilian jest za nim całym sercem, naprawdę. I w pełni się zgadza. Ale zaraz mu chyba to serce wyskoczy – jeśli nie gardłem, to przez klatkę piersiową. Lub po prostu z przerażenia pęknie na pół.
— Lucas, mój przyjacielu — Zastępca zwraca się do Prawej Ręki. Ach, więc tak mu na imię. — Bądź łaskaw i wsadź mu jakąś szmatę do mordy, zanim zdąży napytać sobie biedy.
— Nie możecie tego zrobić! — po raz kolejny interweniuje, a raczej stara się interweniować długowłosy młodzieniec. — To niebezpieczne i jedynie podwyższy wasz wyrok!
— Skurwysyn, skurwysyn, skurwysyn! Szmaciarz, pchli pomiot i śmierdzący lizodup! — wyrywa się z drugiej strony Lilian, w impulsie podejmując próbę przekierowania gniewu na siebie, ażeby chociaż odrobinę mniej wylądowało go na Aurelionie.
— Jemu też, Lucas — warczy Zastępca, wyraźnie poirytowany — bo zaczyna mnie wkurwiać.
— A tym tutaj? — Prawa Ręka zerka niepewnie na młodzieńców, jakby w obawie, że nie starczy mu szmat.
— Młody nic nie mówi. A temu od szeryfa zacięła się płyta. Zresztą, jak się tą kawałkiem materiału udławi, bo dalej będzie próbował paplać, to nam się srogo oberwie.
Lilian szarpie się w miejscu, próbuje gryźć i kopać. Na darmo, od szmaty bowiem nie ma ucieczki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz