Dzień szósty różnił się od pozostałych dni tym, że zaczął się naprawdę mroźno. Zerkając przez okno zauważyłam, że szron niczym za pociągnięciem pędzla wybitnego malarza zostawił na szybach samochodów piękne wzory, każdy inny. Miałam zaplanowane dzisiaj świętowanie nietypowego święta, które w styczniu zaznaczyłam w swoim kalendarzu: Dzień Saksofonu. Być może dla większości stworzeń taki dzień mijałby niezauważony, ale dla mnie, miłośniczki małych i wyjątkowych momentów, był to idealny pretekst, by spróbować czegoś nowego.
Gdy znalazłam informację o tym święcie, od razu poczułam ekscytację. Gra na saksofonie wydawała się wspaniałym pomysłem - brzmiała dość szalenie i artystycznie, no i w końcu jazz miał w sobie coś magicznego. Wiedziałam, że znalezienie saksofonu nie będzie łatwe (no bo w końcu po co miałabym kupować coś, co będzie mi dopiero potrzebne za rok?), lecz miałam nadzieję, że moja determinacja oraz przeurocza mina kota ze Shreka mogą mi pomóc.
Na pierwszą myśl wpadła mi sąsiadka z piętra niżej. Była znana z tego, że kolekcjonowała naprawdę losowe przedmioty, nietrzymające się żadnego konkretnego schematu. Gdy tylko się do niej udałam okazało się, że miała stary saksofon po dziadku, lekko zniszczony, ale wciąż nadający się do gry. Z wielką wdzięcznością odebrałam go od niej, obiecując, że wróci do niej w jednym kawałku. Sąsiadka pożyczyła mi też kilka podstawowych nut, choć ostrzegła, że granie na saksofonie może być trudniejsze, niż się wydaje.
Po powrocie do domu ostrzegłam współlokatorów o swoich zamiarach na spędzenie dzisiejszego dnia i na wszelki wypadek każdemu z nich wręczyłam parę zatyczek do uszu. W pokoju rozłożyłam instrument i przyjrzałam mu się z fascynacją. Był trochę zakurzony, a metal miejscami przetarty, ale i tak robił wrażenie. Zaczęłam od oddechu - wiedziałam, że prawidłowe oddychanie jest kluczem do gry na większości instrumentów dętych. Oparłam saksofon na kolanach, przymierzyłam ustnik i wzięłam głęboki wdech.
Pierwsze dźwięki były… no cóż, dalekie od melodii, raczej brzmiały niczym nocne kocie lamenty. Zakrztusiłam się trochę, ale nie zamierzałam się poddać. Przestudiowałam nuty, powoli przesuwając palce po klapach i próbując zrozumieć, jak je układać, by wydobyć choć odrobinę czysty dźwięk. Minęła dobra godzina, nim udało mi się uzyskać cokolwiek przypominającego melodię.
Z początku byłam trochę zniechęcona, bo każda moja próba brzmiała jak wyciągnięty siła dźwięk, jakby saksofon sam kazał mi go oddać sąsiadce i nigdy więcej nie próbować nowego hobby. Jednak coś kazało mi nie przestawać. Może to była ta niesamowita głębia, którą od czasu do czasu udawało mi się wychwycić, kiedy przypadkiem naciskałam właściwe klawisze. Ćwiczyłam kolejne frazy, przerywając co chwilę, by wziąć głęboki oddech.
Wtedy doznałam wizji - wyobraziłam sobie, że jestem w przytulnym klubie jazzowym, oświetlonym przyciemnionym światłem, a na scenie stoi krzesło przygotowane dla mnie. Patrzyłam na tłum - zauważyłam tam twarze swoich bliskich znajomych, współlokatorów i współpracowników, wszyscy kiwali głowami w rytm muzyki. Uczucie było wspaniałe, choć wiedziałam, że jeszcze bardzo długa droga przede mną, nim moja gra brzmiałaby chociaż w ćwierci tak dobrze, jak w tej wizji.
Po kilku godzinach ćwiczeń moje usta i palce były potwornie zmęczone, ale czułam, że z każdą minutą idzie mi trochę lepiej. Saksofon wydawał się mniej obcy, a klawisze zaczęły się układać pod palcami niemal naturalnie. Wciąż jednak większość melodii, które próbowałam zagrać, przypominała raczej jęk starszych babć w kolejce do lekarza niż jazzowy standard. Wzięłam łyk herbaty i odetchnęłam głęboko. Wiedziałam, że jeszcze czekało mnie sporo pracy, ale nie miałam zamiaru rezygnować. W końcu rozwijanie umiejętności to nic innego, jak właśnie ćwiczenie, a ja miałam na to cały dzień.
Na koniec dnia, choć wciąż daleka od miana saksofonistki, czułam się spełniona. Powoli odkładałam instrument, mając nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się na nim poćwiczyć, a może i nawet zagrać cały utwór. Dzień Saksofonu może nie przyniósł mi spektakularnych efektów, ale odkryłam coś nowego - że niektóre rzeczy, choć na początku trudne, mają w sobie ten czar, który przyciąga i nie pozwala się poddać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz