Sappho już dokładnie wiedziała, kto czekał za jej drzwiami, gdy dzwonek wybił ją z rytmu żmudnej pracy nad papierologią. Zdjęła łańcuszek, przekręciła klucz, uśmiechnęła się uprzejmie do kuriera spoglądającego na nią znad licznych tulipanów.
— Pani Sappho Selachinius?
Przytaknęła, a kurier odetchnął z ulgą, przekazując jej ledwo mieszczący się w dłoniach bukiet. Na oślep postawiła parafkę w jego dokumentach, po czym pożegnała się z mężczyzną, nogą zamykając za sobą drzwi. Nie wiedziała, czy chciało jej się bardziej śmiać, czy kręcić głową w niedowierzaniu.
Weszła do kuchni, a wszechobecny od paru dni zapach świeżych kwiatów podążał za nią krok w krok, otulał i zarazem łaskotał niemożliwą słodyczą nos. Niewielki stolik uginał się pod trzema wazonami z różowymi tulipanami, na blacie brakowało miejsca do gotowania, bo gdzieś musiała postawić te żółte, w sypialni lawirowała między czerwonymi zmieniającymi jej podłogę w istną polanę, w salonie zaś królował błękit. Już dawno skończyłyby jej się naczynia do trzymania wszystkich tych kwiatów, gdyby nie taki tajemniczy adorator nie przysłał również odpowiedniego szkła do eksponowania jego prezentów.
Kwiaty przychodziły rano oraz wieczorem, po południu dostawała czekoladki albo małe torciki kremowe. Do każdego bukietu i słodkości dodawano liścik – krótki, poetycki, uwodzicielsko szarmancki. „Nie walczę o oddech, gdy tonę w twym spojrzeniu”. „Żyć, to znaczy móc cię mieć”. Trzymała je i czytała raz jeszcze w wolnych chwilach, nie tyle co dla połechtania własnego ego, lecz bardziej z ciekawości, czy znajdzie różnice w doborze słów i odkryje istnienie pisarza, który wypisywał do niej w imieniu Brunetto, prawie idealnie go kopiując. A może to sam pan Latini znajdował przyjemność w komponowaniu tych licznych komplementów? Tak naprawdę nie miała kiedy złapać oddechu i ze świeżą głową na to spojrzeć. Gdy jej myśli tylko na chwilę porzucały rozważania o Latinim, wracając do codziennych obowiązków, dzwonek do drzwi dzwonił i wszystko zaczynało się od nowa. Było to przytłaczająco słodkie, jeśli zapominało się, od kogo pochodziły prezenty. W co dokładnie pogrywał Latini? Próbował osiągnąć coś przelotnego czy dłużej trwającego? Ile wyjątkowości było w czynach mężczyzny, który wybierał swoje romanse jak towary w sklepie?
Sappho zerknęła na karteczkę zawieszoną na jednej z łodyg. Odpowiedzi na te pytania i szansa na zareagowanie na zaloty właśnie spoczywały w jej dłoniach – tym razem, miast romantycznych zdań, na papierze wypisano wieczorną godzinę i adres. Bez pytania, bez propozycji, arogancko uważając, że odbiorczyni oczywiście się zgodzi. To zdecydowanie napisał sam Latini.
Rozpoznała ulicę przylegającą do kanału. Uśmiechnęła się, bardzo delikatnie, bardzo ostrożnie, a następnie zajęła się wyborem ubioru na rejs gondolą.
Gwiazdy rozsypały się wysoko na firmamencie jak cekiny na granatowej sukni, konkurując ze światłami zabawiającej się do późna Luminarii. Księżyc leniwie zwieszał się nad horyzontem, srebrny i do połowy wydrążony, doglądał upojonych winem spacerowiczów chwiejących się na nogach przy szemrzącym kanale. W jego blasku i w grze miejskich cieni Sappho rozpływała się i pojawiała niczym ułuda zwodząca żeglarzy, o gładkich złotych włosach spływających na ramiona jak górski strumień, sztormowych oczach i drobnym ciele poruszającym się z gracją błękitnych fal. Nie spieszyła się, tak jak morze nie spieszy się z przywołaniem burzy mającej przetrącić maszty drewnianych stateczków, dopóki nie będzie za późno dla żeglarzy.
Czekająca na nią gondola zdawała się czarniejsza od nocy, smuga ropy dryfująca na kanale. Gondolier, ubrany w równie ciemnie ubrania, nie patrzył na nią, trzymając łódkę przy uliczce. Za to Brunetto Latini pochłaniał ją wzrokiem.
Wyprostowany i dumny, za nic miał sobie wąski pokład i chybotanie gondoli – jego wampirza natura oferowała mu nieludzką płynność ruchów. Gdy inni kulili się na niewielkiej łódce, on roztaczał wokół siebie aurę niezachwianej władczości, pana dyrygującego samymi ruchami wody. Sappho wiedziała swoje o prądach, jak poruszać się po nich, by nikt nie zdołał jej zagrozić. Z niekrytą satysfakcją przyjęła chwilę milczenia Brunetto, przyglądającego się wszystkiemu, co można było podziwiać, a co mrok pozostawiał wyobraźni. Ona sama nie poszczędziła sobie przyjemności z przyjrzenia się idealnie skrojonemu garniturowi opinającemu szerokie ramiona.
— Sappho — jej imię wypowiedziane tym niskim głosem, z czarującą nutą, zawisło w powietrzu niczym pieśń, która dopiero ma się rozwinąć — raduję się, widząc ciebie. Gwiazdy bledną przy twym blasku.
Nie zachwiawszy się ni trochę, Latini wyciągnął ku niej swą dłoń. Sappho utrzymała ich spojrzenia złączone, przyjmując jego wsparcie, wolną ręką chwytając rąbek spódnicy. Chwyt Brunetto dawał siłę, a równocześnie pozwalał schować się w zaskakującej miękkości jego dużej dłoni. Latini wprowadził ją na gondolę i Sappho o sekundę zbyt późno odkryła, że nie wysunęła dłoni z uścisku, zaś sekunda ta była wszystkim, czego wampir potrzebował, by przytrzymać ją blisko siebie. Coś w tych pewnych, silnych palcach sprawiało, że potrafiła choćby przelotnie zaufać dotykowi, który obiecywał jej już nie puścić.
— Panie Latini, włada pan pięknymi słowami i jeszcze piękniejszymi uśmiechami — powiedziała, pozwalając się posadzić na aksamitnej czerwieni poduszek. Latini, nim sam usiadł, błysnął kłem w półuśmiechu, po czym złożył całus w powietrzu nad jej dłonią. Na tyle blisko, że wyczuła ciepło jego oddechu.
— One wyłącznie odzwierciedlają to, co moje oczy widzą.
Gondolier odepchnął się wiosłem od bruku, łódka w ciszy przecięła spokojną wodę kanału.
Brunetto zasiadł tuż koło niej. Zbyt blisko, zbyt pewny swego, ale nie odmówiła mu, gdy objął ją ręką w talii i złożył wolną dłoń na niej, zaraz pod pasmem skóry widocznym między krótką bluzką a spódnicą, jakby była to najbardziej naturalna rzecz, którą robili w swoim towarzystwie. Nie szukał aprobaty, on ją wyłącznie brał jako swoją własność. I nieważne, jak bardzo Sappho próbowała z tym walczyć, tak łatwo było poczuć się bezpieczną pod jego ramieniem, gdy się już go wpuściło głębiej, niż głowa to zalecała. Nic dziwnego, że tak wiele osób traciło kontrolę przy nim, skoro Brunetto patrzył, poruszał się i dotykał jak najprawdziwszy kapitan, któremu można oddać stery. Aż za łatwe by to było, oprzeć głowę na jego barku, zapaść się w tych objęciach. Za łatwe, nazbyt kuszące.
Ale taki właśnie był pan Latini.
— Wysłałem tulipany — odezwał się, gdy minuty mijały, a ona nie wtuliła się w niego mocniej, nie sięgnęła po przygotowane kieliszki z szampanem. Zamierzała zapamiętać ten wieczór co do joty, bez jednego uczucia czy słowa naznaczonego mylącymi bąbelkami.
— Wysłałeś — przyznała, podziwiając płaskorzeźby wyryte w mijanym moście.
Palce w zaintrygowaniu przesunęły się nieco wyżej po jej talii. Nie zareagowała.
— Czyżby nie podpasowały twym gustom?
— Podpasowały. — Odwróciła ku niemu głowę i choć górował nad nią nawet siedząc, była daleka od zostania przytłoczoną przez niego. — Lecz nie popełnij błędu amantów, których zdołałam poznać, przekonanych, że kwiaty zmiękczą moje serce.
— Zaręczam, droga Sappho — zamruczał, wspinając się jeszcze wyżej dłonią — że właśnie to twarde, bezwzględne serce jest twą największą zaletą, cenioną przeze mnie wielce. Kwiaty były wyłącznie wyrazem uznania.
Opuszki musnęły jej nagą skórę. Uśmiechnęła się, uśmiechnął się Brunetto, lecz nie były to miłe, łączące kochanków gesty. Oboje wiedzieli, że dotarli do pewnej granicy, za którą najmniejsze drgnienie ich zdradzi i da przewagę drugiej stronie nad swoimi pragnieniami.
Latini podjął wyzwanie.
— Miałem cień wątpliwości, że nie przybędziesz.
Uniosła brew na to wyznanie.
— Tylko cień?
— Niewielki i blady — sprostował. — Lecz nadal cień.
— Co byś wtedy zrobił? Wysłał kolejny liścik? Gonił za mną?
— Nie jestem mężczyzną rozmiłowanym w biegu.
Oczywiście, że nie – nawet na tej niewielkiej przestrzeni musiał zadbać o swoje, opierając ich złączone dłonie na jej kolanie, pozwalając jej nogom znaleźć podparcie na jego. Nie miała szansy nawet pomyśleć, zapragnąć, by się przesiąść.
— Preferuję szermierkę. Bliskie starcia, gdy czuję na sobie oddech mojego oponenta, a on mój. Wymianę cięć szybszą od mrugnięcia. Tak jak teraz, jesteśmy wystarczająco blisko, by móc siebie nawzajem skrzywdzić, ale jednocześnie jesteśmy zbyt ciekawi dalszej rozgrywki, by zadać ostateczny cios.
Sappho uważnie go obserwowała, gdy nieznacznie się pochyliła, a mroźnobłękitne spojrzenie zsunęło się na jej wargi. W półmroku kanału jego oczy wabiły swą niezmąconą jasnością.
— Czy naprawdę lubujesz się bardziej w walce, a nie wygranej?
— Zależy od mojego nastroju — rzucił z półuśmiechem.
A potem rozplótł ich palce, by ująć jej twarz, pokierować ją bardziej w górę, na właściwe tory, stanowczym i mocnym gestem, choć opuszki szeptały o miękkości i słodyczy, jakby już była klejnotem, który znalazł się w jego trosce.
— Moje życie wytyczane jest przez zbyt ścisłe ramy, żeby frywolnie podlegać takim nastrojom — odrzekła, jej głos cicho opadał na wargi Brunetto. — Nie jesteś tym, czego potrzebuję, panie Latini.
— Może i nie. Lecz jestem tym, czego chcesz.
Bezczelny do bólu. Sappho obdarzyła go jeszcze jednym uśmiechem, z bliska wpatrując się w oblicze lodowca mieszkającego w jego spojrzeniu. Czekał na nią. Czekał, aż popuści do reszty ze swojej kontroli, zamknie oczy i westchnie, smakując pocałunku z jego ust. Chciał to oglądać, lecz jeśli tylko tyle te mroźne głębiny mogły jej pokazać, to Sappho ujrzała wszystko, co chciała.
Drobna dłoń syreny przejechała powoli po przedramieniu Latiniego, wsunęła się na twarde kostki, pogładziła nagi serdeczny palec.
— Czy ja dobrze pamiętam, że jesteś żonaty? — szepnęła z rozkoszną słodyczą syreniej magii.
Pytanie, jak i natura jej głosu, stworzyły pęknięcie w idealnym obrazie Brunetto. Zrosło się ono szybciej, niż powstało, jednak je dojrzała – wahanie i drgnięcie niespotykane u pana Latiniego.
— Jeśli bycie z kimś w relacji tylko na papierze i niewidywanie się z tą osobą od ponad roku wciąż nazywany małżeństwem, to zaiste jest to prawda — zgodził się, teraz z dużo większym skupieniem studiując Sappho.
Odsunęła silną dłoń od swojej twarzy i wtuliła usta w samą podstawę serdecznego palca Brunetto.
— Więc tym będę? — zaśmiała się cicho, bardzo delikatnie, tuż przy jego skórze. — Kolejną nieistotną kochanką, którą, dzięki niech będą bogom, nawet nie trzeba ukrywać przed żoną?
Milczał. Nie potrzebowała dokładnie mu się przyglądać, by poznać po jego obliczu, że nikt wcześniej nie zadał mu takiego pytania, a już na pewno nie w taki sposób. Sappho puściła go, zostawiając na jego palcu wspomnienie swych ciepłych warg i ślad szminki. Machnęła dłonią na gondoliera, też zaś, choć posłuszny Latiniemu, usłuchał i skierował łódkę do najbliższego doku między kamienicami.
— Panie Latini, jest pan fascynującym mężczyzną. Może nawet określiłabym pana uroczym. — Wygiął kącik ust na własne słowa użyte wobec niego, lecz próżno było szukać zadziornego błysku wampirzych kłów w tym. — Ale to wszystko – kwiaty, liściki, gondola – to są słodkie, rozpieszczające zagrywki. Wiem, że stać cię na więcej. Zatem dopóki nie będziesz w stanie zaoferować mi tego, ja nie zamierzam dać od siebie niczego równie wartościowego.
Wymknęła się z jego objęć i zanim Latini albo gondolier zdążyli zaoferować swą dłoń, Sappho wyszła z gondoli, zwinnie stając na bruku uliczki. Odwróciła się, zaś Brunetto już się wyprostował, splótł dłonie za plecami i niemożliwym do rozszyfrowania wzrokiem przeszywał ją na wskroś.
Podobało jej się, jak inny był to wzrok od tego, którym ją przywitał.
— Dobranoc, panie Latini. Dziękuję za rejs.
Brunetto skłonił się, nie spuszczając jej z oka.
— Dziękuję za przybycie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz