Deszcz lunął obficie tego ranka, zmieniając ich ogródek w plac zabaw pełen kałuż i mokrej trawy do tarzania się, akurat w dzień wolny od szkoły i wszystkich obowiązków. Mamę rozbolała głowa, tata więc czuwał przy niej z kubkiem gorącej herbaty, książką do poczytania i łagodną dłonią gładzącą skroń, zostawiając dwójkę wilczków samych sobie. Ani trochę im to nie przeszkadzało – Valerius uśmiechnął się, oczy Vi błysnęły żywo i zaraz obaj pognali na zewnątrz, szczekając na siebie i taplając się w kałużach. Z szopy wyciągnęli nawet ulubioną piłkę Valeriusa do zabawy. Tylko że bycie młodym wilkołakiem wiązało się z nauką zrozumienia własnej siły, zaś Virgilowi jeszcze nie zawsze to wychodziło. Przedobrzył z chwytem swoich szczęk na piłce i gdy Valerius próbował mu ją zabrać, zabawka w końcu nie wytrzymała i pękła mu w zębach.
Teraz bracia, przemienieni z powrotem i niechlujnie ubrani, mierzyli się spojrzeniami pełnymi rozgoryczonego gniewu.
— Jesteś najgorszym bratem na całym świecie! — wydarł się Valerius, tupiąc nogą i pryskając wszędzie błotem z rozmokniętej ziemi.
— A ty jesteś głupim kundlem! — warknął na niego Virgil, wytykając go palcem.
— Nieprawda!
— Prawda!
Młodszy brat poczerwieniał zupełnie ze złości, pierś pracowała mu niebezpiecznie szybkim rytmem. Rzucił się na Vi, chwycił jego wyciągniętą przed siebie dłoń i ugryzł przy kciuku. Zabolało okropnie, Virgil instynktownie spróbował się odsunąć od Valeriusa, ale jedyne, co osiągnął, to wywinięcie koziołka na śliskiej trawie. Pociągnął za sobą brata, przez co obaj wylądowali na glebie, popychając się i okładając otwartymi dłońmi.
— Łapy ci do końca życia będą śmierdzieć kupą! — krzyknął Valerius, uparcie siedząc na nim. Trafił błotem w jego policzek.
Virgil w końcu nie wytrzymał. Przecież on nawet nie chciał zepsuć tej piłki, to był wypadek, a Valerius zachowywał się, jakby brat na złość zniszczył mu wszystkie zabawki. Z gardła wydostał mu się groźny warkot, oczy nabrały drapieżnej głębi, uszy stały się spiczaste, a paznokcie ostre. Złapał drobne nadgarstki Valeriusa, szarpnął jego rękami na boki, kły pokazały się w rozwartej do krzyku buzi.
— Mam nadzieję, że stracisz całą sierść i zostaniesz łysy! — wykrzyczał z charkotem zmieniającym jego głos w ostry, mogący zedrzeć korę z drzew dźwięk.
Sierść wyrosła na policzkach Valeriusa, zjeżyła się momentalnie. W oczach zamajaczyła wilcza dzikość.
— Chłopcy!
Obaj zastygli w pół ruchu. Splątani ze sobą, brudni i przemoczeni, w ubraniach nadających się prędzej do kosza niż do pralki, spojrzeli na mamę stojącą na werandzie. Powiedzieć, że była niezadowolona, to jak nic nie powiedzieć. Jej brwi, zmarszczone mocniej niż zazwyczaj, zapowiadały tygodnie dodatkowych obowiązków. A jednak dziecięca złość zwyciężyła, fala zażaleń wylała się prosto na obolałą głowę mamy.
— Valerius mnie ugryzł!
— Virgil mi zepsuł piłkę!
Mama pozwoliła im przez chwilę jeszcze pokrzyczeć, ale gdy zauważyli, że nie przynosi to żadnej reakcji, powoli, jak zwalniająca po przelaniu się przez tamę rzeka, umilkli. Pod surowym okiem mamy odsunęli się nawet od siebie, chowając kły i pazury, wstali, spuścili głowy.
— Co ja za słownictwo usłyszałam wcześniej? — odezwała się Magia, brzmiąc teraz jak dyrektorka przyjmująca uczniów w swoim szkolnym gabinecie. — Czy tak się należy zwracać do rodziny?
— Ale ta rodzina jest beznadziejna! — fuknął Valerius, zakładając ręce na piersi i obracając się plecami do brata. Vi wywrócił oczami, pocierając ugryzienie na dłoni.
— Valerius. — Mama jednym słowem potrafiła przełamać cały opór. Wypowiedziała imię niczym trzaśnięcie z bata. Młodszy wilkołak zgarbił się, wbił spojrzenie w swoje buty. — Nawet nie waż się tego powtarzać. Wiesz, że Virgil nigdy specjalnie by ci niczego nie zepsuł. Nie zasłużył na takie traktowanie. A ty, Vi. — Virgil schował głowę w ramionach, jakby mogło go to ukryć przed mamą. — Powinieneś był po prostu przyjść do mnie albo do taty z tą zepsutą piłką, a nie kłócić się z Valeriusem.
— To on zaczął mnie obrażać!
— Nie interesuje mnie, który zaczął. Jesteście braćmi. Musicie na sobie polegać i sobie ufać.
Szpital go przerażał. Nie dodałoby mu odwagi przemienienie się w wilka, niczego by nie zmieniło, jeśli by zawarczał, pokazując kły miast strachu. Choroby krzywdziły pacjentów niezależnie od najlepszej woli ich bliskich, niezależnie od tego, jak mocno zjeżyłby Vi sierść. To lekarze prowadzili walkę. On tylko mógł się schować w kącie, przytłoczony rzeczami, których nie rozumiał, zagubiony w pustych korytarzach.
Nogi poruszały się poza jego kontrolą. Wiedział, gdzie chce dojść, a równocześnie czuł się, jakby nie miał na to wpływu. Po prostu płynął z nurtem potęgującego się w jego piersi uczucia zagubienia i rozpaczy. Musiał go zobaczyć. Drżał na samą myśl, ale musiał i koniec.
Drzwi do pokoju były uchylone. Sterylny zapach medykamentów i świeżej, prostej pościeli stał się znajomy, lecz wcale nie łatwiejszy do zniesienia, szczególnie gdy mieszał się z zapachem jego brata. Vi ciągnął za rękaw swojej bluzy, ciągnął i ciągnął, testując materiał do granic wytrzymałości. Niepewnie podszedł do drzwi. Zajrzał do środka.
Valerius wydawał się spać spokojnie na dużej poduszce, trzymając pod pachą czarnego wilka. Tak, jak pielęgniarki powiedziały Vi, chłopiec przyjął od nich korektor i dorobił pluszakowi białe pasemka, doskonale podobne do sierści starszego brata. Urządzenia pikały wokół niego uspokajająco, kroplówka przelewała się miarowo do wenflonu. A potem Vi przyjrzał się uważniej buzi, która powinna być pulchna, a nie zapadnięta, przyjrzał się czarnym kosmykom zaścielającym poduszkę, opadającym w zbyt dużych ilościach na szpitalny fartuch i serce ścisnęło mu się tak mocno, jakby zatrzymało na moment.
Lekarze mówili, że nowe immunosupresory mogą mieć działania uboczne, jak linienie w wilczej formie oraz tracenie włosów w ludzkiej.
Nie patrzył, gdzie biegł. Łzy przysłoniły mu zupełnie widok, zmieniły wszystko w plamę szarości i bólu. Byle dalej od tego pokoju, od poczucia winy i niesprawiedliwości, od wrażenia, że wszechświat wpychał mu do dłoni zemstę za kłótnię, o której Vi pragnął zapomnieć. W pewnym momencie potknął się, uderzył o twardą podłogę. Bez sił, by wstać, skulił się pod ścianą, objął ramionami kolana, wcisnął w nie twarz, mówiąc sobie, jak bardzo się nienawidzi.
Czas płynął poza jego kontrolą. Tata znalazł go po pięciu godzinach albo pięciu minutach. Wiedział, że to tata, bo w porównaniu do mamy, która kładła mu głowę na ramieniu, gdy go przytulała, tata opierał brodę na jego włosach, sprawiając, że można było poczuć się małym, idealnym to tego, by zupełnie skryć się przed całym światem. Siedział z nim razem na podłodze, nie szepcząc, nie kiwając nim. Słuchał jego płaczu, czekając, aż on sam będzie gotów mówić.
— To przeze mnie… — wyłkał Vi w ramię taty, mocząc mu zupełnie koszulę. — To wszystko moja wina… Ja nie…
— Virgil. Niczemu nie jesteś winien.
— Ale to ja chciałem, żeby wyliniał! — zawył ochrypłym głosem, głośno, jakby mógł na samego siebie nakrzyczeć. — To ja wrzeszczałem na niego!
— Słowa wypowiedziane w złości są obusiecznym mieczem — powiedział spokojnie Lorenzo, przyjmując jego wybuch, wchłaniając go jak miękka gąbka. — Ranią tych, w kogo uderzają, ale również nas, ponieważ często nie mówimy wcale tego, co czujemy albo myślimy. Mówimy to, co zaboli najmocniej.
Vi zadrżał w objęciach taty.
— Nie chcę, żeby Valeriusa bolało. Ja nie chcę…
— Wiem, że nie chcesz. Valerius też to wie. Co nie zmienia faktu, że zawsze należy uważać na to, co sobie życzymy.
Młody wilkołak pociągnął nosem, uniósł nieco głowę. Lorenzo łagodnym spojrzeniem przyglądał się jego zaczerwienionym oczom, przegarnął troskliwym gestem zmierzwione loki.
— Ja sobie życzę na każde urodziny, żeby Valerius był zdrowy — wyszeptał Virgil łamiącym się głosem, bo obraz Valeriusa z przerzedzonymi włosami, żywy w jego głowie, zbierał nową falę szlochu w piersi.
Tata uśmiechnął się do niego kojąco, ucałował go w czoło.
— I będzie. Ma najlepszego brata, który mu pomoże. Sam mi to powiedział, zanim przyszedłeś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz